-
ArtykułyMama poleca: najlepsze książki dla najmłodszych czytelnikówEwa Cieślik19
-
ArtykułyKalendarz wydarzeń literackich: czerwiec 2024Konrad Wrzesiński5
-
ArtykułyWyzwanie czytelnicze Lubimyczytać. Temat na czerwiec 2024Anna Sierant1191
-
ArtykułyCzytamy w długi weekend. 31 maja 2024LubimyCzytać451
Biblioteczka
2024
2024
“Pierwszy róg” to jedna z tych książek, która wywołuje we mnie mieszane uczucia. Całościowo zapowiada się dobrze, nawet bardzo dobrze, ale w miarę postępów - przechodzenia od rozdziału do rozdziału, pojawiają się wątki, które powodują lekki grymas na twarzy albo uniesienie brwi w zdumieniu. Nie jest to źle napisana powieść, jednak nie wywołuje takiego efektu na jaki liczyłam sięgając po tą historię.
Tak jak wspomniałam, początek wygląda intrygująco. Akcja toczy się w położonej gdzieś na odludziu gospodzie. Goszczą w niej różni podróżni i przejezdni. Wśród tego barwnego towarzystwa szczególnie wyróżnia się podstarzały wojownik Havald, herszt bandytów Janos, mroczna elfka Zokora czy maestra Leandra. Tak gwoli wyjaśnienia: maestra to czarodziejka z magicznym mieczem noszonym na plecach. Wymieniona tutaj czwórka to główni bohaterowie całej powieści i na nich skupia się fabuła. Podczas gdy kompania grzeje kości przy ogniu okolicę zasypują zwały śniegu i robi się naprawdę mroźno. Wkrótce też okazuje się, że utrudniajaca podróżowanie pogoda to nie jedyny problem bohaterów. W gospodzie dochodzi do serii mordów i patrząc na stan ofiar można podejrzewać, że sprawcą nie jest człowiek. W pobliżu krąży i poluje coś nieludzkiego a jakby tego bylo jeszcze mało, pozornie zwykła gospoda skrywa w sobie wiele sekretów. Czy naszym bohaterom uda się odkryć je wszystkie i doczekać odwilżu?
Moim skromnym zdaniem motyw gromadki bohaterów, która przypadkowo spotykaj się w odciętym od świata miejscu i musi uporać się z nieznanym mordercą oraz tajemicami otaczajacymi owo miejsce prezentuje się bardzo obiecująco. Można na jego podstawie napisać ciekawe fantasy w klimatach horroru albo kryminału. Ano właśnie. Można. Niestety, nic nie jest idealne. “Pierwszy Róg” jest dobitnym przykładem na to, że nawet fajny pomysł da się… no, może nie zmarnować, ale z całą pewnością nie wykorzystać w pełni zawartego w nim potencjału. Dobitną oznaką, że Schwartzowi niezupełnie wyszło tak jak powinno wyjść jest fakt, że nikomu, oprócz Havalda i Leandry, tak naprawdę nie zależy na odkryciu co dzieje się w gospodzie, a co za tym idzie, zwększeniu swoich szans na przeżycie. Morderstwa, rosnący mróz i zaspy śnieżne - to coś nad czym większość postaci szybko przechodzi do porządku dziennego. Bardziej interesuje ich zajmowanie się jakimiś swoimi sprawami albo biesiadowanie niż szukanie wyjścia z trudnej sytuacji. Jeśli coś się nagle zdarzy to owszem, okażą trochę uprzejmego zainteresowania, ale zaraz potem wracają do wcześniejszych czynności polegajacych głównie na przesiadywaniu przy stołach. Havald i Leandra też momentami nie palą się zbytnio do działałania. Wolą posiedzieć przy swoich stole, najeść się, napić i trochę pogadać nawet wtedy, gdy wiedzą, że trzeba zająć się czymś w miarę pilnie.
Autor stara się budować atmosferę chłodu i izolacji. Po części udaje się mu to. Gospoda rzeczywiście sprawia wrażenie pogrążonego w nasilajacym się zimnie i otoczonego śniegiem budynku z którego nie sposób gdziekolwiek się przedostać. Jednak takie rzeczy jak niekończące się pogaduchy bohaterów przy stole (niekiedy zajmujące cały rozdział) oraz obojętno - bierna postawa większości postaci sprawiają, że cała ta atmosfera gdzieś się w międzyczasie rozmywa. W książce pojawia się może jedna czy dwie scenki w których poboczni bohaterowie martwią się swoją sytuacją, bądź próbują coś zdziałać. Trochę mało.
Przyznaję, że takie nieprzyjemne odczucia mogą wynikać z decyzji autora o prowadzeniu pierwszoosobowej narracji, która, jak wiadomo, ma swoje ograniczenia. Wydarzenia śledzimy z perspektywy Havalda. Co mogę o nim powiedzieć? Na pewno podoba się mi, że bohater nie jest kolejnym młokosem (których ostatnio pełno w fantasy), ale osobą w dojrzałym wieku, ze sporym doświadczeniem życiowym i obyciem w świecie. Niewiele o sobie mówi przez co jeszcze bardziej chce się poznać jego niejasną przeszłość. Havald jest też postacią przy której zdarzało mi się skrzywić albo unieść brwi. Bohater nie ukrywa, że fascynuje go płeć przeciwna. Do takiego stopnia, że nie przepuści okazji do zachwycania się kobiecymi piersiami, talią, ustami i innymi częściami ciała. Nie mówię, że facet nie ma prawa ponapawać się widokiem pięknej kobiety, ale co za dużo to niezdrowo. Wałkowanie w kółko macieja tego samego wątku w pewnym momecnie zaczyna być nudne i męczące. Najczęstszym obiektem tychże havaldowych zachwytów jest jego towarzyszka Leandra do której czuje fizyczny pociąg. Tak, pociąg. Nic mnie nie przekonuje, że między nim a czarodziejką istnieje jakaś głębsza miłość. Po prostu w ich relacji brakuje chemii. Kłopotliwe bywa również podejście Havalda do kwestii gwałtu. Opowiada wszystkich dookoła, że gwalt to coś, co po prostu może przydarzyć się kobiecie i nic nie da się z tym zrobić. Lepiej żeby bandyci zbiorowo zgwałcicli jedną dziewczynę, bo wtedy oszczędzą pozostałe. Nie wiem. Może postawa Havalda ma dawać nam do zrozumienia, że przedstawiony w powieści świat jest okrutny i rządzi się surowymi zasadami, ale sposób w jaki zostaje to ukazane, mimo wszystko, pozostawia niesmak.
Reszta co ważniejszych postaci w tym główny czarny charakter wpisuje się w szablon typowych bohaterów fantasy. Leandra to idealnie piękna i szlachetna czarodziejka, Jonas jest zawadiackim łotrzykiem, a Zokora klasyczną mroczną elfką. Tyle w tym dobrego, że przynajmniej nie są irytujący.
Denerwuje mnie za to jeszcze jeden zabieg zastosowany przez Schwartza. Chodzi o sposób odkrywania przed swoim czytelnikami, że jakaś postać nie jest tym za kogo się podaje. Jestem przekonana, że wprowadzenie czegoś takiego nie jest tak proste jak mogłoby się wydawać. Żeby osiagnąć dobry efekt trzeba umiejetnie grać z czytelnikiem. Podrzucać tropy, które pozwolą żauważyć, że z danym bohaterem coś jest nie tak czy też zręcznie posługiwać się tak zwanym “foreshadowningiem”. Schwartz nie bawi się w takie subtelności. Postać ujawnia swoją prawdziwą tożsamość z wdziękiem walącego po głowie młota. Przez jakieś 80 - 90% powieści każe nam i pozostałym bohaterom wierzyć, że autentycznie jest tym kim jest, by w ostatniej chwili wyskoczyć jak diabeł z pudełka z “haha, myśleliście, że jestem X, a ja tak naprawdę nazywam się Y i robię Z”. Nie ma jednak efektu zaskoczenia i “wow” tylko konsternacja. Bo co to wszystko do diaska ma znaczyć?
Chociaż marudzę i marudzę to muszę zaznaczyć, że dałam radę wytrwać do końca przy tej książce. “Pierwszy róg” nie wywarł na mnie takiego wrażenia, jakiego się spodziewam, ale chciałam dowiedzieć się, jak zakończy się przygoda Havalda i jego drużyny. Summa summarum, to typowo rozrywkowe fantasy i nawet nie próbuje udawać, że jest czymś ambitniejszym. Chyba można tak potraktować tą powieść. Jako lekką rozrywkę, która czyta się w przerwie od bardziej wymagających tytułów.
“Pierwszy róg” to jedna z tych książek, która wywołuje we mnie mieszane uczucia. Całościowo zapowiada się dobrze, nawet bardzo dobrze, ale w miarę postępów - przechodzenia od rozdziału do rozdziału, pojawiają się wątki, które powodują lekki grymas na twarzy albo uniesienie brwi w zdumieniu. Nie jest to źle napisana powieść, jednak nie wywołuje takiego efektu na jaki...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2024
Niezbyt dobry początek czytelniczego roku, ale może będzie lepiej... Nie wątpię. A tymczasem na tapecie mam "Tusz". Kolejna młodzieżówka, którą kiedyś sobie kupiłam, chociaż w tym czasie byłam już niemal pewna, że treść tych książek do mnie nie przemawia. No, wiadomo. Od dawna nie jestem młodzieżą, ale to nie jest jedyny problem jaki mam z tym rodzajem literatury. Było, nie było, sięgnęłam po "Tusz" nie tyle ze względu na jej opis, co śliczną, metalicznie połyskującą okładkę. Taaa, dałam się urzec.
"Tusz" opowiada o świecie w którym ludzie tatuują sobie skórę, by upamiętnić ważne wydarzenia ze swojego życia. Nowa praca? Tatuaż symbolizujący to zdarzenie. Narodziny dziecka? Tak samo. Tatuaż. Zakup domu? Też trzeba to uczcić nowym tatuażem. I tak dalej i dalej. W ten sposób każdy może obejrzeć sobie czyjś życiorys. Teoretycznie więc nikt nie ma przed nikim żadnych sekretów. Jeśli człowiek prowadził dobre, godne życie to po śmierci jego wytatuowana skóra zostaje przerobiona na coś w rodzaju książki i oddana krewnym, by mogli podziwiać i wspominać zmarłego oraz jego dokonania. Oczywiście nic nie jest doskonałe. Wśród wytatuowanego społeczeństwa pojawiła się grupa ludzi nazwana Nienaznaczonymi, którzy jak sama ich nazwa wskazuje, nie dali naznaczyć skóry tatuażami. Za karę zostali uznani za odszczepieńców i potwory po czym wygnano ich gdzieś daleko poza miasto. Od tamtego czasu minęło sporo lat, jednak ludzie nadal boją się ich powrotu i rozwalenia staranie zbudowanego systemu w którym żyją.
Po tym długim wprowadzeniu chyba wypadałoby w końcu przedstawić główną bohaterkę. Leora to nastolatka mieszkająca z rodzicami w mieście Saintstone. Dziewczyna marzy o zostaniu tatuażystką po ukończeniu szkoły. Z oczywistych względów ten zawód cieszy się pewnym prestiżem. Jednak w przypadku bohaterki chęć do tatuowania czyjeś skóry wynika bardziej z pasji niż chęci bycia poważaną. Może mieć to też coś wspólnego z posiadanym przez nią rzadkim talentem do "odczytywania" ludzi, czyli rozumienia symboliki ich tatuaży. Czas sobie płynie, a spokojne życie Leory zostaje zaburzone z powodu śmierć ojca. To ogromna tragedia dla rodziny, ale nastolatka wierzy, że ukochany tata zgodnie z obowiązującą tradycją zostanie godnie upamiętniony w książce ze skóry. Był dobrym i uczciwym człowiekiem, więc czemu miałoby być inaczej? Wkrótce jedna odkrywa, że być może ojciec nie do końca był taką osobą za jaką go uważała. Skrywane przez niego sekrety wpływają nie tylko na życie bohaterki, ale również jej sposób postrzegania świata.
Leora martwi się, że niejasna przeszłość jej ojca sprawi, iż rządzący uznają go za niegodnego zapamiętania i spalą jego skórę, skazując go tym samym na zapomnienie. Postanawia coś zrobić w tej sprawie i.... i właściwie tyle. Bohaterka przeżywa różne rozterki i gryzie się ze swoimi dylematami. Czy władza odkryje tajemnice taty czy nie? Czy uda mi się zostać tatuażystką czy nie? Oh, na piersiach nadal są te paskudne rozstępy. Hmm. Trzeba pomyśleć nad swoim pierwszym tatuażem.
W przerwach od tych rozmyślań idzie odwiedzić najlepszą przyjaciółkę a potem wraca do domu na kolację. Idzie pracować na stażu w studiu tatuażu, a potem wraca do domu. Idzie spotkać się z miejscową bajarką i wraca do domu. I tak to się ciągnie jak flaki z olejem. Pół biedy, gdyby przemyślenia Leory byłby bardziej ciekawsze czy w jakiś sposób ważne dla rozwoju jej postaci. Nie wiem. Może młodsi czytelnicy uznają je za zajmujące, dla mnie niestety są dość nudne. W żaden sposób nie mogę zaangażować się w problemy trapiące Leorę. Przez to wszystko fabuła powieści z rozdziału na rozdział staje się coraz bardziej nużącą. Po prostu chce się, żeby wreszcie nastąpił jakiś konkretny zwrot akcji, coś zaczęło się dziać. I taki zwrot następuje, tyle że dopiero pod koniec książki. Przez to mam wrażenie, że "Tusz" to naprawdę bardzo długi prolog do właściwej fabuły, która rozegra się w drugiej i trzeciej części tej trylogii.
Drugą rzeczą, która wyjątkowo drażni mnie w takich historiach jest kiepskie światotwórstwo. Nie oczekuje od każdego autora, że stworzy spójny, wypełniony wieloma detalami świat. 'Tusz" jednak może posłużyć za przykład na to, że zaniedbywanie tego aspektem też nie jest dobrym rozwiązaniem. Wiemy, że bohaterka mieszka w Sainstone, ale nie wiemy co znajduje się poza murami miasta. Czy istnieją miasta podobne do Sainstone? Mieszkańcy mają w domach elektryczność, zaś urzędnicy dysponują czymś takim jak wariograf. Nie wiadomo za to czy wymyślono samochody albo komputery. Z załączonej do książki mapki wynika, że rodzinne miasto bohaterki jest spore, ale wszyscy chyba zasuwają wszędzie na piechotę. Nie ma nawet drobnej wzmianki, że to konie służą za środek transportu. Podobny problem można zauważyć w takich powieściach jak "Gracja i furia". Istnieje sobie jakiś świat, ale nie wiadomo na jakich zasadach on funkcjonuje ani jak bardzo rozwinięta jest cywilizacja. Ma się poczucie, że miejsca po których poruszają się bohaterowie zawieszone są w jakieś pustce. Obie pisarki wybierają sobie te elementy cywilizacyjnych osiągnięć, które im akurat pasują, nie patrząc czy ma to sens. W sumie to szkoda. Autorka mogłaby poświęcić trochę stron chociażby na lepsze ukazanie w jaki sposób funkcjonuje społeczeństwo w którym tatuaże odgrywają tak znaczącą rolę. Wyobraźmy sobie sytuację, że ukradliśmy bułkę ze sklepu i nikt nas na tym nie przyłapał. Brawo. Staliśmy się posiadaczami sekretu w społeczności w której nie powinno być sekretów. Co dalej? "Tusz" nie rozważa takich scenariuszy i nie próbuje wyjaśnić jak radzą sobie z takimi sytuacjami władze miasta.
Zamiast tego autorka woli od czasu do czas wstawić przerywnik w postaci wymyślonej przez siebie baśni opartej o znane baśnie i mity z naszego świata - Śpiąca Królewnie, Ozyrys i Izyda, Pandora i dalej. Widać, że te baśnie mają mieć duże znaczenie dla całego społeczeństwa i samej Leory. Można się zastanawiać czy faktycznie są to tylko i wyłącznie baśnie czy może prawdziwe historie przedstawione w formie baśni? A może baśnie oparte na prawdziwych historiach. Wprowadzenie wątku niepewności co do tego co jest prawdą w przedstawionych historiach uważam za plus i interesujące rozwiązanie.
Mogę bez większych wyrzutów sumienia określić "Tusz" jako przeciętną powieść napisaną prostym językiem. Nie jest szczególnie wciągająca. Nie razi też głupotą, tak że chce się rzucić nią o ścianę. To po prostu przeciętniak powielający znane schematy z wielu innych młodzieżówek. Bohaterka, która uważa, że nie jest atrakcyjna? Check. Posiadanie zdolności artystycznych? Check. Niezwykły i rzadki talent? Check. Przystojny chłopiec na horyzoncie? Check. Odkrycie, że jest się kimś ważnym i wyjątkowym? Check.
Jeśli ktoś szuka kolejnego typowego YA do przeczytania, cechującego się niezbyt śpieszną akcją, to "Tusz" może akurat przypaść mu do gustu. Ja na razie odpuszczam sobie kontynuację.
Niezbyt dobry początek czytelniczego roku, ale może będzie lepiej... Nie wątpię. A tymczasem na tapecie mam "Tusz". Kolejna młodzieżówka, którą kiedyś sobie kupiłam, chociaż w tym czasie byłam już niemal pewna, że treść tych książek do mnie nie przemawia. No, wiadomo. Od dawna nie jestem młodzieżą, ale to nie jest jedyny problem jaki mam z tym rodzajem literatury. Było,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023
2023
Slashery to wciąż popularny gatunek horrorów. Nawet jeśli nie obejrzeliście jakimś cudem przynajmniej jednego filmu z tego gatunku to zapewne słyszeliście o takich postaciach jak Freddy Krueger, Michael Myers, Jason Voorhees czy Leatherface. Każdy z nich dokonywał serii krwawych mordów na ekranie do chwili, aż nie natknął się na swoją Final Girl. Ostatnią ocalałą, której w przeciwieństwie do koleżanek oraz kolegów udaje się zachować życie do ostatnich minut filmu i która ostatecznie pokonuje psychopatycznego mordercę. Przeważnie to miła, ułożona dziewczyna nie wyróżniająca się niczym szczególnym na tle rówieśników... do czasu aż przyjdzie jej walczyć o życie.
Byłam niezmiernie ciekawa, jak do tematu slasherów podejdzie Grady Hendrix. Ten pisarz akurat jest znany z tego, że lubi i umie bawić się różnymi znanymi motywami z popkultury. Tak też było w tym przypadku. Hendrix stworzył świat w którym slashery to nie wymyślone na potrzeby filmu historie, lecz coś, co zdarzyło się naprawdę. Gdzieś na letnich obozach albo w pobliżu leśnych chatek grasowali sobie psychopatyczni mordercy i mordowali każdego, kto nawinął się pod rękę, aż zostali powstrzymani przez tą jedną dziewczynę. Fabuła powieści skupia się na grupce takich Ostatnich ocalałych, które swego czasu starły się z psychopatą. Dziewczyny przeżyły, ale traumatyczne przeżycia sprawiły, że każda musiała poddać się terapii. Wspólnie utworzyły swoją grupę wsparcia na której spotykały się przez długie lata i dzieliły swoimi doświadczeniami. Każda z nich ułożyła sobie z czasem jako tako życie. Nooo… należałoby rzec, prawie każda. Lynnette Tarkington, pomimo upływu lat i udziału w terapii, nie może dojść do siebie po tym co ją spotkało. Przejawia się to w formie ekstremalnej paranoi i obsesji na punkcie bezpieczeństwa. Bohaterka nie wydaje się posiadać żadnej stałej pracy ani znajomych, ma nawet problem z wychodzeniem z domu, a gdy opuści już mieszkanie, rozgląda się czy ktoś przypadkiem nie zechce jej ukatrupić. Chociaż grupa wsparcia niewiele pomaga Lynnette w uporaniu się z traumą to właśnie ona najbardziej protestuje, gdy reszta członkiń dochodzi do wniosku, że być może pora zakończyć cykl ich spotkań i ruszać dalej. Sprawę jeszcze bardziej komplikuje wiadomość, że jedna z Ocalałych została zamordowana we własnym domu. Lynnette natychmiast dochodzi do wniosku, że ktoś planuje podstępnie wymordować pozostałe Final Girls. Koleżanki jej nie dowierzają i uważają, że jej teorie i podejrzenia są wynikiem silnej paranoi. Czy Lynnette rzeczywiście przesadza? Jeśli nie to jak udowodni im, że ma rację i pojawił się kolejny polujący na nie potwór?
Sam pomysł dopisania dalszych losów bohaterek slashera jest świetny. Początek książki jest świetny. Niestety gdzieś po drodze zaczyna się to sypać. Sporo winy leży po stronie głównej bohaterki, która jest niezwykle irytującą postacią. Rozumiem, że przeżyła koszmar i stanowi wyjątkowo ciężki przypadek PTSD. Nie potrafię za to pojąć czemu autor uznał, że kogoś interesowałoby śledzenie poczynań postaci, której przemyślenia i działania są w jakiś 70 - 80% poświęcone temu, że zaraz ktoś ją napadnie i zabije albo “O, Boże, nie wytrzymam, z tego pokoju nie ma żadnej drogi ucieczki” albo “Ratunku, on mi wygląda na seryjnego mordercę”. Co gorsza powieść napisana jest w pierwszoosobowej narracji, więc nieustannie czytamy o przejawach wyolbrzymionej paranoi bohaterki i wynikających z tego nie zawsze sensownych zachowaniach. Nasuwa się pytanie, jak ktoś taki może w ogóle funkcjonować, skoro żyje w permanentnym stresie. W dodatku Lynnette ma w zwyczaju kłamać, nawet wtedy kiedy oszukiwanie innych nie przynosi jej żadnych korzyści czy nie pozwala wyjść z tarapatów. Po prostu to robi i już. W moim przypadku nie budzi ona choćby cienia sympatii. To samo mogę powiedzieć o reszcie postaci. Nie wiem jak Hendrix tego dokonał, ale niemal każdy w tej książce zdaje się posiadać jedną albo parę z wymienionych cech: głupota, kłótliwość, chamstwo, bycie dupkiem. Także kobiety należące do grupy wsparcia dla Ostatnich ocalałych spędzają więcej czasu na narzekaniu, kłóceniu się ze sobą i wzajemnych oskarżeniach niż faktycznym wspieraniu się jak kobiety po trudnych przejściach. Śledząc ich dyskusje i poczynania parę razy miałam nadzieję, że nagle zjawi się psychopata i wszystkich pozabija, kończąc tym samym całą tą historyjkę.
Gromadka niesympatycznych postaci sprawia, że fabuła ciągnie się niemiłosiernie i staje męcząca. Tak jakby brnięcie przez obsesyjno - paranoiczne przemyślenia Lynnette nie było wystarczającą karą. Chyba tylko z chęci poznania zakończenia nie rzuciłam tej książki w kąt. Nie będę spojlerować, ale przyznam, że sama końcówka powieści wywołała u mnie lekkie wtf?! Poważnie, panie Hendrix?
W trakcie czytania doszłam też do wniosku, że w zasadzie slashery stały się dla Hendrixa pretekstem do skrytykowania przemocy wobec kobiet. W powieści pojawia się przekaz, że slashery wcale nie są takie fajne, bo seksualizuje się i brutalnie zabija się w nich kobiety. Autor zdaje się zapominać, że w takich filmach giną nie tylko kobiety. Psychopatyczni mordercy uganiają się zarówno za kobietami, jak i mężczyznami. Nie zapominajmy też, że w “Final Girls” slasher to coś realnego. Ostatnie ocalałe sprzedały wytwórniom prawa do nakręcenia serii filmów na podstawie ich “prawdziwej historii”. Wychodzi na to, że producenci filmowi czerpią zyski z czegoś, co zostało zbudowane na czyjeś krzywdzie i cierpieniu. Z fanami slasherów ( pst, w domyśle facetami) również musi być coś nie tak, skoro podobają się im filmy o czyjeś krzywdzie i cierpieniu. Są jak bomba z opóźnionym zapłonem. Wystarczy impuls, a chwycą za nóż, by zapolować na jakąś niewinną dziewczynę.
Nie mam pojęcia czy to powyżej pokrywa się z poglądami Hendrixa, który naczytał się jakiś naukowych prac intepretujących określone dzieło kultury w duchu Freuda. Czy też może stanowi to jedynie wywody takiej specyficznej postaci, jaką jest Lynnette. Ale niech to wybrzmi. Niech wybrzmi.
Nieco trafniejsza wydaje się za to pobrzmiewająca gdzieś w tle krytyka traktowania morderców jak celebrytów. Kiedyś miałam wątpliwą przyjemność natknąć się przypadkiem na ludzi, którzy na swoich profilach w mediach społecznościowych stawiali ołtarzyki sprawcom szkolnej strzelaniny i zachwycali się nimi jak gwiazdami filmowymi. Coś okropnego.
“Final Girls” można podsumować jednym słowem: szkoda. Możliwe, że Grady Hendrix miał pomysł na powieść, ale niezbyt wyszło mu jej wykonanie. Można ją przeczytać, chociaż nie gwarantuję, że nie wzbudzi ona irytacji czy frustracji. Najpewniej sięgnę po inne powieści Hendrixa, ale tą mogę spokojnie uznać za jedną ze słabszych w jego dorobku. Podobno ma powstać serial na podstawie książki. Chciałabym żeby okazać się od niej lepszy, bo tak jak wspomniałam, to pomysł ze sporym potencjałem. Widać, że autor zna tematykę slasherów. W “Final Girls” od czasu do czasu pojawiają się nawiązania do znanych tytułów z tego gatunku. Szóstka ocalałych kobiet z grupy wsparcia oraz psychopaci z którymi przyszło im się zmierzyć także była inspirowana bohaterami słynnych slasherów. Każdy może sobie odgadnąć o jakie slashery chodzi. Jeśli natomiast kogoś interesowałby dobra powieść w horrorowych klimatach o przemocy wobec kobiet to polecam “Rose Madder” Stephena Kinga. Nie dość, że jest sensowniejsza to mamy w niej kobiecą solidarność a główna bohaterka potrafi wzbudzić sympatię i współczucie. Chce się żeby uwolniła się od swojego prześladowcy i ułożyła sobie szczęśliwie życie.
Slashery to wciąż popularny gatunek horrorów. Nawet jeśli nie obejrzeliście jakimś cudem przynajmniej jednego filmu z tego gatunku to zapewne słyszeliście o takich postaciach jak Freddy Krueger, Michael Myers, Jason Voorhees czy Leatherface. Każdy z nich dokonywał serii krwawych mordów na ekranie do chwili, aż nie natknął się na swoją Final Girl. Ostatnią ocalałą, której w...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023
2023
2023
2023
2023
2023
2023
2023
Pewnego razu był sobie człowiek znany jako Yuval Noah Harari. Napisał dwie książki - "Sapiens" i "Homo deus" - opowiadające o rozwoju przez stulecia i możliwej przyszłości ludzkości w kolejnych wiekach. Obie książki przebojem wdarły się na listę bestsellerów. Autor zdobył wielu fanów i stał się swego rodzaju celebrytą - autorytetem w wielu różnych dziedzinach. Oczywiście słyszałam o nim i gdzieś w głowie miałam zapisane, że przeczytam jedno z jego dzieł przy najbliższej okazji. Trochę czasu minęło, zanim nadarzyła się taka okazja, ale w końcu dorwałam jedną z jego książek. Nie była to żadna z wcześniej wymienionych, ale zupełnie inna - "21 lekcji na XXI wiek". Tytuł brzmi bardzo obiecująco. Żyjemy w ciekawych czasach, bez względu na to, czy uważamy to za coś dobrego czy złego. Warto mieć "przewodnik" po tym XXI wieku, coś, co pozwoli nam lepiej zrozumieć i ogarnąć coraz bardziej skomplikowany świat. Harari wydaje się mądrym człowiekiem i dobrym nauczycielem, który może udzielić nam kilku lekcji dotyczących współczesności i nadchodzącej przyszłości.
No, ale teraz przejdźmy do konkretów.
Powiem tak: po przeczytaniu "21 lekcji na XXI wiek" chyba zaczynam rozumieć, na czym polega fenomen i popularność Harariego. Mogę z całą pewnością powiedzieć, że posiada on talent do pisania w przystępny, wręcz gawędziarski sposób. Jego styl pisania ułatwia przeciętnemu człowiekowi zrozumienie niektórych skomplikowanych terminów czy abstrakcyjnych dla niego zjawisk. W "21 lekcjach" porusza on wiele aktualnych i ważnych kwestii, wyzwań oraz problemów, z których, jak sądzę, osoby chcące uchodzić za obyte i inteligentne powinny zdawać sobie sprawę. Po zapoznaniu się z lekcjami Harariego rzeczywiście można odnieść wrażenie, że dużo się dowiedziało i zrozumiało, jak funkcjonuje oraz być może będzie funkcjonował świat w przyszłości. Żeby poczuć się mądrzejszym, bardziej świadomym, nie trzeba już czytać kilkunastu napisanych suchym i specjalistycznym językiem prac naukowych, omawiających skomplikowane problemy związane z równością, wojną czy sprawiedliwością. Wystarczy sięgnąć po "21 lekcji", w których wszystko zostało ładnie i przystępnie wyjaśnione.
Czy po przeczytaniu książki Harariego naprawdę można stać się bardziej świadomym i przygotowanym na taką lub inną przyszłość, która nas czeka? Znam już odpowiedź na to pytanie, ale zanim podzielę się nią ze wszystkimi, którzy czytają moje wypociny, przedstawię strukturę "21 lekcji". Otóż składa się ona z dwudziestu jeden rozdziałów poświęconych dwudziestu jeden zagadnieniom, a całość podzielona jest na pięć większych części. Pierwsza część "wyzwania techniczne", jak sama nazwa wskazuje, dotyczy wyzwań związanych z postępem technologicznym, zwłaszcza w odniesieniu do pracy i zatrudnienia, społecznej sprawiedliwości oraz równości. Druga część "wyzwania polityczne" porusza kwestie imigracji, religii i społeczeństwa. Trzecia część, wymownie nazwana "rozpacz i nadzieja", poświęcona jest bardziej trudnym problemom i wyzwaniom, takim jak terroryzm, wojna i istota Boga. Czwarta część, skupiona na prawdzie we współczesnym świecie, opisuje problematykę postprawdy czy choćby niewiedzy ludzkiej. Wreszcie, piąta część "odporność" próbuje określić rolę wiedzy i wykształcenia w przyszłości oraz zdefiniować, czym jest sens życia.
Pierwsza część jest według mnie najbardziej interesująca i warta uwagi. Autor przedstawia w niej problematykę rozwoju sztucznej inteligencji, która w najbliższej przyszłości może zmienić nasz styl życia - na lepsze lub gorsze. To już zależy od nas. Harari omawia zarówno szanse, jak i zagrożenia związane z zaawansowaną sztuczną inteligencją. W sekcji "wyzwania techniczne" omówiono również Big Data, czyli dane zbierane o nas na co dzień na podstawie mediów społecznościowych, stron internetowych, itp. Informacje o naszych upodobaniach, preferencjach politycznych, markach ubrań, czy miejscach, gdzie spędzamy wakacje, są cennym materiałem dla różnych firm, korporacji, a nawet partii politycznych, ponieważ pozwalają im zdobyć niezbędną wiedzę o społeczeństwie i wykorzystać ją do własnych celów. To, że jedna z lekcji Harariego jest temu poświęcona, ma ogromne znaczenie, ponieważ wydaje mi się, że wielu ludzi nadal nie zdaje sobie sprawy, że beztrosko udostępniając informacje o sobie w sieci, dają korporacjom i politykom broń, którą ci mogą użyć przeciwko nim. Nie wspominając już o tym, że sztuczna inteligencja i Big Data mogą przyczynić się do umacniania reżimów w krajach takich jak Rosja czy Iran.
Pierwsza część jest wartościowa również z tego względu, że autor zachowuje jeszcze pewną obiektywność. Przedstawia dobre i złe strony danego problemu i nie czuć, że opowiada się po czyjejś stronie. Niestety, później można powiedzieć, że im dalej, tym gorzej.
Jak łatwo zauważyć w "21 lekcjach" omawiane są wątki związane z geopolityką, filozofią, teologią, psychologią, ekonomią, socjologią, polityką, itd. I nie byłoby w tym nic szczególnego, gdyby nie to, że Harari jest historykiem. Wypowiadającym się tak, jakby był też socjologiem, psychologiem, ekonomistą, specjalistą od geopolityki, teologiem. Tyle że nie ma on aż tak wszechstronnego wykształcenia. Zresztą "wszechstronni" specjaliści znający się absolutnie na wszystkim kojarzą mi się ze starym powiedzeniem, że jak ktoś zna się na wszystkim, to nie zna się na niczym. Jednak Harari chce przekonać swoich czytelników do swojej wszechwiedzy. Formułuje różne stwierdzenia i wnioski w taki sposób, że na pierwszy rzut oka rzeczywiście wydają się one nowatorskie oraz odkrywcze. Sądzę, że ludzie, którym zdarza się od czasu do czasu przeczytać jakiś artykuł naukowy, tudzież być na bieżąco z interesującymi ich dziedzinami wiedzy i życia, dostrzegą, że autor wcale nie jest taki odkrywczy, jakby chciał. Częściej zdarza mu się powtarzać znane zwroty i wnioski niż tworzyć własne. Nie bez powodu ta książka ma dłuuuugą bibliografię, listę źródeł, z których korzystał przy pisaniu każdego rozdziału.
Ktoś mógłby powiedzieć, że nie trzeba być jakimś nowatorskim badaczem prowadzącym własne badania i stawiającym oszałamiające wnioski, żeby napisać coś wartościowego. To prawda. Nie trzeba. Należałoby jednak wymagać pewnej uczciwości. I tutaj Harari zawodzi. Mówiłam, że im dalej tym gorzej? Ano właśnie. Autor ma konkretny światopogląd i każdy kolejny rozdział coraz bardziej uwidacznia jego polityczne i filozoficzne poglądy. Co gorsza, potrafi być skrajnie krytyczny wobec tego, co mu się światopoglądowo nie podoba, i zupełnie bezkrytyczny wobec idei i pomysłów, które są mu bliskie. Tak jak pierwsza część dotycząca wyzwań technicznych była jeszcze w miarę zrównoważona, tak w dalszych takiej równowagi brakuje.
Niektóre opinie Harariego można uznać za kontrowersyjne. Na przykład, w rozdziale omawiającym problem terroryzmu twierdzi on, że ludzie powinni przyzwyczaić się do zamachów terrorystycznych i nie przejmować się nimi, gdyż mają one słabszy wpływ na świat niż wojna czy załamanie światowej gospodarki. Poza tym, więcej ludzi ginie co roku w wypadkach samochodowych niż w wyniku wysadzenia się terrorysty w powietrze na środku ulicy. Te słowa zostały napisane w 2018 roku. Jestem bardzo ciekawa, czy Harari powtórzyłby je w anno domini 2024, kiedy w wyniku działań organizacji terrorystycznej Hamas doszło do wybuchu krwawego konfliktu. Liczba ofiar śmiertelnych w samej strefie Gazy sięga kilkunastu tysięcy i nadal rośnie. Harari pomylił się też w kwestii wojny, uważając, że w przyszłości ludzkości nie będzie opłacało się prowadzić konwencjonalnych wojen. No cóż. Mamy wojnę rosyjsko-ukraińską. Autor nie wziął pod uwagę także wzrostu znaczenia tak zwanej wojny hybrydowej, która w ostatnim czasie staje się skutecznym narzędziem prowadzenia agresywnej polityki jednego państwa przeciw drugiemu. Harari opowiada, że coś będzie lub czegoś nie będzie w przyszłości i nawet przez chwilę nie zakłada, że w wyniku rozwoju technologii niektóre z tych zjawisk (na przykład wojna) wcale nie muszą zniknąć, lecz mogą ulec ewolucji. Wygląda więc na to, że "21 lekcji na XXI wiek" zaczyna brzydko się starzeć po paru latach.
Yuval Noah Harari, jak już wspomniałam, pragnie być autorytetem w wielu dziedzinach i często jest tak traktowany przez różne środowiska. Wystarczy wpisać jego nazwisko w Google, aby przekonać się, ile wywiadów udziela i ile razy jego wypowiedzi są cytowane w mediach. Jeśli ktoś chce traktować go jako swojego autorytetu i zgadza się z jego zdaniem, to w porządku. Mi to nie przeszkadza. Jednak zapamiętam, że Harari na kilku stronach swojej książki próbuje rozstrzygać problemy i odpowiadać na pytania, na które od wieków filozofowie, teolodzy czy socjologowie sami nie mogą znaleźć jednoznacznej odpowiedzi. Stosując przy tym nakładkę swoich poglądów polityczno-filozoficznych, bo czemuż by nie? Nie będę się nad tym dłużej rozwodzić. Niech to u was wybrzmi. I sami wyciągnijcie sobie wnioski.
Długo zastanawiałam się, czy w ogóle wystawić tej książce jakąś ocenę. Sama nie wiem, co mam o niej myśleć. Zaczęłam ją z dużymi oczekiwaniami, a skończyłam z frustracją i lekkim rozczarowaniem. Żeby było śmieszniej, najlepsza okazała się dla mnie pierwsza część, a najgorsza ta ostatnia, czyli piąta, w której Harari filozofuje na temat sensu życia. Wiecie, jakie rady udziela swoim czytelnikom? Nie macie co szukać sensu życia, bo pewnie i tak go nie znajdziecie. Lepiej zakochajcie się w kimś. Wasz/a ukochany/a sprawi, że przestaniecie zawracać sobie głowę takimi rzeczami. W tamtej chwili naprawdę miałam ochotę rzucić książkę i włączyć sobie utwór "The Future", w którym Leonard Cohen śpiewa, że "love is the only engine of survival". A żeby było jeszcze ciekawiej, Harari robi reklamę technikom medytacyjnym, w które sam się wciągnął i które, jak sam przyznaje, pozwoliły mu się ogarnąć i lepiej zrozumieć samego siebie. Miłość i medytacja mają zatem przyszłość, moi drodzy. Tak przynajmniej wynika z 21 lekcji Harariego.
I tym samym wracamy do pytania z początku mojego przydługiego komentarza: Czy po przeczytaniu książki Harariego naprawdę można stać się bardziej świadomym i przygotowanym na przyszłość, która nas czeka? To zależy. Bo czym jest "21 lekcji na XXI wiek" i do kogo jest skierowana ta książka? Po przeczytaniu nasuwa mi się ochota, by sparafrazować naszą polską noblistkę i zaryzykować stwierdzenie, że Harari napisał ją dla ludzi takich jak on. Ludzi, którzy podzielają jego poglądy a jednocześnie nie mają zbyt wiele czasu na obszerniejszą lekturę dotyczącą ważnych zagadnień i problemów ostatnich czasów. Dzięki niemu mogą poszerzyć swoją wiedzę i jednocześnie czuć się komfortowo. Harari raczej nie zaburzy ich postrzegania świata. Tak dla odmiany: może mocno wkurzyć ludzi z przeciwnego bieguna polityczno - światopoglądowego.
Znacznie trudniej zdecydować, czym właściwie miały być "21 lekcje". Czy to próba przewidywania przyszłości? Traktat filozoficzny? Seria esejów? Swojego rodzaju manifest Harariego? Poradnik, jak dalej żyć, skoro czeka nas taka niepewna przyszłość? A może wszystko to po trochu? Nie wiem. Nadal się nad tym zastanawiam. W takiej sytuacji mogę tylko ocenić, jakie wrażenie wywarły na mnie te lekcje. I jest ono takie, jak wystawiona ocena - średnie. Tak jak i średnio podoba mi się historia z wydaniem "21 lekcji" w Rosji. Rosyjski wydawca, za zgodą Harariego, wprowadził zmiany w rozdziale poświęconym postprawdzie. W oryginalnej wersji autor krytykuje Władimira Putina. W putinowskiej Rosji takie coś nie ma szans na zielone światło od Kremla, dlatego wydawca zamienił Putina na Donalda Trumpa. Harari broni swojej decyzji, tłumacząc się, że nazwisko polityka nie ma znaczenia, bo liczy się przekaz. Tyle, że ma znaczenie, panie Harari. Rosjanie nie różnią się od Polaków tylko wyznawaną wiarą, jak twierdzisz w swojej książce. Rosjanie to naród pod dyktaturą i dyktatora należy zawsze krytykować, choćby miało się stracić przy tym duże rynek wydawniczy.
Chociaż moje pierwsze spotkanie z twórczością Harariego uważam za niezbyt udane, jestem bardziej skłonna polemizować z nim niż zgadzać się, chociaż nie utożsamiam się jakoś szczególnie z przeciwnym biegunem politycznym/światopoglądowym. Być może sięgnę po którąś z jego bardziej znanych książek, aczkolwiek zdążyłam dowiedzieć się, że budzą one zastrzeżenia wśród części środowiska naukowego, które zarzuca mu błędy naukowe i merytoryczne. Pożyjemy i zobaczymy, jak będę zaopatrywać się w przyszłości w jego książki. A na koniec: Harari sądzi, że przyszłość ludzkości nie będzie przypominała tej z dzieł science-fiction. Co wcale nie przeszkadza mu bawić się w futurologa i snuć wizje, które zdążyli już opisać twórcy science-fiction w powieściach i filmach.
Pewnego razu był sobie człowiek znany jako Yuval Noah Harari. Napisał dwie książki - "Sapiens" i "Homo deus" - opowiadające o rozwoju przez stulecia i możliwej przyszłości ludzkości w kolejnych wiekach. Obie książki przebojem wdarły się na listę bestsellerów. Autor zdobył wielu fanów i stał się swego rodzaju celebrytą - autorytetem w wielu różnych dziedzinach. Oczywiście...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to