cytaty z książek autora "Michael Sowa"
Za Annabergiem. Górą Świętej Anny. Adam znał to
miejsce. Z klasztorem, kościołem, kapliczkami kalwaryjskimi. Dokąd cały Śląsk pielgrzymował na liczne odpusty, procesje i święta, modlił się i targował, chcąc kupić kolorowego lizaka dla dzieci czy napić się chłodnego steinitz we wszystkich okolicznych językach. Po niemiecku, polsku, czesku. Po śląsku. To miejsce przyciągało jak magnes ludzi z wszystkich
stron. Ale teraz, jeśli cel ich podróży znajdował się
za Annabergiem, to znaczyłoby, że muszą najpierw
przez niego przejechać.
- Gość w dom, Bóg w dom, to Szpyra tyż niech wlyzie — powitał, nie całkiem wylewnie, gościa Piotr.
Przed nim w oddali zamajaczył stożek z dwiema charakterystycznymi wieżyczkami na szczycie. Zbliżał się do Góry Świętej Anny. Fenomen tego punktu fascynował każdego, kto choć raz zetknął się z tym miejscem, niezależnie od wyznawanego światopoglądu, opcji politycznej, bądź przynależności etniczej. Niemcy, Polacy, komuniści, naziści - wszystkich fascynowała ta śląska osobliwość, ten magiczny punkt, któremu oddawało się swoje serce, poświęcało życie, za który - dosłownie - przelewało się krew.
Źle jest, bo ludziska są złe. Bo patrzą ino swojego. Bo wydowo im się, że mają rozum, a nie mają serca. A jak nie mosz serca, to nie mosz nic, bo nawet jakbyś coś mioł, to nie umiesz tego niczym ogarnąć, bo rozum mo granice, a serce nie.
Źle jest, bo ludziska są złe. Bo patrzą ino swojego. Bo wydowo im się, że mają rozum, a nie mają serca. A jak nie mosz serca, to nie mosz nic, bo nawet jakbyś co mioł, to nie umiesz tego niczym ogarnąć, bo rozum mo granice, a serce nie. (str.106).
O tym, że koty rozumieją ludzką mowę, wiedziały tylko koty, które jakoś dobrze potrafiły to przed ludźmi ukryć. (str. 148).
Byłby teraz żonaty z Niemką. W zasadzie Ślązaczką, jak on, ale pochodzącą z tej drugiej strony Śląska. Gdzie pomimo tego,
że niemal każdy rozumiał i mógł się porozumiewać po śląsku, to jednak oficjalnym językiem był niemiecki. Był, ale już nie będzie. Bo teraz nastały nowe czasy i to, co było, już się nie liczy. Więcej — to, co było, wymaże się z pamięci, a tego, kto chciałby temu się przeciwstawić, również się wymaże.
Schmidt wywiązał się znakomicie z powierzonego mu zadania. Na teren wokół zamku zaczęto zwozić wykopywane wraz z korzeniami co rzadsze i piękniejsze eksponaty z pobliskich lasów.
A inaczej tu było. Inaczej niż na biednym Śląsku, gdzie się urodził; inaczej niż w dostatniej Bawarii, gdzie spędził swój nowicjat; inaczej niż w głośnym Rzymie, gdzie rozpoczynał swój zakonny żywot. Tutaj czas płynął swoim własnym biegiem, wolno, statecznie.
Ale jedyne, co się liczy, czy podczas wojny, czy nie, to jest mieć
łeb do interesów.
To właśnie dzieci stanowią dobro tego świata, dzieci to przyszłość, to sens i radość życia.
Coś takiego jak sumienie nie istniało. Istniała tylko prawda dziejowa. Czyli to, co jest wykładnią partii albo co człowiek sam sobie w ramach poprawności historycznej wytyczy.
Po polskiej stronie odprawa przebiegała dosyć rychło. Strażnik rzucił pobieżnie okiem na dokumenty trzech młodych mężczyzn, po czym rutynowo przystawił dwa palce do czarnego daszka okrągłej czapki. Szlaban w górę, można było przepchać rowery parę kroków dalej i tym samym znaleźć się
już w Niemczech.
Czas rodzenia się i jest czas umierania; jest czas siewu i czas żniw, czas bólu i czas kochania. Czy chcesz, czy nie chcesz, wszystkiego i tak doświadczysz; czasem prędzej, czasem później.
Czasem, kiedy mama nie widziała, Lenchen wsypywała trochę więcej cukru do słoików z czereśniami, które uwielbia ponad wszystko i lubi słodkie. Ostatniego roku, może dwa lata wcześniej, nie było cukru w ogóle. Tata skądś przyniósł małą torebkę brunatnych, posklejanych grudek, mówił, że to cukier
z Lagru, gdzie musiał się teraz co chwila meldować. Len-
chen miała okazję się przekonać, czy to rzeczywiście był
taki brudny cukier, bo rodzice słodzili nim jedynie herbatę,
i to tylko w niedzielę. Nie był. Przynajmniej smakował nie
tak samo, jak kiedyś, kiedy jeszcze wojny nie było.