Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , , , , ,

Wydawnictwo Vesper ma w swoim asortymencie książki o naprawdę ciekawych okładkach, na które po prostu chce mi się patrzeć. Dlatego gdy „Cisza”, antologia, którą napisał Marcin Majchrzak, została mi wręczona w prezencie, nie miałam i nie mam zamiaru narzekać na samo posiadanie tej książki. Z samym autorem miałam jakąś pobieżną styczność przez tarnogórską antologię, jednak przyznaje, że kompletnie nie pamiętam jego tekstu, w związku z czym równie dobrze mogę uznać, że ta krótka (mająca ok. 180 stron) książka to moje pierwsze spotkanie z jego twórczością.
Ten zbiór to przede wszystkim opowiadania grozy. Mam po nich wrażenie, że autor ma wiedzę na temat tej literatury. Operuje językiem też dość sprawnie i generalnie, co do zasady, te teksty są po prostu poprawnie napisane – lepsze, lub gorsze, jak to ze zbiorami opowiadań bywa, jednak wydaje mi się, że ci, którzy przepadają za grozą i szukają czegoś w formie opowiadań, nie powinni na nie szczególnie narzekać.
Ja jednak z grozą miewam problemy. Nie dlatego, że się jej w formie literackiej wzbudza we mnie strach, ale często mnie nuży, bądź próbuje szokować krwią, albo też ma ogólnie nieprzyjemny, smutny klimat, którego niekoniecznie szukam w książkach. I o ile przy opowiadaniach nie mogę szczególnie mówić o nudzie to niestety dwa ostatnie stwierdzenia do niektórych tekstów z antologii przypisać jak najbardziej mogę. A ja tego, po prostu, personalnie nie lubię.
Co warto zaznaczyć, nie we wszystkich tekstach pojawiają się elementy fantastyczne lub jawne elementy fantastyczne. Czasem coś jest zasugerowane, jednak niekoniecznie jest klarownie wyjaśnione (co też jest OK). Omówię może pokrótce przynajmnajmniej część z tekstów.
Zbiór rozpoczyna opowiadanie „Cisza I”, o grupie dorosłych, młodych ludzi, którzy na weekend chcą uciec z cywilizacji, ale ich wycieczka nie idzie do końca tak, jak powinna. Nie przepadam za bohaterami tego tekstu, to zdecydowanie nie są „moi ludzie”, ale samo opowiadanie w naprawdę przyjemny sposób buduje klimat.
Kolejne opowiadanie, „Podróż służbowa”, wydawało mi się całkiem ciekawe… dopóki nie pojawiło się zakończenie. Czytałam je kilka razy i przyznaję, nie wiem co autor miał na myśli. Zresztą, mam wrażenie, że autor ma tendencje do budowania jakiejś sceny, a następnie ucinania jej i przenoszenia się do innych bohaterów, by zamknąć tekst „szokującym” plot twistem, który jednak wypada dość przewidywalnie. Podobna rzecz dzieje się na przykład w późniejszym opowiadaniu „118” (które też w fajny sposób buduje klimat i kończy się podobnym ucięciem). Rozumiem, że przy krótkich opowiadaniach czasem tak się robi, ale w tym przypadku nie do końca mi to odpowiadało.
„Miłość płonie” porusza trudny temat związany ze złym traktowaniem dzieci, jednak choć tekst powinien mnie chyba poruszyć to nie byłam w niego wystarczająco zaangażowana. Z kolei „Antropologia stosowana” to chyba moje drugie ulubione opowiadanie w tym zbiorze, opowiadające o pacjencie pewnego szpitala, który zaczyna zauważać dziwne istoty chodzące po korytarzu.
Tuż po nim po nim pojawia się mój ulubiony tekst w antologii, czyli „Eksperyment profesora”. Jego akcja rozgrywa się w XIX wieku, a opowiadanie nawiązuje do klasyki literatury grozy i było dla mnie naprawdę przyjemną odskocznią od tych bardziej współczesnych tekstów. Poza tym szaleni naukowcy to po prostu bardzo kuszący i klimatyczny temat na opowiadania czy teksty, przynajmniej dla mnie.
Najwięcej negatywnych emocji mam w stosunku do ostatniego tekstu (czy też zakończenia tego pierwszego), czyli do „Ciszy II (Grawitacja słów)”. Tu już nie za bardzo interesowała mnie jego fabuła sama w sobie, a już zdecydowanie nie podobało mi się podejście głównego bohatera do nastoletniej dziewczyny, która pojawia się w tym tekście. Kiedy dorosły mężczyzna podkreśla, że chce wejść w tę specyficzną dla faceta relacje z NASTOLATKĄ to jednak coś we mnie zgrzyta.
Podsumowując, to dla mnie zbiorek „zwykłych” opowiadań, które raczej nie zostaną ze mną na dłużej i które nie są w pełni dla mnie, ale jednocześnie nie narzekam, że te teksty przeczytałam. Jak już pisałam, na pewno spodobają się bardziej tym, którzy poszukują w miarę klasycznej grozy w formie opowiadań. A ja po prostu muszę zagłębić się w horror głębiej, aby znaleźć wśród tego typu historii niszę dla siebie.

Wydawnictwo Vesper ma w swoim asortymencie książki o naprawdę ciekawych okładkach, na które po prostu chce mi się patrzeć. Dlatego gdy „Cisza”, antologia, którą napisał Marcin Majchrzak, została mi wręczona w prezencie, nie miałam i nie mam zamiaru narzekać na samo posiadanie tej książki. Z samym autorem miałam jakąś pobieżną styczność przez tarnogórską antologię, jednak...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Siostrat Dex postanowili, że ich życie musi się zmienić. Wyruszyli więc w drogę, aby stać się herbacianym mnichem, wysłuchującym wiernych przy herbacie. Pewnego dnia spotykają robota. Mszaczek to pierwsze ze swojej społeczności, które po latach ma zebrać informacje na temat ludzkiej rasy. Nietypowy duet wyrusza razem w podróż.

Obecnie często mówi się o cosy fantasy, które przez swoją lekkość zdobyło sporą popularność. „Psalm dla zbudowanych w dziczy” napisany przez Becky Chambers wpisuje się w podobny nurt. To solarpunk i cosy SF w jednym. Opowieść krótka (mająca 180 stron), lekka i moim zdaniem dość przyjemna, choć przy okazji ma w sobie coś nieco więcej. Choć w Polsce została wydana w formie książki to należy nadmienić, że zdobyła nagrodę Hugo w kategorii opowiadanie (best novella), co oznacza, że ma poniżej 40 000 słów.
To historia, która niektórych czytelników może wprowadzić w konsternację, przynajmniej początkowo. Siostrat Dex to człowiek wykorzystujący liczbę mnogą do opisywania siebie, a ich towarzysz jest robotem i jako taki używa bezpłciowych zaimków. Ja osobiście na taką formę narracji przestawiłam się szybko, jednak wiem że dla innych może być to jednak trudniejsze, ponadto sama mam z tym wyborem tłumacza drobny problem. Rozumiem, że taki wybór tłumacza wziął się z chęci rozróżnienia Dex od Mszczaczka, co zapewne działo się w oryginalne. Jednakże w momencie, w którym Dex używają liczby mnogiej automatycznie bardziej widzę w tej postaci robota, niż w Mszaczku (bo kojarzy mi się to z umysłem zbiorowym, a to prowadzi moje skojarzenia do „Mass Effecta”), a ponadto w języku polskim liczba mnoga nie jest neutralna płciowo (a takie było tu założenie).
Poza tym jednak to przyjemny, lekki solarpunk, który snuje się powoli, skupiając się dość mocno na relacji bohaterów oraz ich wzajemnemu poznawaniu swojej inności i różnic kulturowych. W tym świecie roboty odseparowały się od ludzi, tworząc odrębne społeczeństwo w dziczy. Tam żyją, budują siebie wzajemnie, czy podejmują decyzję, mi osobiście trochę kojarząc się w tolkienowskimi etnami. Dostajemy tu sporo codzienności, spokojnej podróży i dialogów, które często poruszają nieco bardziej filozoficzne tematy.
Gdy zabierałam się za tę książkę usłyszałam, że warto sięgnąć po nią od razu z tomem drugim. I jak najbardziej się z tym zgadzam. Choć tom drugi jeszcze przede mną to „Psalm dla zbudowanych w dziczy” tak naprawdę ledwo ma jakiekolwiek domknięcie. Wydaje mi się, że jeśli miałabym wskazać konkretną wadę tej historii to właśnie byłaby to ona. Dzieło powinno bronić się samo, bez dodatkowego tomu, nawet jeśli taki istnieje, a tutaj to zakończenie trochę mnie rozczarowało, urywając historię tak naprawdę w połowie.
Warto też dodać, że im bliżej jest końca, tym więcej pojawia się tu filozoficznych dialogów bohaterów. Co mi osobiście nie przeszkadzało, ale warto mieć to na uwadze.
To ciekawa propozycja dla tych, którzy szukają fantastyki w wersji cosy, ale jednocześnie chcieliby dostać coś nieco innego, niż zwykle. Z ciekawym pomysłem na świat, skupionego na nieco innych bohaterach, niż zazwyczaj. Dla mnie być może nie była to opowieść życia, ale zdecydowanie miło spędziłam przy niej czas.

Siostrat Dex postanowili, że ich życie musi się zmienić. Wyruszyli więc w drogę, aby stać się herbacianym mnichem, wysłuchującym wiernych przy herbacie. Pewnego dnia spotykają robota. Mszaczek to pierwsze ze swojej społeczności, które po latach ma zebrać informacje na temat ludzkiej rasy. Nietypowy duet wyrusza razem w podróż.

Obecnie często mówi się o cosy fantasy, które...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Na drodze Iana Malcolma staje bogaty paleontolog, Richard Levin. Wierzy on, że gdzieś na świecie dinozaury mogły przetrwać wielkie wymieranie. Prosi on Malcolma o pomoc, na co ten niechętnie się zgadza. Wkrótce do Levina docierają informacje o dziwnych znaleziskach nietypowych zwierząt na wybrzeżu Kostaryki. Wyrusza on w podróż, a gdy zostaje ogłoszone jego zaginięcie, jego współpracownik wyrusza mu na pomoc.

Niewiele jest książek, które czyta się tak, jakby oglądało się film sensacyjny. Taki, który przynosi rozrywkę, pozwala wciągnąć się w historię i naprawdę wejść w ten „kinowy” świat, nawet jeśli nie ma tam jakiejś szczególnej głębi. A jednak Michael Crichton zrobił to skutecznie zarówno w swoim „Parku Jurajskim”, jak i w jego kontynuacji, w „Zaginionym świecie”.
To dla mnie książka, która nie przywiązuje mnie może jakoś szczególnie do bohaterów, nie zachwyca głębią, czy pięknym słowem, ale sprawia, że po prostu chce się ją czytać dalej, choćby przez względy czysto rozrywkowe. To historia, która weszła do popkultury już tak mocno, że dzisiaj nie powinna wzbudzić większych zaskoczeń u osób, które przynajmniej kątem oka widziały ekranizację książek Crichtona, ale w dalszym ciągu zaskakująco dobrze się ją czyta.
Książka jest opisywana jako techno-thriller, czy też akcyjna powieść SF i osobiście zgadzam się z obydwoma tymi stwierdzeniami. Warto tylko dodać, że to jest dreszczowiec właśnie na poziomie wysokobudżetowego kina akcji. Wiemy, że bohaterowie trafiają do niebezpiecznej sytuacji, pojawiają się tu ataki wielkich dinozaurów i scenki, w których występuje krew, jednak autor nie epatuje opisami krwi, czy śmierci. Wszystko jest raczej zachowane w dość przygodowym tonie, przyjaznym dla tych, którzy nie chcą czytać zbyt dużo o drastycznych czy dołujących szczegółach.
Jeśli jednak chciałabym od „Zaginionego świata” trochę więcej to chciałabym, aby książka nieco więcej powiedziała mi o bohaterach. Oczywiście Ian Malcolm jest bohaterem, który (częściowo przez wzgląd na ekranizację) stał się ikoniczny. Jest też raczej jednym z lepiej napisanych bohaterów Crichtona z tego cyklu, który po prostu jest dość wyrazisty i zapada w pamięć. Pozostali bohaterowie jednak trochę zlewają się w jedną masę, która musi poradzić sobie z sytuacja, w której się znalazła. Nie mają szczególnie wyrazistych relacji, czy charakterów, a wydaje mi się, że gdyby autor skupił się na nic trochę bardziej, „Zaginiony świat” mógłby mieć na mnie większy wpływ emocjonalny,
Warto tu dodać, że autor zdawał się odrobić tu pracę domową, jeśli chodzi o warstwę naukową książki. Oczywiście, jak to z fantastyką bywa, pewne zawieszenie niewiary jest potrzebne, a że książka została wydana po raz pierwszy w 1995 roku to jestem przekonana, że część z wiedzy w niej zawarta jest już przeterminowana. Niemniej, pojawia się tu trochę monologów bohaterów o popularnonaukowym charakterze, które w naprawdę dość zrozumiały sposób poruszają ciekawe zagadnienia. I zdecydowanie jest to pewna warstwa dodana do tej książki. Nie mówię, że „Zaginiony świat” należy traktować jako jakiś podręcznik do nauki, ale na pewno pojawiające się w nim zagadnienia mogą zainteresować czytelnika i zachęcić do dalszego pogłębienia wiedzy w jakimś temacie, czy też po prostu rozpocząć pewne dyskusje.
Naprawdę cieszę się, że dałam Crichtonowi szansę. Ta dylogia była dla mnie przyjemną przygodą i wydaje mi się, że dla wielu innych też taką może w dalszym ciągu być. W końcu kto nie ma ochoty na podróż do świata pełnego dinozaurów?

Na drodze Iana Malcolma staje bogaty paleontolog, Richard Levin. Wierzy on, że gdzieś na świecie dinozaury mogły przetrwać wielkie wymieranie. Prosi on Malcolma o pomoc, na co ten niechętnie się zgadza. Wkrótce do Levina docierają informacje o dziwnych znaleziskach nietypowych zwierząt na wybrzeżu Kostaryki. Wyrusza on w podróż, a gdy zostaje ogłoszone jego zaginięcie, jego...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Rosie rozpoczyna studia prawnicze w Anglii, oddalonej od jej rodzinnego Chicago o o setki kilometrów. Tam spotyka dawno nie widzianą siostrę bliźniaczkę oraz jej grupę znajomych. Wśród nich znajduje się bogaty i niezmiernie irytujący Zayden Williams, również student prawa.

Po „Clone” Aleksandry Negrońskiej zabrałam się głównie przez popularność tej książki, tak by po prostu wiedzieć, o czym się mówi. Jak po wielu „hitach Booktoka” spodziewałam się po niej najgorszego. Ostatecznie powieść zaskoczyła mnie całkiem pozytywnie, choć nie ukrywam, że nie udało jej się uciec od jednego z najczęstszych problemów tego typu literatury. W moim odczuciu główną wadą tej powieści jest po prostu… cholerna nuda.
W tym przypadku naprawdę rozumiem, skąd wzięła się popularność tej historii. Po pierwsze, ta powieść to po prostu realizacja bardzo popularnej fantazji. Główna bohaterka to zwyczajna dziewczyna, która trochę z przypadku zostaje zaproszona do bogatego środowiska, w którym wszyscy chcą spędzać z nią czas, są dla niej mili i uczynni, nie zważając na jej pochodzenie. Jej życie zmienia się w bajkę, tak jakby stała się współczesną księżniczką. To popularny motyw w filmach i książkach, wymagający pewnego zawieszenia niewiary ze strony czytelnika, ale z drugiej strony bardzo kuszący, bo w końcu kto nie chciałby być tak zaopiekowany, jak Rosie w „Clone”?
Po drugie, jak na tego typu książkę autorce udało się stworzyć całkiem wyraziste postacie, których zachowania być może czasem wydają się nieco przerysowane, ale ich historie, charaktery i wzajemne relacje naprawdę dość dobrze składają się w całość. Często problemem tego typu powieści jest toksyczność jakiegoś bohatera, która jest przedstawiana jako zaleta. W „Clone” bohaterowie popełniają błędy, nie są idealni, wręcz czasem zahaczają o bycie irytującymi, ale jednocześnie sami sobie te błędy wytykają, zauważają je, a potem za nie przepraszają i obiecują poprawę. To w połączeniu ze stosunkowo naturalnie brzmiącymi dialogami daje zaskakująco pozytywny efekt.
Przyznaję jednak – Rosie okazała się dla mnie naprawdę irytującą protagonistką. To dziewczyna, która jest często po prostu niemiła, i to bez większej potrzeby. Zdarza jej się bez potrzeby obrażać innych. Uznaje, że ktoś jest wkurzający, nawet z tą osobą nie rozmawiając. Zdecydowanie nie jest to więc „moja” postać, ale z drugiej strony, rozumiem że było to czasem potrzebne fabularnie.
Zalety „Clone” nie są w stanie dla mnie przysłonić głównej wady tej powieści. Ta książka to typowa teen drama, w której właściwie nie ma za bardzo fabuły. O ile początek czytało mi się dość sprawnie, bo postacie przedstawione przez autorkę są dość barwne, o tyle szybko okazało się, że to wszystko nie zmierza do niczego zaskakującego nawet w najmniejszym stopniu. Przynajmniej nie dla mnie. Fabuła tej książki polega na rozmowach bohaterów, ich często zbędnych kłótniach i przepychankach. Dla mnie to jednak zdecydowanie zbyt mało. Nie utożsamiam się z tymi bohaterami na tyle, by z chęcią wejść w ten ich świat, a bez żadnej tajemniczy, czy zaskoczenia powieść nie była w stanie utrzymać w pełni mojej uwagi i po prostu zaczęła mnie męczyć i nudzić.
Oczywiście to nie jest też powieść idealna na innych poziomach. Autorka często bardzo mocno skupia się na opisie wyglądów bohaterów, tego co i w jaki sposób noszą. Wydaje mi się też, że sam system nauczania nie jest przedstawiony zbyt realistycznie. Ale jak już wspominałam, odbieram tę książkę jako pewną fantazję i jestem w stanie w trakcie lektury takich książek do pewnego stopnia zawiesić niewiarę.
Jeśli to, co opisałam wyżej, wydaje się być czymś dla Was to jasne, myślę, że „Clone” można szansę dać. To książka, która realizuje podobne fantazje, co „Rodzina Monet”, tylko po prostu robi to trochę lepiej i sprawniej. Ja jednak po kolejne tomy raczej nie sięgnę, a przynajmniej nie będę się z tym śpieszyć.

Rosie rozpoczyna studia prawnicze w Anglii, oddalonej od jej rodzinnego Chicago o o setki kilometrów. Tam spotyka dawno nie widzianą siostrę bliźniaczkę oraz jej grupę znajomych. Wśród nich znajduje się bogaty i niezmiernie irytujący Zayden Williams, również student prawa.

Po „Clone” Aleksandry Negrońskiej zabrałam się głównie przez popularność tej książki, tak by po...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Wywodząca się z niewielkiej, pustynnej osady Zirra zbiera cenny surowiec, białopył. Po powrocie jednej z wypraw odkrywa, że jej siostra została porwana. Kobieta wyrusza więc na jej poszukiwanie, a na jej drodze staje były kapitan poszukiwany listem gończym.

Niełatwo jest mi trafić na tradycyjne high fantasy, które byłoby przynajmniej zjadliwe. „Pieśń pustyni” Grzegorza Wielgusa na szczęście okazało się całkiem sprawnym kawałkiem przygody, choć nie pozostaje bez wad.
Moja główna uwaga co do tej książki jest taka, że… nie poczułam się wciągnięta. Kiedy czytałam, to czytałam, jakoś to leciało. Ale kiedy odkładałam „Pieśń pustyni” chociaż na chwilę to okazywało się, że wcale nie mam ochoty do niej wracać. Miałam też problem z immersją i z zawieszeniem niewiary. Niby wszystko tu grało, a jednak bezustannie miałam poczucie, że autorowi jednak nie udało się mnie oszukać i wprowadzić w pełni w swój świat. To są jednak odczucia bardzo personalne i tak naprawdę trudno na ich bazie wydać „obiektywny” osąd co do książki.
To książka generalnie napisana całkiem sprawnie, z dobrym ciężarem w słowie. Czasem jednak coś po prostu tutaj nie grało. Na przykład, postacie zaskakująco często mówią same do sobie. I o ile to np. ma sens w przypadku przebywającej samotnie na pustyni Zirry, o tyle już niekoniecznie działa, kiedy ktoś samodzielnie wyważa drzwi płonącego budynku i komentuje do siebie taką sytuację. Czasem też ekspozycji wydaje się zbyt dużo, bywa że w dialogach brakuje odrobiny CZEGOŚ, abym faktycznie mogła poczuć chemię między bohaterami. Nie wszystkie wątki są też na równi interesujące, a czasem historii brakuje odpowiedniego tempa.
Niemniej, „Pieśń pustyni” czyta się bez większego bólu. Widać, że autor ma wiedzę, którą na kartach powieści wykorzystuje. Styl powieści, jak i sam świat nie są zbytnio udziwnione, pozwalając odnaleźć się w typowych dla gatunku motywach, ale z drugiej strony nie są aż tak wtórne, aby to przeszkadzało w lekturze.
Podoba mi się też główna relacja pomiędzy Zirrą a Karamisem. Bardzo często w popularnych książkach fantasy w sytuacji, kiedy samotna kobieta spotyka samotnego mężczyznę od razu autor zaczyna pisać romans. Tutaj jest wprawdzie lekko zasygnalizowany, ale powieść wcale się na nim nie skupia. Protagoniści mają po prostu ważniejsze sprawy na głowie, niż rozmyślanie o miłostkach i w ich sytuacji to jest po prostu całkiem realistyczne. Acz ponownie, w dialogach tych postaci brakuje mi jednak odrobiny chemii i jakiegoś takiego… życia.
„Pieśń pustyni” kojarzy mi się trochę z „Opowieściami Piasków” Krzysztofa Piskorskiego, zarówno pod względem tematyki (i tu, i tu mamy w końcu pustynię), i jakości. Bo obydwie te historie są całkiem solidne, ale po prostu widać, że czegoś w nich tu jeszcze brakuje.

Wywodząca się z niewielkiej, pustynnej osady Zirra zbiera cenny surowiec, białopył. Po powrocie jednej z wypraw odkrywa, że jej siostra została porwana. Kobieta wyrusza więc na jej poszukiwanie, a na jej drodze staje były kapitan poszukiwany listem gończym.

Niełatwo jest mi trafić na tradycyjne high fantasy, które byłoby przynajmniej zjadliwe. „Pieśń pustyni” Grzegorza...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Florka Kuna uciekła z dużego miasta. Jako technik weterynarii znalazła pracę w nietypowej lecznicy, pomagającej również magicznym zwierzętom i oferującej usługi nekromantyczne. Rodzina dziewczyny nie jest pewna, czy to aby na pewno dobre miejsce do pracy.

„Necrovet. Usługi weterynaryjno-nekromantyczne” to moje drugie spotkanie z twórczością autorki. Joanna W. Gajzler jakiś czas temu wydała nominowaną do Zajdla książkę – „Boga-maszynę” – a w 2023 powróciła z lekką serią o magicznej klinice weterynaryjnej napisaną w duchu cosy fantasy. To książka, którą czyta się całkiem przyjemnie, choć szczerze mówiąc, nie bardzo ma jakąkolwiek fabułę.
W trakcie lektury czułam się, jakbym oglądała jakiś lekki serial, który nie wymaga szczególnego skupienia, nie ma być może szczególnie dużo sensu, ale wzbudza przyjemne emocje, więc człowiek włącza sobie kolejny i kolejny odcinek do obiadu, albo po trudnym dniu pracy. Choć pojawia się tu wątek spinający wszystko w całość to w gruncie rzeczy każdy rozdział to inny pacjent i inny przypadek.
Główna bohaterka i inne otaczające ją postacie są sympatyczni i ciepli. Klimatem i ciężarem przypomina mi ta historia „Cud, miód, Malinę” od Anety Jadowskiej, choć jest mi trochę bliższa na personalnym poziomie: w moim domu nigdy nie brakowało zwierząt i zwierzaczkowych tematów. Jak człowiek wychowuje się przy hodowli psów to weterynarz staje się całkiem potrzebnym znajomym.
No i właśnie te elementy weterynaryjne to chyba najmocniejszy punkt tej książki. Gajzler sama jest technikiem weterynarii i to naprawdę widać. Choć książka utrzymana jest w lekkim tonie to opisy procedur, problemów zwierząt domowych czy działania kliniki weterynaryjnej są przedstawione dość realistycznie. Dla mnie nie było w tym nic szczególnie nowego, ale osoby spoza zwierzaczkowego światka myślę, że naprawdę mogą się po prostu czegoś z tej książki dowiedzieć. Być może weterynarze nie leczą skrzydlatych królików, ani rzucających zaklęć papug, ale elementy realistyczne naprawdę są zgodne z tym, co o pracy lecznic zwierząt wiem.
Autorka wrzuca czytelnika do alternatywnej rzeczywistości, w której magiczne istoty po prostu istnieją obok nas. To urban (rural) fantasy, w którym elfy, wróżki i zaczarowane istoty od dłuższego czasu już nie są ukryte. Fabuła jednak nie eksploruje szczególnie tych tematów, nie skupia się na tym, jak magia wpłynęła na nasz, ludzki świat. W tym znów przypomina mi jakiś cosy serial: spokojnie widzę tę powieść jako scenariusz do jakiegoś anime.
„Necrover. Usługi weterynaryjno-nekromantyczne” to pomysł sam w sobie całkiem ciekawy. Czytało mi się to szybko, przyjemnie, choć bez większych emocji (a jednak chciałabym je w trakcie lektury poczuć). Brakuje mi tu jednak konkretniejszej fabuły i być może odrobiny więcej worldbuildingu. Rozumiem jednak, że takie było założenie i mam tylko nadzieję, że Gajzler nie poprzestanie na tego typu, lekkich opowiastkach, bo naprawdę wiem, że pisarsko potrafi dużo więcej.

Florka Kuna uciekła z dużego miasta. Jako technik weterynarii znalazła pracę w nietypowej lecznicy, pomagającej również magicznym zwierzętom i oferującej usługi nekromantyczne. Rodzina dziewczyny nie jest pewna, czy to aby na pewno dobre miejsce do pracy.

„Necrovet. Usługi weterynaryjno-nekromantyczne” to moje drugie spotkanie z twórczością autorki. Joanna W. Gajzler jakiś...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Trudno mi o tej książce napisać cokolwiek, bo mam poczucie, że kompletnie się od niej odbiłam. W opiniach widzę porównanie stylu do Gibsona, którego nie lubię, widzę, że według niektórych powieść idzie w stronę weird fiction, którego też zazwyczaj nie lubię i chyba to wszystko złożone w kupę dało coś, co dla mnie osobiście nie jest strawne. Liczyłam na socjologiczne hard SF, idące bardziej w stronę Zajdla, a nie to, co dostałam ostateczne. Na początku myślałam, że przywyknę do stylu, że będę w stanie śledzić fabułę, ale kompletnie się przeliczyłam. To nie moja książka, choć biorąc pod uwagę nominację do nagród: pewnie czyjaś jest.

Trudno mi o tej książce napisać cokolwiek, bo mam poczucie, że kompletnie się od niej odbiłam. W opiniach widzę porównanie stylu do Gibsona, którego nie lubię, widzę, że według niektórych powieść idzie w stronę weird fiction, którego też zazwyczaj nie lubię i chyba to wszystko złożone w kupę dało coś, co dla mnie osobiście nie jest strawne. Liczyłam na socjologiczne hard...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Zawał serca sprawia, że Iga musi na nowo ułożyć sobie swoje życie. Wyjeżdża na wieś, wynajmując lokum w chatce pokrytej strzechą. W idyllicznym otoczeniu spędza czas wraz z właścicielką domostwa, Nadzieją. Coś jednak jest nie tak i Iga zaczyna myśleć, że ktoś chce przestraszyć jej gospodynię. Pewnego dnia Nadzieja znika, a policja nie kwapi się, aby zacząć ją szukać.


„Tęsknica” Anny Sokalskiej to rural fantasy ze słowiańskimi motywami, które czytało mi się w gruncie rzeczy dobrze, choć jednak bardziej przez wzgląd na jej realistyczne, a nie fantastyczne elementy. To jednotomowa, niedługa powieść – ma mniej, niż 300 stron.
Powieść zaczyna się bardzo spokojnie i obyczajowo. Autorka w całkiem zgrany sposób zarysowuje nam sytuacje głównej bohaterki. Iga ma w okolicach czterdziestki, jest samotna i całe swoje życie poświęciła pracy. Wyjeżdża więc na wieś i przez ponad połowę książki obserwujemy właściwie zwykłe, obyczajowe życie. Co prawda w tle pojawia się nam już zalążek tajemnicy do odkrycia, którą oczywiście zapowiada (i trochę spoileruje) tytuł oraz okładka, jednak historia snuje się przyjemnie powoli.
Podoba mi się to, że na protagonistkę została wybrana dorosła osoba. To nie jest nastolatka, to nie jest osoba, która dopiero zaczyna dorosłe życie, a kobieta, która już coś tam przeżyła. Która przy okazji zdaje się być dość namacalna. Iga nie jest ideałem, wydaje mi się dość realistyczna i przez to jak najbardziej można z nią sympatyzować, nawet jeśli czytelnik dostrzega jej wady.
Dopiero w drugiej połowie powieści do głosu dochodzi magia. Protagonistka zostaje przez sytuacje zmuszona, aby wyruszyć w pewną podróż, co pozwala czytelnikowi odkryć trochę magiczny, słowiański świat. I tak naprawdę powieść z obyczaju z drobną tajemnicą zmienia się w przygodówkę drogi. Tyle tylko, że to dość krótka, jednotomowa powieść i w gruncie rzeczy cała ta podróż nie jest szczególnie duża, dzieje się zaś w trakcie dużo i przez to moim zdaniem magiczne elementy są opisane dość skrótowo. Pojawiają się tu ciekawe motywy, ale mam poczucie, że przez brak odpowiedniego ustanowienia magii niektóre fragmenty są dziwne w odczuciu, a całość po prostu pędzi, zupełnie nie pasując tonalnie do spokojnego początku „Tęsknicy”.
Miałam wrażenie, że autorka w powieści próbuje się trochę zastanowić nad sensem życia, sensem pośpiechu, nad tym, czego nam brakuje i do czego dążymy. I to w tej pierwszej, obyczajowej części było zarysowane naprawdę całkiem nieźle. W drugiej jednak do tej całej słowiańskiej magii dochodzą też elementy „mistyczne”, które po prostu wypadają… cóż, no dziwnie. Początek w ciekawy, lecz w miarę subtelny sposób próbuje zgłębić problem, końcówka zaś i tutaj próbuje rozwiązać trudny problem w szybki sposób i to przynajmniej w moim odczuciu nie działa.
Koniec końców, nie oceniam tej książki szczególnie źle. Sam jej początek był naprawdę przyjemny, a druga połowa też miała swoje zalety i sporo potencjału. Gdyby nad tym trochę jeszcze popracować to być może i powstałoby coś naprawdę dobrego. Ale niestety, „Tęsknica” została już wydana i to taka forma jest formą końcową. Trochę szkoda. Z drugiej strony, jeśli szukacie niedługiej jednotomówki, a opisane przeze mnie wady książki Wam nie przeszkadzają to może akurat będzie to coś ciekawego dla Was.

Zawał serca sprawia, że Iga musi na nowo ułożyć sobie swoje życie. Wyjeżdża na wieś, wynajmując lokum w chatce pokrytej strzechą. W idyllicznym otoczeniu spędza czas wraz z właścicielką domostwa, Nadzieją. Coś jednak jest nie tak i Iga zaczyna myśleć, że ktoś chce przestraszyć jej gospodynię. Pewnego dnia Nadzieja znika, a policja nie kwapi się, aby zacząć ją...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Ropuszka strzeże wieży, która skrywa w sobie tajemnicę. Cierniowy żywopłot ma odstraszać od niego ludzi. Po setkach lat magiczna istota ma nadzieję, że ludzie zapomnieli już o tajemnicy zamku. Pewnego dnia do żywopłotu zbliża się jednak zubożały rycerz.

„Cierń” T. Kingfisher nie jest powieścią, a nowelą – polskie wydanie ma zaledwie około 160 stron i to też w tej kategorii zdobyło nominację do tegorocznego Hugo. Nie jest to więc nic bardzo rozbudowanego, ale muszę przyznać, że była to całkiem przyjemna lektura.
Niedawno czytałam „Pokrzywę i kość” tej samej autorki. „Cierń” jest w pewnych aspektach do niej dość podobny. Tak jak i tam, mamy tutaj raczej lekkie, baśniowe fantasy, z takim zastrzeżeniem, że nowelka jest retellingiem historii Śpiącej Królewny, kiedy powieść po prostu nawiązuje do motywów znajdujących się między innymi w tamtej właśnie historii. Jeśli miałabym jednak porównać obydwie historie to „Cierń” podobał mi się jednak bardziej.
Naprawdę podoba mi się styl, w jakim ta opowieść została napisana. Pozwala na chwilę zawiesić się pomiędzy światami, tym realnym, a tym baśniowym. Jednocześnie jest na tyle lekki i sprawny, że przez tę historię po prostu się płynie. Polubiłam też Ropuszkę, która jest naprawdę sprawnie wykreowaną postacią. Dość realistyczną, ze swoimi lękami i pragnieniami oraz dość konkretnym charakterem.
Tu chyba warto dodać, że autorka w łagodny sposób przełamuje typowe motywy. Przykładowo, Halim to w teorii ten baśniowy i prawy rycerz, ale tak po prawdzie, został nim dlatego, że jest kolejnym z synów i jest po prostu zubożałym szlachcicem, na którego niewiele już w domu czeka.
„Cierń” to po prostu miła, niezbyt długa opowiastka – idealna, jeśli szukacie czegoś na jeden wieczór. Ten retelling baśni jest wystarczająco kreatywny, by zapewnić chwilę rozrywki. Może też świetnie sprawdzić się tym osobom, które po prostu chciałyby sprawdzić twórczość T. Kingfisher w krótszej formie, nim sięgną po dłuższą powieść.

Ropuszka strzeże wieży, która skrywa w sobie tajemnicę. Cierniowy żywopłot ma odstraszać od niego ludzi. Po setkach lat magiczna istota ma nadzieję, że ludzie zapomnieli już o tajemnicy zamku. Pewnego dnia do żywopłotu zbliża się jednak zubożały rycerz.

„Cierń” T. Kingfisher nie jest powieścią, a nowelą – polskie wydanie ma zaledwie około 160 stron i to też w tej...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Szare Siostry pomagają odprawiać zmarłych w zaświaty, aby ci nie zmienili się w duchy. Pewnego dnia zostają jednak zaatakowane przez opętanych żołnierzy. Młoda zakonnica, Artemizja, próbuje ratować siebie i inne siostry, przypadkiem uwalniając potężnego upiora, który zaczyna panoszyć się w jej umyśle.

„Wespertyna” Margaret Rogerson to powieść, która spełnia swoje zadanie jako rozrywkowe fantasy, choć jednocześnie gdyby dodać do niej odrobinę czegoś jeszcze to wcale bym nie narzekała – tak mogłabym podsumować w skrócie moje wrażenia po lekturze.
Zacznijmy od tego, że tę książkę po prostu czytało mi się całkiem przyjemnie. Fabuła płynęła, zdawała się mieć całkiem dobry rytm. Dawno też nie czytałam żadnej historii, w której pojawiłby się motyw demonicznych opętań w takiej formie, toteż była to miła odmiana. Tyle że kiedy już książka jest na pewnym poziomie to po prostu aż chciałoby się od niej czegoś ciut więcej.
Styl autorki jest lekki i przyjemny. Pojawia się tu odrobina stylizacji językowej, jednak moim zdaniem zabrakło mi tu pewnego pogłębienia. Autorka buduje dość mroczny świat, w którym duchy i magia z nimi związana są dość wszechobecne, a nie czułam tego jakoś szczególnie w klimacie powieści. Ponadto z immersji dość mocno wytrącała mnie demoniczna postać, która zdawała się odzywać w sposób bardziej współczesny, niż inni bohaterowie, co do wiekowego potwora nie bardzo chyba jednak pasuje.
Jeśli o samego upiora chodzi to ostatecznie wydaje mi się, że wolałabym, aby ta postać przynajmniej na początku robiła większe wrażenie. Rozumiem, że „Wespertyna” jest z założenia lekkim fantasy, ale autorka nawet nie pozwoli się czytelnikowi zastanowić nad tym, czy ta postać nie jest przypadkiem negatywnym bohaterem. A jednak przy tego typu świecie przedstawionym chciałabym poczuć przynajmniej to ukłucie niepewności.
Zresztą, miałam momentami wrażenie, że generalnie brakuje tutaj jakiegoś pogłębienia postaci, zwłaszcza drugoplanowych. Że to wszystko trochę za bardzo goni, że brakuje mi tu momentu, aby wsiąknąć w świat i poobserwować go chociaż trochę dłużej. Być może samo podkręcenie stylu rozwiązałoby tę sprawę, ale w tej chwili mogę tylko gdybać.
Podobało mi się za to, w jaki sposób autorka kreuje świat przedstawiony, powoli dorzucając kolejne zasady. Nie zasypuje czytelnika nadmierną ilością zasad na raz, a za to powoli odkrywa karty, pozwalając poznawać go bardziej. I to było całkiem przyjemne.
Warto tu dodać, że jest to powieść jednotomowa, o niezbyt dużą stawkę i niezbyt zwartej fabule. Oczywiście dzieje się tu całkiem dużo, ale to nie jest bardzo sprecyzowana historia. „Wespertyna” to po prostu podróż głównej bohaterki, która z pewnych względów jest cały czas w ruchu, a np. sama finałowa akcja to nie jest żaden wielki plot twist, który zapowiadany był od początku, a raczej splot przypadków, które okazały się przy okazji. Gdyby protagonistka przypadkiem obrała inny kierunek podróży to i finał byłby inny. Nie oceniam tego ani szczególnie pozytywnie, ani negatywnie, dla mnie to raczej po prostu cecha tej książki.
Ponadto, jeśli szukacie historii bez romansu to proszę bardzo, oto ona! W „Wespertynie” nie pojawia się żaden wątek tego typu, bo i też przecież nie musi. Wiem też, że ta historia jest określana jako młodzieżowa, choć dla mnie to po prostu neutralne wiekowo fantasy, być może marketingowo sygnowane jako YA. Dlaczego? Dlatego, że nie zauważyłam tu silnego wątku związanego z dorastaniem. Teoretycznie protagonistka ma 17 lat (wygooglałam), ale naprawdę nie czułam, by wiek bohaterki miał tu jakieś większe znaczenie. Równie dobrze mogłaby mieć 20, 30, albo nawet i 50 – to nie robiłoby większej różnicy tej fabule.
To powieść, którą przeczytałam naprawdę szybko i naprawdę w gruncie rzeczy miło spędziłam przy niej czas. Oczywiście, chciałabym, by było tu coś nieco więcej, ale to ja – maruda, która niejedną powieść fantasy miała już w swoich rękach. Dlatego wydaje mi się, że mniej wymagający albo mniej oczytany czytelnik, który po prostu poszukuje rozrywkowego fantasy może być z tej historii w pełni zadowolony.

Szare Siostry pomagają odprawiać zmarłych w zaświaty, aby ci nie zmienili się w duchy. Pewnego dnia zostają jednak zaatakowane przez opętanych żołnierzy. Młoda zakonnica, Artemizja, próbuje ratować siebie i inne siostry, przypadkiem uwalniając potężnego upiora, który zaczyna panoszyć się w jej umyśle.

„Wespertyna” Margaret Rogerson to powieść, która spełnia swoje zadanie...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Co dekadę Towarzystwo Aleksandryjskie wybiera sześciu młodych, uzdolnionych Medejów, aby wybrać pięciu nowych członków. Ci, którym uda się wstąpić do organizacji zyskają nie tylko prestiż, ale również dostęp do tajnej wiedzy.

Czasem sprawdzam książki tylko dlatego, że stały się popularne, choć często zabieram się za to już po tym, jak ich pierwszy moment przeminie. I tak było z „The Atlas Six”. To książka Olivie Blake, która stała się swego czasu sensacją tzw. booktoka, której okładka regularnie mi się przewijała. Znając tylko ogólny koncept wzięłam się za lekturę i… na Merlina, jakie to cholerstwo było nudne.
Sam początek wydał mi się naprawdę całkiem przyjemny. Pomysł z tajnym towarzystwem, które rekrutuje nowych członków mógł wypalić, a sam styl Blake jest prosty, lekki, nie wymagający szczególnego skupienia się, ale jednocześnie wydawało mi się, że ma w sobie odpowiednio dużo ciężaru, by nie wypadać infantylnie. Kilka pierwszych scenek dało mi zaś nadzieję, że być może z całości złoży się całkiem składna powieść.
Problem tej powieści polega jednak na tym, że ostatecznie nie ma w niej za bardzo fabuły. Autorka nakreśliła ogólną sytuację, wrzuciła szóstkę bohaterów do jednej przestrzeni i skupiła się na interakcjach pomiędzy nimi. Postacie siedzą więc na kupie, rozmawiając i „dramkując” niczym szkolni uczniowie. Niby przy okazji zapoznają się z jakimiś magicznymi tajemnicami, ale wyraźnie widać, że nie to jest celem autorki. Pojawiają się tu jakieś elementy światotwórstwa, ale raczej dlatego, że wypadałoby coś czasem czytelnikowi podrzucić.
Osobiście lubię dobrze napisane relacje pomiędzy postaciami i skupienie się na bohaterze, tyle tylko, że nie w takim wydaniu. „The Atlas Six” zdaje się pływać po płyciźnie także w tym względzie. Przyznam też, że upływ czasu i stawka związana z dołączeniem do Towarzystwa nie są zbyt mocno odczuwalne. Człowiek nawet nie wie, kiedy w życiu bohaterów upłynęło pół roku (przecież to było tylko kilka scenek!), a wszystkie sekwencje walki, czy te związane z tajemnicami towarzystwa są wyraźnie spychane na dalszy plan bądź wykorzystywane do tego, by postacie mogły pomiędzy sobą trochę ponarzekać i się pokłócić.
Wydaje mi się, że jeśli komuś akurat spodobają się te postacie to „The Atlas Six” może być dla takiej osoby dobrą lekturą. Ja jednak nie umiem utożsamić się z żadnym z bohaterów, są mi oni zupełnie obojętni. Dlatego koniec końców ta powieść naprawdę szybko zaczęła mnie męczyć i gdyby nie moje samozaparcie to po prostu odłożyłabym ją po jakiejś ⅓. Miałam jednak cały czas nadzieję, że ta fabuła się tu jednak pojawi, że autorka po tym, jak zbuduje bohaterów, skupi się na faktycznej opowieści. To się jednak nie stało; na samym finale wprawdzie pojawia się ciut więcej akcji, ale przynajmniej dla mnie nie był on satysfakcjonujący.
Dlatego też jeśli kusi Was lekka lektura, która skupia się na „szkolnych” dramkach w klimacie quasi-dark-academia to być może „The Atlas Six” warto sprawdzić. Ale w każdym innym przypadku raczej odradzam – to nie jest ani dobra powieść o bohaterach, ani ciekawe fantasy, które jest jakoś szczególnie warte uwagi.

Co dekadę Towarzystwo Aleksandryjskie wybiera sześciu młodych, uzdolnionych Medejów, aby wybrać pięciu nowych członków. Ci, którym uda się wstąpić do organizacji zyskają nie tylko prestiż, ale również dostęp do tajnej wiedzy.

Czasem sprawdzam książki tylko dlatego, że stały się popularne, choć często zabieram się za to już po tym, jak ich pierwszy moment przeminie. I tak...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , ,

Alina wraca do zdrowia, przetrzymywana przez religijnych fanatyków. Jej przyjaciele wpadają jednak na pomysł, jak ją uwolnić. Gdy to się udaje, wyruszają na poszukiwanie trzeciego amplifikatora, żarptaka, który jest niezbędny do tego, aby strącić z tronu władającego cieniem Zmrocza.

„Zniszczenie i odnowa” Leigh Bardugo to trzeci i ostatni tom z jej debiutanckiej trylogii o Alinie, przywoływaczce światła. Końcowo, mam co do tej serii nieco mieszane uczucia. Najpierw myślałam, że będzie słabsza, niż była, ale gdy okazało się, że naprawdę widzę w niej potencjał autorki to jednak zaczęłam chcieć czegoś nieco więcej, czego niestety ostatecznie nie dostałam.
Tak jak się spodziewałam, drugi tom, czyli „Oblężenie i nawałnica”, był w dużej mierze podbudową do części trzeciej, w której to wyruszamy na poszukiwanie magicznego ptaka, a następnie wraz z bohaterami zmierzamy do wielkiego finału. Mój problem z tą historią ogólnie jako całością jest jednak taki, że dla mnie te duże wydarzenia, które się w niej dzieją, nie są i tak wystarczająco nabudowane. Tak jakby cała trylogia wymagała jeszcze dopisania czegoś, pogłębienia, wejścia mocniej w bohaterów, aby końcówka była naprawdę „duża”, wzbudzająca emocje.
I gdyby ta historia była w stanie wzbudzić bardziej moje emocje to być może uznałabym, że jest naprawdę bardzo dobra, bo choć Bardugo sięga po raczej znane motywy to wydaje mi się, że miała całkiem dobry pomysł na to, jak taką klasyczną historię poprowadzić. Zwroty akcji wydają mi się nieźle przemyślane i wrzucane w dobrych momentach. Relacja Aliny i Mala też na papierze wydaje się całkiem dobrze rozpisana, tak samo jak jej relacja z Nikolajem. W „dziewczyńskich” scenach, kiedy protagonistka może pobyć chwilę z przyjaciółkami/koleżankami miałam poczucie, że sama Bardugo czuje się bardzo swobodnie jako pisarka i że ich pisanie sprawiło jej sporo przyjemności. Tyle tylko, że przez całą lekturę doskwierało mi to, o czym napisałam akapit wcześniej. GDYBY to wszystko było bardziej pogłębione, GDYBYM nie miała poczucia, że wszystko śpieszy ku finałowi to po prostu ta historia byłaby lepszą książką. To opowieść, w której sprawa toczy się o bardzo wysoką stawkę, a w której tego po prostu nie czuję.
Przyznam też trochę, że spodziewałam się nieco bardziej dramatycznego finału. Nie chcę go tu zdradzać, bo w końcu nie o to chodzi, jednak zakładałam, że jednak Bardugo będzie miała ciut więcej odwagi. Być może wówczas „Zniszczenie i odnowa” miałaby nieco większy impakt.
Biorąc pod uwagę, że „Zniszczenie i odnowa” to finał lekkiej i dość krótkiej trylogii absolutnie nie żałuję lektury. Miło było zobaczyć, z jakiego miejsce Leigh Bardugo zaczynała swoją twórczą drogę, zwłaszcza że nie są to przecież książki złe. Jeśli więc ktoś tego właśnie oczekuje od powieści fantasy to być może warto dać im szansę. Są, oczywiście, rzeczy od tej trylogii lepsze, ale często są też dłuższe, czy cięższe, a przecież czasem po prostu dobrze jest wziąć w ręce coś lekkiego i niezbyt niewymagającego.

Alina wraca do zdrowia, przetrzymywana przez religijnych fanatyków. Jej przyjaciele wpadają jednak na pomysł, jak ją uwolnić. Gdy to się udaje, wyruszają na poszukiwanie trzeciego amplifikatora, żarptaka, który jest niezbędny do tego, aby strącić z tronu władającego cieniem Zmrocza.

„Zniszczenie i odnowa” Leigh Bardugo to trzeci i ostatni tom z jej debiutanckiej trylogii...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Załoga „Nostromo” wybudza się z hibernacji. Do siedmioosobowej grupy dociera sygnał, który może być wezwaniem pomocy. Zgodnie z zasadami, wyruszają, aby go zbadać. W trakcie poszukiwań jeden z członków załogi zostaje zainfekowany przez obcą formę życia.

„Obcy” to w teorii książka, którą napisał Alan Dean Foster. W praktyce to powieść, która powstała na bazie scenariusza filmowego przygotowanego już wcześniej. Autor więc jedynie przekształcił to, co pojawiło się na ekranie kina w wersję tekstową. I jak to wyszło? Cóż, przeciętnie.
Filmowy „Obcy – ósmy pasażer Nostromo” to niezwykle klimatyczny horror fantastyczno-naukowy, który mimo upływu lat wciąż się broni. Choć oglądałam ten film parę dobrych lat temu to wciąż pamiętam, że zrobił na mnie wrażenie, mimo że nie był już przecież najnowszy. W książce tego w ogóle nie dostrzegłam. To bardzo prosto napisana, dość lekka historia, której autor po prostu nawet nie próbuje budować klimatu.
Dla filmu bardzo istotny jest też aspekt wizualny. Design obcego jest przecież zupełnie ponadczasową ikoną kina. Film oczywiście nie jest w stanie tego pokazać, ale autor wcale nie skupia się na tym, by to dobrze wymalować słowami.
Hipotetycznie jednak książka mogłaby wejść nieco głębiej w bohatera, skupić się na jakiś wewnętrznych rozterkach bohaterów czy pokazać nieco więcej świata otaczającego postacie. Ale i tego kompletnie tu nie zauważyłam. Powieść opiera się bardzo mocno na dialogach, a bohaterowie są dość niemrawo, zlewają się w jedną masę. Gdybym nie znała filmu, prawdopodobnie nie czułabym żadnych większych emocji w stosunku do żadnego z nich. No może poza kotem, Foster zwraca na Jonesa całkiem sporo uwagi.
Mimo tego jednak tę książkę czyta się dość lekko. Często w podobnych adaptacjach styl pisania jest dość toporny, nieprzyjemny. Tego, na szczęście akurat, tutaj nie zauważyłam. To nie jest długa powieść, a przez całkiem sprawnie (choć nie klimatycznie) prowadzoną narrację można ją naprawdę bardzo szybko pochłonąć.
Widzę sens czytania tej książki w kilku, dość specyficznych przypadkach. Po pierwsze wtedy, jeśli boicie się sięgnąć po film, a jednak chcecie zapoznać się z tą klasyczną historią. Książka nie jest aż tak straszna, a przynajmniej pozwoli Wam zrozumieć fabułę lub z mniejszym lękiem zapoznać się z wersją filmową. Może też sprawdzi się, jeśli bardzo lubicie ten film i chcecie pozostać w tym świecie dłużej. Poza tym samo wydanie Vespera jest całkiem ładne (choć chyba klejone), miło leży w rękach i po prostu takie książki „miło się posiada”.
Dlatego osobiście jestem dość neutralnie co do tego tytułu nastawiona. Spodziewałam się, że książka da mi nieco więcej, ale nie męczyłam się w trakcie czytania i choć zdecydowanie bardziej preferuje filmowy oryginał to jako książkowy zapychacz czasu „Obcy” może się nawet sprawdzić.

Załoga „Nostromo” wybudza się z hibernacji. Do siedmioosobowej grupy dociera sygnał, który może być wezwaniem pomocy. Zgodnie z zasadami, wyruszają, aby go zbadać. W trakcie poszukiwań jeden z członków załogi zostaje zainfekowany przez obcą formę życia.

„Obcy” to w teorii książka, którą napisał Alan Dean Foster. W praktyce to powieść, która powstała na bazie scenariusza...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , ,

Malini okryła się nieczystością i powinna wybrać śmierć. Jednak przeciwstawia się temu, dlatego zostaje uwięziona w dawnej świątyni, w której przed laty zginęły dzieci. Prija jest zaś sierotą i służącą, która została wybrana do pomocy w miejscu, w którym siostra cesarza została uwięziona. Kraj zaś przygotowuje się do odparcia buntowników.

„Jaśminowy tron” to powieść, którą napisała Tasha Suri. Nie jest to debiut – rozpoczyna jej drugi cykl „Płonące królestwo”. Z poprzednimi dwoma książkami autorki nie miałam jednak styczności, jednak fakt, że temu tytułowi udało się zdobyć World Fantasy Award napawał mnie pewnym optymizmem, co do lektury. I niby słusznie, bo faktycznie nie jest to powieść zła, ale jednocześnie… muszę przyznać, że po prostu trochę męczyłam się w trakcie tej dłużącej się mi lektury.
Najmocniejszą stroną tej książki, przynajmniej dla mnie, jest relacja Malinii i Priji. Co prawda, nie poruszyła ona we mnie „tego czegoś”, co robią niektóre inne książki, ale sam pomysł na zestawienie dwóch kobiet z różnych światów, z których każda ma swoje własne cele i motywacje było dla mnie czymś stosunkowo świeżym, z czym ostatnio nieczęsto się spotykałam. Częściej powieści idą w stronę powieści drogi, jakiejś zagadki albo skupiają się na damsko-męskim romansie. W „Jaśminowym tronie” skupiamy się zaś dość długo na tych postaciach i wydaje mi się, że Suri pisze te bohaterki naprawdę dość skutecznie.
To jednak, co sprawiało, że naprawdę musiałam się czasem do tej lektury zmuszać, jest cała otoczka wokół. Mam poczucie, że Suri nie do końca radzi sobie z ekspozycją. Wrzuca czytelnikowi na raz bardzo dużo informacji na raz, które trudno jest „przetrawić”. Zdaje się wymagać ode mnie zaangażowanie emocjonalne w momentach, w którym ja jeszcze nie miałam czasu, aby naprawdę związać się z tym światem i z postaciami. Skacze pomiędzy perspektywami bohaterów, którzy mnie nie interesują, tak jakby chciała pokazać jak najwięcej uniwersum, zamiast skupić się na tym, aby pokazać historię protagonistek. Nie lubię mieć wrażenia, że książka jest pisana tylko po to, by przedstawić mi pomysł na świat, a tu tak czasem jednak miałam.
Nie pomagał mi na pewno fakt, że autorka używa wielu słów wywodzących się z kultury Indii, których ja po prostu nie znam, które zlewają mi się w jedno i brzmią mi dość obco. Oczywiście, to już bardziej „,mój” problem, niż problem samej książki, ale jeśli np. ekspozycji byłoby mniej, elementy świata byłyby wprowadzane stopniowo, w bardziej naturalny sposób na pewno nawiązanie do tej kultury uznałabym za zaletę. W tym przypadku był to dla mnie trochę „gwóźdź do trumny”: nie dość, że zostałam zarzucona dużą ilością ekspozycji, to jeszcze często znane mi i proste koncepty, typowe dla światów fantasy, były niby ukrywane pod obcym i mieszającym mi się w głowie słownictwem.
„Jaśminowy tron” jest powieścią traktującą o zmianie, która nadchodzi w pewnym kraju. Suri próbuje skupiać się mocno na aspektach politycznych (stąd ta rozbudowana ekspozycja), budować wielowarstwowość świata, wymuszać na czytelnikowi, aby mu na nim zależało. Ale szczerze mówiąc, chyba się z tym troszkę pośpieszyła.
Warto zwrócić tu uwagę na to, jak np. napisana jest „Gra o tron”. Pierwszy tom jest stosunkowo lekki emocjonalnie. Stanowi wprowadzenie dla świata i dla bohaterów, ustanawia pewne kwestie. Dopiero kolejne części faktycznie wchodzą w krwawą, polityczną rozgrywkę, kiedy już czytelnikowi naprawdę na tym uniwersum zależy. Podobną funkcję pełnią zresztą opowiadania o Wiedźminie, czy pierwsze dwa tomy „Opowieści z meekhańskiego pogranicza”. U Suri chyba właśnie tego momentu wprowadzającego do świata mi zabrakło.
Koniec końców, doceniam próbę autorki. Doceniam tę książkę i uważam, że np. jest dużo bardziej klimatyczna i lepiej trzyma w napięciu niż „Zakon drzewa pomarańczy”. Na pewno widzę w Suri potencjał i być może nawet będę kontynuowała przygodę z tym cyklem. Ale nie przeczę, zajął mi trochę czasu i zjadł trochę moich nerwów, bo mimo, że niby wszystko się kleiło, momentami naprawdę bardzo nie chciało mi się tego czytać.

Malini okryła się nieczystością i powinna wybrać śmierć. Jednak przeciwstawia się temu, dlatego zostaje uwięziona w dawnej świątyni, w której przed laty zginęły dzieci. Prija jest zaś sierotą i służącą, która została wybrana do pomocy w miejscu, w którym siostra cesarza została uwięziona. Kraj zaś przygotowuje się do odparcia buntowników.

„Jaśminowy tron” to powieść,...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Amerykański kosmonauta na przedwczesnej emeryturze dostaje zadanie specjalne. Ma odkryć tajemnicę śmierci starszych mężczyzn z Neapolu.

Stanisław Lem to wielki polski pisarz o którym, mam poczucie, młodsze pokolenie już często zapomina i kompletnie się nie dziwię. Nie wiem, na ile to kwestia jego geniuszu, braku geniuszu, starzejących się treści, a na ile różnic pokoleniowych, ale „Katar” to kolejna jego powieść z którą zupełnie się rozminęłam.
To książka, która rozpoczyna się niczym strumień świadomości bohatera. Dostajemy narrację pierwszoosobową z długimi akapitami i minimalną ilością dialogów. Bohater często coś zauważa, zmienia temat rozważań, potem wraca do tego, co robi obecnie itd., a to wszystko w jednym akapicie. I chociaż jest to całkiem sprawnie napisane to takie prowadzenie narracji jest po prostu samo w sobie dość ciężkostrawne, bo wymaga naprawdę skupienia się na treści.
W dalszej części książki sytuacja jakby się poprawia, pojawia się więcej dialogów, ale np. w którymś momencie Lem zarzuca czytelnika opisami śmierci/potencjalnej zbrodni kilku postaci na raz, na każdego poświęcając około strony. Taka ilość danych, przedstawionych na raz, jest dość przytłaczająca i trudno jednak to wszystko zapamiętać i czytać z jakimś większym zainteresowaniem. A przynajmniej mi było ciężko.
Teoretycznie jest to powieść detektywistyczna, jednak ja absolutnie nie czułam tutaj dobrego rytmu, ani napięcia związanego z samą zagadką, a przecież czytałam choćby Christie, której powieści często mają podobną długość, co „Katar” i jak najbardziej trzymają w napięciu. A biorąc pod uwagę, że jest to bądź co bądź rozrywkowy gatunek uważam, że Lem nie stanął tutaj na wysokości zadania. I nie obchodzi mnie wcale, że to wielki, potężny polski pisarz.
Jeśli chodzi o wątek fantastycznonaukowy – pojawia się w tej powieści, jednak jest raczej dość drobny, „futurologiczny”. Pojawiają się tu pewne elementy, których w 1975 roku (data publikacji książki) nie było i częściowo dalej nie ma. To na pewno nie jest świat, w którym Stanisław Lem żył, choć modyfikacje są dość drobne i stosunkowo realistyczne. Zdecydowanie więc elementy fantastyczne nie są motywem przewodnim tej powieści.
Na pewno pojawia się w tej książce trochę ciekawych cytatów, spostrzeżeń, które można oprawić w ramkę i powiesić na ścianie, albo cytować je, aby porozmawiać na temat wizji przyszłości Lema. Nie da się ukryć, że był on doskonałym obserwatorem rzeczywistości, który miał dar „przewidywania” tego, gdzie nas poniesie przyszłość, bo część z wynalazków/trendów opisywanych w „Katarze” faktycznie zaistniała w rzeczywistym świecie.
Jednocześnie mam głębokie poczucie, że Stanisław Lem nie był przyjemnym człowiekiem. To nie jest osoba, z którą personalnie chciałabym mieć cokolwiek wspólnego i po prostu czuje to, kiedy czytam jego literaturę, a to wcale mnie do niej nie przyciąga. Niemniej, niektórych pisarzy warto znać, gdy człowiek chce skupić się na danym nurcie literackim, dlatego pewnie jeszcze do jego innych powieści wrócę.
Jestem przekonana, że nie zrozumiałam „Kataru” w całości. Że ja po prostu tej książki nie czaje, ale też jednocześnie w sumie nie mam żadnej wewnętrznej potrzeby, by czaić; nie interesowała mnie ta lektura, nie trzymała w napięciu, nie dała mi też żadnej szczególnej intelektualnej rozrywki. Nie wiem więc, czy polecam. Jeśli chodzi o twórczość tego autora to jednak dużo bardziej podobał mi się „Solaris”, czy „Niezwyciężony” i jeśli ktoś po prostu szuka jego powieści, z którymi warto się zapoznać, na ten moment polecałabym właśnie je.

Amerykański kosmonauta na przedwczesnej emeryturze dostaje zadanie specjalne. Ma odkryć tajemnicę śmierci starszych mężczyzn z Neapolu.

Stanisław Lem to wielki polski pisarz o którym, mam poczucie, młodsze pokolenie już często zapomina i kompletnie się nie dziwię. Nie wiem, na ile to kwestia jego geniuszu, braku geniuszu, starzejących się treści, a na ile różnic...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Marra jest najmłodszą z księżniczek niewielkiego, biednego królestwa. Dziewczyna dorasta w zakonie. Już jako dorosła odkrywa, że jej starsza siostra jest ofiarą – jej mąż, książę i następca tronu, nie traktuje jej dobrze. Nie mając wyboru i chcąc ratować bliską osobę wyrusza w podróż.

„Pokrzywa i kość” T. Kingfisher zdobyła nominację do wielu fantastycznych nagród, a jednej, dla wielu tej najważniejszej, została finalistką. Po powieści, która zdobyła Hugo można się spodziewać wiele i nic jednocześnie – w końcu to nagroda fandomu, wręczana przez fanów, którzy głosują w trakcie Worldconu i choć po nich można się spodziewać pewnej świadomości fantastyki to jednak popularne tytuły po prostu mają tu większą szansę na wygraną.
Zwykle jednak z lektury książek, które zdobyły Hugo byłam zadowolona, dlatego liczyłam, że i tu będę. Ostatecznie zaś… w sumie jestem, ale trochę mniej, niż myślałam.
Sam początek tej powieści dał mi nadzieję na to, że ta książka będzie naprawdę CZYMŚ. Był dziwny, mistyczny, ale jednocześnie dość żartobliwy. Od razu widać, że autorka ma dużą świadomość językową i że chce się właśnie swoim stylem, swoim językiem trochę bawić. Gdyby Kingfisher zrobiła z tego opowiadanie, albo utrzymała powieść właśnie w tym klimacie w całości byłabym naprawdę zadowolona.
Jednak po intrygującym wstępie „Pokrzywa i kość” zmienia się w dość zwyczajną powieść drogi. Oczywiście dalej sprawnie napisaną, z przyjemnym, baśniowym, nieco mrocznym klimatem, ale mam poczucie, że ostatnio czytałam trochę podobnych powieści, na zbliżonym poziomie, które jednak ostatecznie po prostu spodobały mi się bardziej.
Bo choć tutaj jest naprawdę dużo ciekawych żartów językowych i gier słownych (tu w ogóle brawa dla samej tłumaczki, Dominiki Schimscheiner) to chyba zabrakło mi tu troszeczkę bohatera. To naprawdę niedługa, jednotomowa powieść, w której jak najbardziej pojawia się typowy dla fantasy motyw zbierania drużyny, ale jednak autorka stoi jakby trochę z boku. Nie wchodzi szczególnie głęboko w charaktery bohaterów, nie próbuje tworzyć mocniejszej psychoanalizy, raczej grając samym językiem. Świat przedstawiony zaś też nie jest na tyle charakterystyczny, żebym zapamiętała go na dłużej.
Początkowo liczyłam, że autorka skupi się na motywie przemocy wobec kobiet. I owszem, to jest rzecz, która motywuje Marrę do działania, ale jeśli ktoś spodziewa się (lub boi) po tej powieści jakkolwiek głębszego wejścia w temat to w tej historii tego nie ma. Oczywiście problem wspomniany jest, ale nie znalazłam tu ani jakiś szczególnie błyskotliwych przemyśleń, jakiejś ciekawej ścieżki bohatera z tym związanym, czy czymkolwiek innym podobnym. Nie, tu po prostu mamy negatywnego bohatera, którego trzeba pokonać, tyle że w tym przypadku nie jest to chcący przejąć władzę nad światem straszny typ, tylko ktoś o bardziej „przyziemnej” negatywnej naturze. W związku z czym mimo tego wątku, w moim odczuciu „Pokrzywa i kość” dalej klasyfikuje się raczej jako dość lekkie, przygodowe fantasy.
Informacyjnie, w książce pojawia się bardzo, bardzo drobny wątek romantyczny. Nie jest zbyt rozbudowany, dodaje jedynie drobny smaczek do całości. Książka przez polskiego wydawcę była targetowana jako New Adult, ale w moim odczuciu to po prostu dość neutralne wiekowo fantasy. Nie jest zbyt infantylne, ale też nie jest bardzo brutalne/obsceniczne, a główna bohaterka w trakcie trwania głównej linii fabularnej jest po prostu dorosłą kobietą.
Nie nudziła mnie ta powieść, chwilami nawet mnie bawiła, ale raczej nie zostanie ze mną na dłużej. Nie jest jednak długa, jest też jednotomowa i czyta się ją stosunkowo lekko, mimo baśniowego klimatu. Jeśli więc to brzmi jak coś dla Ciebie to być może warto po „Pokrzywę i kość” sięgnąć. Ja jednak ostatnio chyba po prostu czytałam zbyt dużo podobnych książek na zbliżonym poziomie, aby zachwycać się właśnie tą.

Marra jest najmłodszą z księżniczek niewielkiego, biednego królestwa. Dziewczyna dorasta w zakonie. Już jako dorosła odkrywa, że jej starsza siostra jest ofiarą – jej mąż, książę i następca tronu, nie traktuje jej dobrze. Nie mając wyboru i chcąc ratować bliską osobę wyrusza w podróż.

„Pokrzywa i kość” T. Kingfisher zdobyła nominację do wielu fantastycznych nagród, a...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , ,

Alinie udało się uciec z Ravki. Podróżuje wraz z Malem, szukając drogi do własnej wolności. Zmrocz jednak ponownie wpada na jej trop, ruszając na poszukiwanie węża morskiego, amplifikatora, który ma jeszcze bardziej wzmocnić siłę przywoływaczki słońca.

Tak jak i tom pierwszy, tak i drugi z trylogii o Alinie, czyli „Oblężenie i nawałnica” pióra Leigh Bardugo jest prostym, lekkim, ale całkiem zjadliwym fantasy. Mam poczucie, że niewiele się tu w gruncie rzeczy w stosunku do tomu pierwszego zmienia, być może poza faktem, że ta część jest, jak to w przypadku trylogii bywa, dość przejściowym tomem, będącym przygotowaniem i podbudową do większego finału.
Książkę można podzielić właściwie na dwie części. Pierwsza część rozgrywa się głównie na morzu i przyznam, że ten fragment podobał mi się bardziej. Lekka przygoda, drobna tajemnica związana ze statkiem, którym porusza się Alina i Zmrocz, połączona z całkiem sprawnie napisanymi relacjami między bohaterami była dla mnie dość satysfakcjonująca. Bardugo, nawet na wczesnym etapie swojej pisarskiej kariery, naprawdę potrafiła dość sprawnie budować historię.
Druga część to już przede wszystkim intrygi wokół polityczne, kiedy to Alina musi podjąć próbę przejęcia i utrzymania władzy. I ta część niestety moim zdaniem wypada trochę gorzej. Nie czułam w trakcie lektury odpowiedniego upływu czasu, czasem miałam wrażenie, że rozwój bohaterki jest wymuszony przez fabułę, ale nie jest zbyt naturalny. Rozumiem, z czego wynika, wiem, co Bardugo chciała tu pokazać, ale po prostu zabrakło jej tu chyba umiejętności wykreowania tak mocnej zmiany. Sama warstwa polityczna też nie jest szczególnie ciekawa i rozbudowana, przynajmniej nie w moich oczach. Jednak pisanie samej przygody wychodziło w tej książce autorce lepiej.
Właściwie trudno mi tu dodać cokolwiek więcej. Jeśli komuś podobał się tom pierwszy to wydaje mi się, że po drugi po prostu również można sięgnąć. Ten cykl nie jest moim zdaniem żadnym „must read”, ale jeśli ktoś szuka rozrywkowej i w miarę krótkiej trylogii fantasy z lekkim stylem to i „Cień i kość”, i „Oblężenie i nawałnica” są po prostu OK.

Alinie udało się uciec z Ravki. Podróżuje wraz z Malem, szukając drogi do własnej wolności. Zmrocz jednak ponownie wpada na jej trop, ruszając na poszukiwanie węża morskiego, amplifikatora, który ma jeszcze bardziej wzmocnić siłę przywoływaczki słońca.

Tak jak i tom pierwszy, tak i drugi z trylogii o Alinie, czyli „Oblężenie i nawałnica” pióra Leigh Bardugo jest prostym,...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Ava została wygnana ze świata elfów i żyje w świecie ludzi, próbując ułożyć sobie normalne, szczęśliwe życie. Gdy Andrew, z którym miała brać ślub, ją zdradza, wyrusza do baru z przyjaciółką. Tam, pijana, obraża króla elfów, który niedługo później proponuje jej układ. Jeśli wygra konkurs na królową jego krainy będzie mogła po niedługim czasie odejść z pieniędzmi.

Na Merlina, dawno nie trafiłam już na tak głupiutką książkę, w której tak mało rzeczy trzymałoby się kupy.
„Szron” C. N. Crawford przeczytałam trochę z przypadku. Ta książka po prostu trafiła na mój czytnik, a skoro już tam była, nie należała do długich, to postanowiłam się z nią zapoznać. I już po pierwszych zdaniach wiedziałam, z czym mam do czynienia. To po prostu naprawdę kiepsko napisane romantasy, w którym niewiele rzeczy się trzyma kupy i wyraźnie widać, że autorka nie potrafi wcale kreować ani dobrego świata, ani dobrych bohaterów. Przy tym jednak jest tak lekka i ma tak niewiele sensu, że trudno mi ją rozpatrywać w kategorii jakiejkolwiek szkodliwości. Ot, jeśli ktoś chce wyłączyć zupełnie mózg i po prostu coś czytać to może to będzie dobry wybór.
Teoretycznie w książce mamy dwa światy: ten zwykły, ludzki oraz elficki, zaczarowany, który do stosunkowo niedawna był odseparowany. Tak się jednak składa, że obecnie nie ma się on najlepiej. Kraina pozbawiona królowej umiera, a Torinowi, królowi elfów, brakuje pieniędzy, aby wyżywić swoich ludzi. Dlatego organizuje tradycyjny turniej, aby wyłonić nową królową i pozwala ludzkim reporterom przyglądać się temu, jak wybiera nową królową, licząc w ten sposób na zarobek.
Torin skrywa jednak pewną tajemnice i absolutnie nie chce się zakochać, dlatego butna Ava wydaje mu się idealnym wyborem na żonę, która tak naprawdę żoną ma nie być. Ma tylko usiąść na tronie, odnosić magię krainy (bo to jest rola królowej elfów) i odejść. Ta bohaterka to zaś jeden wielki chaos, pisany tak, aby akurat pasował do fabuły. Ava to niby zwykła dziewczyna, która marzy tylko o barze koktajlowym, ale z jakichś powodów uczyła się szermierki. Niby jest już dorosła (ma 26 lat), ale jednak pod względem skłonności do zauroczeń zachowuje się jak nakręcona nastolatka.
Styl „Szronu” jest bardzo, bardzo łatwy w przyswajaniu, ale przy tym dość toporny. Autorka przedstawia ekspozycje w topornych dialogach, bohaterowie często rozmawiają dość sztucznie, język nie buduje w ogóle jakiegokolwiek klimatu. Wszystko w nim krzyczy, że ta powieść jest tania, głupkowata i właściwie nie ma na celu wnieść do życia człowieka nic, poza taką zupełnie najprostszą rozrywkę.
Bałam się po prawdzie, że ta książka dość szybko zmieni się po prostu w erotyk, ale akurat tego mojego lęku autorka nie zrealizowała. Nie ma w „Szronie” ani jednej pełnej sceny erotycznej. Są bardziej pikantne momenty, ale za każdym razem są przerywane, albo po prostu nic z nich nie wynika. Przynajmniej tyle, bo nie wiem, czy z takim stylem pisania Crawford byłaby w stanie to udźwignąć bez wzbudzania u mnie zniesmaczenia.
Przeszło mi przez myśl, że przeczytałabym chętnie coś podobnego, opartego na nawet i na podobnym pomyśle, ale napisanego sprawnie. Samoświadomego, z mądrym żartem, ciekawszymi postaciami, pomiędzy którymi jest dobra chemia. Niestety, „Szron” zdecydowanie taki nie jest.
To książka, w której świat się nie trzyma kupy, pomysł na turniej jest co najmniej głupi, a bohaterzy są dość drażniącymi postaciami. Rozumiem, jeśli kogoś taka prościutka literatura bawi, albo pozwala odpocząć po pracy, ale ja zdecydowanie zadowolona z lektury nie jestem. Warto nadmienić, że tak naprawdę historia urywa się w trakcie. To pierwszy tom z cyklu „Szron i Ambrozja”, który w gruncie rzeczy niczego nie domyka.

Ava została wygnana ze świata elfów i żyje w świecie ludzi, próbując ułożyć sobie normalne, szczęśliwe życie. Gdy Andrew, z którym miała brać ślub, ją zdradza, wyrusza do baru z przyjaciółką. Tam, pijana, obraża króla elfów, który niedługo później proponuje jej układ. Jeśli wygra konkurs na królową jego krainy będzie mogła po niedługim czasie odejść z pieniędzmi.

Na...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Poczytny autor kryminałów traci wzrok w wyniku wypadku. Gdy dochodzi do siebie, dochodzi do wniosku, że kobieta, która podaje się za jego żonę, wcale nią nie jest.

Anna Kańtoch to wprawna pisarka, która potrafi tworzyć fantastyczne światy i ciekawe historie. Dlatego choć wolę ją w wydaniu nierealistycznym, to po „Samotnię” w końcu musiałam sięgnąć. I chociaż nie żałuję, to uważam, że autorka w swoim dorobku ma wiele ciekawszych tytułów.
Sam pomysł na powieść jest całkiem intrygujący. Ma ona formę „nagrań” niewidomego bohatera, który dopiero co stracił zmysł wzroku i musi dostosować się do nowej rzeczywistości. Żyjąc w domku, w niewielkiej miejscowości, jest w całości zdany na pomoc żony, młodszej od siebie dziewczyny, którą tak naprawdę poznał zaledwie kilka miesięcy wcześniej. Leon jest więc dość odizolowany od tego, co znał dotychczas i trudno mu jest czasem oddzielić własne lęki, własne wyobrażenia od rzeczywistości.
Tę książkę po prostu dobrze się czyta. Kańtoch buduje klimat w wystarczającym stopniu, styl narracji jest zaś dość prosty, ale ma w sobie wystarczający ciężar. Mam poczucie, że został dobrze dobrany do takiego nieco innego, lecz jednak przede wszystkim rozrywkowego kryminału.
Jednakże nie do końca jestem w stanie uwierzyć w samą zagadkę kryminalną. Wydaje mi się dość przekombinowana, zbyt mocno oparta na zbiegach okoliczności. Nie jestem w stanie w pełni w nią uwierzyć. Ponadto, sam główny bohater, Leon, choć poprawnie skonstruowany, nie jest postacią, do której czuje szczególnie dużo sympatii, a to w połączeniu z fabułą, która wydaje mi się „naciągana” sprawia, że ta powieść Kańtoch po prostu zdecydowanie nie trafi do moich ulubionych.
Niemniej, nie czuje, abym straciła czas w trakcie lektury. Przez tę książkę po prostu się płynie, zgaduję też, że może być świetna w formie audiobooka właśnie przez swoją formę. Dlatego chociaż być może po tej autorce spodziewałam się czegoś troszeczkę lepszego to jednak „Samotnia” była dla mnie całkiem miłym oderwaniem się od literatury fantastycznej, która bądź co bądź od lat u mnie przeważa.

Poczytny autor kryminałów traci wzrok w wyniku wypadku. Gdy dochodzi do siebie, dochodzi do wniosku, że kobieta, która podaje się za jego żonę, wcale nią nie jest.

Anna Kańtoch to wprawna pisarka, która potrafi tworzyć fantastyczne światy i ciekawe historie. Dlatego choć wolę ją w wydaniu nierealistycznym, to po „Samotnię” w końcu musiałam sięgnąć. I chociaż nie żałuję, to...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Adelle i Connie mają po szesnaście lat. Przyjaźnią się od lat i obydwie uwielbiają tę samą powieść. „Moira” to romans, który szczególnie rozbudził wyobraźnie Adelle. Gdy dziewczyna znajduje sposób, postanawia przenieść się wraz z przyjaciółką do świata ulubionej powieści. Tam jednak nic nie jest takie, jak się wydaje.

„Księga żywych sekretów” Madeleine Roux trafiła do mnie właściwie przypadkiem: kupiłam ją po prostu na promocji, nie zwracając za bardzo uwagi na to, czym ta powieść jest. Już po lekturze zaś sprawdziłam opinie innych czytelników, których spora część uważa, że ta historia ma w sobie sporo niewykorzystanego potencjału. Ja nie do końca się z tym zgadzam. Dla mnie „Księga żywych sekretów” to po prostu dość zwyczajna powieść młodzieżowa, która może nie pochłonęła mnie jakoś szczególnie, ale po prostu spełnia swoją rolę.
Gdybym przeczytała tę książkę, mając z 12-14 lat jest szansa, że naprawdę by mi się spodobała. Bo w moim odczuciu to po prostu jest powieść dla nieco młodszej młodzieży. Obecnie często i to takich osób trafiają powieści romantasy, które próbują „udawać” dorosłe fantasy, stąd być może te opinie. Mam poczucie, że wielu dzisiejszych czytelników przywykło do nieco innego typu powieści. „Księga żywych sekretów” to zaś powieść młodzieżowa w nieco „starszym” stylu. Nie podejmuje nawet próby budowania takiego w pełni rzeczywistego świata fantasy, tkwiąc gdzieś pomiędzy bajką a zwykłym fantasy. Wymaga więc, zwłaszcza na początku, pewnego zawieszenia niewiary.
Jest to też raczej powieść przygodowa, skupiająca się na przyjaźni głównych bohaterek, traktując je na równi, ale też nie wnikająca jakoś głęboko w bohatera. Tu się dzieje i ma się dziać. Osobiście nie potrafiłam w pełni w tę powieść wsiąknąć, nieszczególnie interesowała mnie fabuła, czegoś mi tu jednak brakowało, jednak ponownie, może to wynikać z tego, że po prostu nie jestem docelowym targetem tej książki i uważam, że obiektywnie rzecz biorąc, to po prostu jest poprawnie napisana powieść dla młodzieży.
Styl pojawiający się w tej powieści jest poprawny, choć nie zaskakuje szczególnie. Nie bazuje raczej na długich opisach, jak już mówiłam, skupia się dość mocno na samej przygodzie. To książka, którą czyta się bardzo szybko, ale brakuje jej jednak chociaż odrobiny więcej klimatu, czy jakiegoś takiego zostania z bohaterem, poczucia zagrożenia, czy jakichkolwiek konkretnych emocji. Ale ponownie, wydaje mi się, że część z tych cech dla młodego czytelnika może być zaletą.
Sam pomysł na tę historię nie jest wcale zły. Choć motyw „wchodzenia” do książki niczym nowym nie jest, Roux ujęła go na swój sposób, który moim zdaniem w tej historii po prostu działa w wystarczającym stopniu.
„Księga żywych sekretów” to nie jest moja książka, moja literatura, a przynajmniej już nią nie jest (kiedyś może i by nią była). Jednak jeśli szukacie jakiejś książki o przyjaźni z odrobiną dreszczyku dla młodej osoby, może takiej, która dopiero zaczyna przygodę z fantastyką i miewa problem z immersją w zupełnie odrębne światy to będzie dobry wybór. Zwłaszcza, że to niezbyt długa i jednotomowa powieść.

Adelle i Connie mają po szesnaście lat. Przyjaźnią się od lat i obydwie uwielbiają tę samą powieść. „Moira” to romans, który szczególnie rozbudził wyobraźnie Adelle. Gdy dziewczyna znajduje sposób, postanawia przenieść się wraz z przyjaciółką do świata ulubionej powieści. Tam jednak nic nie jest takie, jak się wydaje.

„Księga żywych sekretów” Madeleine Roux trafiła do mnie...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to