cytaty z książek autora "Jerzy Limon"
Statki te rozbijały się, i to z reguły w pobliżu przylądka Rozewie i wzdłuż wybrzeża w stronę Helu. Dzięki temu miejsce to cieszyło się złą sławą wśród marynarzy całej Europy i nawet ci bodaj najdzielniejsi w tamtych czasach, Anglicy, ochrzcili je mianem Piekła. Stąd też cały półwysep zaczęto tak nazywać: Piekło, a raczej z angielska: Hell. Z czasem nazwa ta powszechnie się przyjęła, straciwszy jeno drugie „l” i tylko niektórzy, co bardziej szowinistyczni językoznawcy niemieccy starali się wywieść etymologię nazwy „Hel” z mitologii germańskiej.
Nieszczęśliwe katastrofy na przybrzeżnych mieliznach i skałach stanowiły dla nich praktycznie jedyną okazję do kontaktu „ze światem”. To znaczy, dzięki nim poznawali nowych ludzi, dowiadywali się o dalekich krajach, o dziwnych obyczajach tam panujących, o co rusz wybuchających gdzieś wojnach, najazdach, podbojach, o heretykach wszystkich wyznań, o barbarzyńcach wszelkich cywilizacji, słyszeli o rzeziach niewiniątek i o walecznym wyplewieniu schizmy, o stosach i wymyślnych torturach, o obronie
i zdobyciu miast, o okrucieństwie zwyciężonych i bezwzględności zwycięzców, o dziwnych prawach i bezprawiu, o głodzie i nędzy, o zarazach, o tchórzostwie i zdradzie, o rozpuście i o wielu, wielu innych sprawach tamtego świata, które tylko utwierdzały ich w przekonaniu, że są rzeczywiście wybranym narodem.
Tak jak w obecnym świecie mamy do czynienia z internetowym i medialnym hejtem, często inspirowanym i sterowanym, tak w czasach Szekspira (i wcześniejszych), kiedy gazet jeszcze nie było gazet, ów hejt wyrażał się jako „głos ludu”. Nie zawsze jako głos pokrzywdzonych, szukających sprawiedliwości, nie jako głos mądrości czy rozsądku, lecz raczej głos zawiści i nienawiści, w dodatku sterowany przez tych, których lud wysłuchał. Głos zaślepienia, chciwości, fanatyzmu i ksenofobii.
Jak przystało na humanistę, od spalenia wolał rozkład naturalny. Polska słynęła (wówczas) z tolerancji, stawiana przez wielu za wzór do naśladowania, a złota wolność szlachecka – później tak bardzo niesławna – trzymała w ryzach wszelkie zakusy Inkwizycji, na temat bowiem duszy szlachcica tylko on sam mógł się wypowiadać, przez co był to kraj bez stosów, czym się do dziś Polacy chlubią, a co
najwyżej mordować można było bezkarnie katolickich czy prawosławnych chłopów, z tym że nie czyniono tego z pobudek religijnych.
Byli jeszcze zbyt oszołomieni, by zauważyć, jak zaskakująco sprawnie wszystko związane z niesieniem pomocy było zorganizowane, jak bardzo było rutynowe, dopracowane do ostatniego szczegółu; nie zauważyli więc, że ubrania leżały w skrzyniach, jakby na nich czekając, że koce leżały ułożone w równą stertę, że ogień w piecu ponad potrzebę był rozpalony, a ciepłego jedzenia starczyłoby dla jeszcze raz tylu rozbitków. Nawet legowiska dla nich były przygotowane i wcale nie
sprawiały wrażenia prowizorycznych; było ich nawet więcej niż rozbitków.
Bo musi pan wiedzieć, szlachetny panie, że ludzie ci wierzą, iż są wybranym ludem Matki Boskiej i pod Jej specjalną opieką. Prosty to ludek, po swojemu rozumiejący przykazania wiary. Ale dobrzy są, uczciwi. Od pokoleń są tacy, i tacy pozostaną, chyba że im miasta tu wybudujecie i zaczną myśleć bardziej po kupiecku i złem się zarażą, od którego zginą.
Mówią, że portret ożywa nieregularnie i nie zdołano do tej pory w sposób bezdyskusyjny ustalić okoliczności, w jakich to ma miejsce. Interpretacje są bardzo różne. Niektórzy zdają się przeceniać wpływ markiza na działalność naukową w bibliotece. Inni znów pozornie ją zupełnie bagatelizują.Tak się bowiem składa, że biblioteka znajduje się w punkcie strategicznym; w pobliżu najważniejszych punktów miasta: stoczni, kościołów, ratusza i komitetu partii. [To ostatnie jest,
oczywiście, dzisiaj nieaktualne].
Wprawdzie wojny we Francji chwilowo ucichły, to jednak Zakon Krzyżacki – niestrudzony w rozwiązywaniu problemu pogan, a dzięki prawdziwie niemieckiej skrupulatności i metodyczności mogący się poszczycić nie lada wyczynem, jakim było wycięcie w pień całego narodu pruskiego – stwarzał jedyną praktycznie szansę zmierzenia się z ostatnimi już zapewne poganami, jacy się ostali w cywilizowanym świecie. A stamtąd, z odległych i tajemniczych Prus i Litwy napływały stale nowe, zachęcające wieści.
Nadeszła straszna wieść, że Jagiełło – od roku król Polski, ochrzczony imieniem Władysław – ochrzcił swe dziedziczne księstwo – Litwę, przez co Zakon chwilowo stracił sens istnienia, a nawet motywację do działań wojennych i przyjął pozycję wyczekującą. Co gorsza, zapowiadał się trwały pokój,
i to pomimo rozpowszechnianym przez Krzyżaków (nie tak znów fałszywym) pogłoskom, jakoby Jagiełło miał na powrót wielbić bałwany. Wieści te zmroziły rycerstwo całej Europy i tylko ojciec Henryka wzruszał ramionami: „Mamy dosyć pogan w Anglii, po co ich jeszcze szukać za granicą?”, w czym też można upatrywać wczesny przykład angielskiej ksenofobii.
Kiedy pod koniec XIV wieku rycerze chrześcijańscy tracili z wolna nadzieję, że uda im się jeszcze choć trochę powalczyć w obronie wiary, by spełnić uroczyście śluby, przez co powszechnie tracili poczucie sensu życia i gnuśnieli po zamkach w dłużącym się ponad granice wytrzymałości oczekiwaniu na przychylność losu, czyli na wybuch jakiejś wojny albo choćby na jakąś schizmę, tak żeby można było
heretyków wyciąć w pień, albo na nowy najazd Mongołów, więc kiedy wielu mężnych rycerzy zatraciło poczucie sensu życia i oddało się kupiectwu albo rozpuście i pijaństwu, Henryk hrabia Derby, przyszły książę Lankastru i król Anglii, prapraprawnuk Henryka III, postanowił stawić się na oczekiwane od dawien dawna wezwanie Zakonu Krzyżackiego i (mniej oczekiwane) litewskiego kniazia Witolda i wyruszyć do dalekich Prus, by tam spełnić swe rycerskie obowiązki, a także wywiązać się z przysięgi
danej ukochanemu dziadkowi i Matce Boskiej.
Niejeden wielki pan tu się w przeszłości rozbił z okrętem, a – wyciągnięty z topieli – noc tu spędzając, skorzystał z okazji, by posmakować urody tutejszych dziewcząt. Taki kaprys natury w tym mało szczurom lądowym znanym zakątku świata uważają tu wszyscy za rzecz normalną, a uroda i zdrowie, jakimi się powszechnie cieszą, utwierdza ich tylko w przekonaniu, że są wybranym ludem Matki Boskiej, w co też święcie wierzą.
Kiedy statek rozbija się na jakiejś przybrzeżnej mieliźnie, których tu wiele, czy na podwodnej skale, ci dzielni ludzie, z poświęceniem gdzie indziej niespotykanym, śpieszą podróżnym na ratunek. Dopóki okręt zupełnie nie zniknie pod falami, ratują ludzi, dobytek i towary. Uratowanych
topielców kobiety czym prędzej prowadzą do ciepłych chat, gdzie dają im suchą odzież i ciepłą strawę. Nigdy o czymś takim nie słyszałem. Lud to prawdziwie chrześcijański i nie można właściwie powiedzieć – choć i z takim zarzutem się spotykają – że żyją z cudzego nieszczęścia. Nie można jednak pominąć i tego, że mają tu odwieczny przywilej na zatrzymanie wszystkiego, co morze wyrzuci, i jak się wnet
domyśliliśmy jest to źródło ich względnej zamożności, dziwnych strojów, języka, a także i tego, że nie żyją z roli ani z rybołówstwa.
Dzięki wyrzuconym przez morze towarom nie tylko uzupełniali swe skromne dochody, ale i poznawali bogatą różnorodność świata materialnego, wraz ze zmieniającą się modą, smakiem przednich win czy korzeni indyjskich (w których prawdziwie zasmakowali). Poznawali też nowe osiągnięcia ludzkiego umysłu, nowe wynalazki – najczęściej były to coraz zmyślniejsze i skuteczniejsze mechanizmy do uśmiercania i kaleczenia innych. Dzięki wyrzuconym przez morze zegarom poznali również czas, przynajmniej teoretycznie, w praktyce bowiem zmoczone morską wodą mechanizmy odmawiały posłuszeństwa i wskazywały godziny, które już dawno minęły, co zresztą nikomu tutaj nie przeszkadzało.
Niepodważalnych dowodów dostarczało im morze, które w ten niecodzienny sposób stało się ich biblioteką, czy może raczej – mówiąc bardziej współcześnie – encyklopedią świata, a ściślej – wyrwanymi z niej kartkami, o przypadkowej i ograniczonej liczbie pomieszanych haseł.
Świat za horyzontem był potężny i zły, ale – na szczęście – cała jego siła była niczym w porównaniu z potęgą ich morza, ich wichrów. Dowodem tego były statki coraz to nowego typu, coraz to większe, z wieloma masztami i coraz wspanialszym ożaglowaniem, z wieloma piętrami kaszteli, najeżone groźnie armatami, prowadzone przez doświadczonych kapitanów i dzielną załogę, a jednak jakże bezradne i bezbronne w walce z falami, wirami, prądami w okolicach przylądka Rozewie. Obnażała się w ten sposób ułomność tego tajemniczego świata i ujawniała się jego istotna cecha: nie był to świat niezwyciężony. Mógł ,napawać grozą, ale nie był wszechmocny. Jego kruchość odnajdywali na brzegu. Wybebeszone żebra, szkielety i kikuty statków.
Na domiar złego mężczyźni z wojska prawie nigdy nie wracali, chyba że mieli na tyle szczęścia, że zanim zdążył ich ktoś zabić, udało im się na wojnie stracić nogę albo rękę, że wybito im oczy albo odrąbano szczękę. Wówczas wracali, wynędzniali, kalecy i wioska w coraz większym stopniu przypominała jakiś ponury lazaret, panoptikum świata, gdzie nikomu już niepotrzebni ludzie, a właściwie to odrażająco
zniekształcone ciała, w których przez czyjeś zapomnienie tliło się jeszcze życie, czekali na litościwą śmierć.
Każda kradzież czegokolwiek o wartości większej niż 5 pensów groziła stryczkiem, powyżej 13 pensów - gwarantowała szubienicę.
Głos ludu jest ważniejszy niż prawo pisane, dlatego w pierwszej kolejności należy zreformować sądy. Sposób jest prosty: należy zabić wszystkich prawników, bo to skorumpowana profesja, z przetrąconym kręgosłupem moralnym. Ponadto niedola ludu wynika z wadliwego prawa.
Szekspir doskonale wyczuwał, że nadmierne zaangażowanie tekstu w bieżące wydarzenia wprowadza kody mało czytelne dla przyszłych pokoleń. Tak jak teksty kabaretu politycznego.
Przypomnę, że po łacinie tęcza to „iris”, a jako mitologiczna bogini Iris pośredniczy miedzy bogami a ludźmi. Dzisiaj nie wszyscy o tym pamiętają. Jak powiedział wielki poeta Alexander Pope: „a little learning is a dangerous thing”- „niewielka wiedza to rzecz niebezpieczna”.
Moralizatorski ton Szekspirowi jest właściwie obcy. U niego dominuje pobłażliwa wyrozumiałość dla ludzkich słabości.
W czasach Jakuba I, zważywszy na orientację seksualną króla, frakcje na dworze walczyły między sobą, wykorzystując pięknych młodzieńców jako potencjalnych faworytów.
To nie tylko Shylock, choć to on gra tam pierwsze skrzypce, lecz cała Wenecja opętana jest pogonią za bogactwem.
Falstaff łączy wszystkie negatywne cechy Zagłoby (...) różni się od niego tylko tym, że jest cnotliwy i nie kradnie.
Z zachowanych rachunków wynika, ze tylko w jednym z królewskich pałaców Hampton Court średnio podczas jednego roku zjadano 1240 wołów, 8200 owiec, 2300 jeleni, 760 cieląt, 1870 świń i 53 dziki.
Falstaff łączy wszystkie negatywne cechy Zagłoby (...), różni się od niego tylko tym, że jest cnotliwy i nie kradnie.
Grzechy nie chodzą samotnie. Lubią swoje towarzystwo, jak w bliskiej, kochającej się rodzinie. Co najwyżej niekiedy rywalizują o pierwszeństwo.
Podczas dżumy zakazywano też jarmarków, zabaw, gier i zgromadzeń publicznych, a nawet uczestnictwa w pogrzebach - tam limit ograniczał się do 6 osób, nie licząc kapłana i grabarzy. Zamknięte były też szkoły. Tylko w kościołach nie było ograniczeń, gdyż powszechnie wierzono, że podczas mszy świętej zarazić się nie można (te wiarę kontynuują niektórzy kapłani w XXI wieku w Polsce, pytając bałamutnie: ”Wierzycie w wirusa czy w Chrystusa?".
Zauważmy, że ilekroć powstaje konflikt pomiędzy ludźmi, nawet z tego samego kręgu językowego, zaczynają mówić jak gdyby innymi językami. Słowa, których używają, znaczą co innego. A są to często słowa kluczowe, takie jak wolność, prawo, konstytucja, dobro, zło, sprawiedliwość, zdrada, patriotyzm i tak dalej, Podmienione zostają desygnaty słów, tworząc oksymorony albo dychotomie. Dlatego słowa wyprute ze znaczeń w starciach propagandowych i ideologicznych fruwają niczym wydmuszki. W sytuacji semantycznego poróżnienia wspólne działanie dla dobra kraju, społeczności czy sprawy staje się niemożliwe.
Ukazują się drukiem dziesiątki rozpraw pseudonaukowych, opisujących symptomy i przebieg zarazy, ale są one nacechowane skłonnością do przesady. Można odnieść wrażenie, że – niczym w dzisiejszych mediach - im groźniej przedstawiano zagrożenie, tym lepiej publikacja się sprzedawała.