-
ArtykułyMama poleca: najlepsze książki dla najmłodszych czytelnikówEwa Cieślik19
-
ArtykułyKalendarz wydarzeń literackich: czerwiec 2024Konrad Wrzesiński5
-
ArtykułyWyzwanie czytelnicze Lubimyczytać. Temat na czerwiec 2024Anna Sierant1190
-
ArtykułyCzytamy w długi weekend. 31 maja 2024LubimyCzytać451
Biblioteczka
2019-06-27
2018-10-23
Po najnowszą książkę Ani Starmach sięgałam z nadzieją, że okaże się być pozycją, którą będę wertować gdy tylko przyjdzie mi przygotować jakiś posiłek. Co prawda książka dotyczy kolacji, jednak zamierzałam ją wykorzystywać do przygotowywania śniadań czy przekąsek. Oczekiwania miałam duże, w ciągu całego życia jedzenie to czynność, którą wykonujemy każdego dnia i jest dla mnie ważne, aby jedzenie jak i jego przygotowanie było przyjemne (a najlepiej łatwe, szybkie i przyjemne ;))
Sam zamysł na tematykę książki uznałam za ciekawy, więc tym większe było moje rozczarowanie po przeglądnięciu poszczególnych rozdziałów. Niestety książka sprawia wrażenie przygotowanej w pośpiechu, bez przemyślenia jej zawartości. Co więcej, brakuje mi w niej konkretnego stylu, po którym mogłabym poznać, że jest to książka Pani Ani, brak w niej również chociażby krótkiego wstępu na temat przepisu, co w moim odbiorze czyni książkę niemalże jałową (wstępy np. w Jadłonomii czytam nadal, mimo iż znam je niemal na pamięć ;))
Niedopracowany jest również sam podział na przepisy. Na samym początku mamy serię dań "Na szybko", gdzie wśród przepisów znajdziemy dania, których składniki trzeba najpierw marynować kilka godzin (pomidorki, śledzie, łosoś)!, kolejna część to "Na ciepło" gdzie znajdziemy Caponatę, która ma być serwowana po schłodzeniu...
Najbardziej rozczarował mnie dział "Na słodko" gdzie znajdziemy.....tiramisu! Nie wiem, może mam inne spojrzenie na kolację, ale nie wyobrażam sobie przygotowania tiramisu czy ciastek z kremem na kolację, dla mnie to niestety jakieś nieporozumienie. Co więcej tego typu przepisy są w mojej opinii "zapchaj dziurą", a to nie ilość przepisów ma znaczenie lecz ich jakość!
Moje oczekiwania w stosunku do książki były całkiem inne. Liczyłam na dania z jajek (omlety, suflety), jaglanki, owsianki, koktajle, wariacje na temat placków czy kasz. Niestety otrzymałam zbiór przepisów bez pomysłu i myśli przewodniej. Szkoda
Po najnowszą książkę Ani Starmach sięgałam z nadzieją, że okaże się być pozycją, którą będę wertować gdy tylko przyjdzie mi przygotować jakiś posiłek. Co prawda książka dotyczy kolacji, jednak zamierzałam ją wykorzystywać do przygotowywania śniadań czy przekąsek. Oczekiwania miałam duże, w ciągu całego życia jedzenie to czynność, którą wykonujemy każdego dnia i jest dla...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-08-16
Jeszcze kilka lat temu dieta wegańska jawiła się wszystkim jako egzotyczny sposób żywienia. Nie było książek kulinarnych skierowanych do wegan, wegańskich blogów kulinarnych, a asortyment wegańskich produktów spożywczych pozostawiał wiele do życzenia. W przeciągu kilku ostatnich lat sporo się zmieniło, głównie za sprawą takich osób jak Marta Dymek, które w sposób niezwykle ciekawy i nienachalny zachęcały to spróbowania potraw wegańskich. To właśnie dzięki blogowi Jadłonomia, Wegan Nerd, Mniumniu czy True Taste Hunters coraz więcej osób (w tym zatwardziałych mięsożerców) przekonywało się do kuchni wegańskiej. Powyżsi autorzy niejako przetarli szlak Konradowi Budzykowi, stąd sądzę, że jego książka znajdzie wielu nabywców. Przemawia za tym nie tylko rosnąca popularność diety wegańskiej, lecz również poszerzające się grono osób, które samodzielnie chcą przygotowywać posiłki i do minimum ograniczyć korzystanie z gotowych produktów.
W książce zgodnie z tytułem znajdziemy hummusy, tak w wersji klasycznej jak i nietypowej np. z dynią, groszkiem, pasty do chleba (wytrawne oraz słodkie) oraz pasztety warzywne. Wszystkie przepisy są wegańskie i co prawda niektóre z nich wymagają posiadania rzadziej spotykanych przypraw (czarna sól) czy produktów (topinambur), jednak znakomita większość przepisów może być wykonana przy użyciu składników, które każdy z nas ma w domu.
Przepisy Konrada są jasne i klarowne, opis jest dokładny. Dodatkowym atutem jest wartość kaloryczna oraz składniki odżywcze, co będzie kluczowe dla osób, które z różnych względów muszą liczyć kalorie. Wydanie książki tj. jej szata graficzna i zdjęcia są przyjemne dla oka, jednak niczym się nie wyróżnia, ot jest poprawna. Jedyne czego mi brakuje to krótkiego opisu poprzedzającego konkretny przepis, jego historia, wskazówki autora (niektóre z przepisów posiadają opis, jednak bardziej przypomina on wpis informacyjny). U Konrada brakuje mi gawędziarskiego stylu Marty Dymek, której przepisy czytam właśnie dla tych kilku-zdaniowych wprowadzeń, to najczęściej one przekonywały mnie do wypróbowania konkretnego przepisu.
Mimo małych niedociągnięć książkę polecam w zasadzie wszystkim tym, którzy chcą odmienić swoje śniadanie i zrezygnować z gotowych produktów na rzecz tych wykonanych własnoręcznie. Ja doceniam książkę głównie za przepisy na pasty, ale nie te w klasycznej, lecz w alternatywnej wersji (np. indyjski hummus z marchewką i rodzynkami, pastę z cebuli i maku) i na pewno będę z niej często korzystać.
Jeszcze kilka lat temu dieta wegańska jawiła się wszystkim jako egzotyczny sposób żywienia. Nie było książek kulinarnych skierowanych do wegan, wegańskich blogów kulinarnych, a asortyment wegańskich produktów spożywczych pozostawiał wiele do życzenia. W przeciągu kilku ostatnich lat sporo się zmieniło, głównie za sprawą takich osób jak Marta Dymek, które w sposób niezwykle...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-01-23
W dzisiejszych czasach w zasadzie wszystko kręci się wokół jedzenia. Na przestrzeni lat styl naszego życia drastycznie się zmienił, coraz mniejszy odsetek społeczeństwa pracuje fizycznie, częściej poruszamy się samochodami niż pieszo, wiele urządzeń wyręcza nas w codziennych pracach, a jak zmieniły się nasze posiłki? Czy ich kaloryczność została dostosowana do nowego trybu życia? Nie do końca, ruszamy się mniej, a spożywamy więcej niż potrzebujemy, stąd coraz częściej mamy problem z utrzymaniem prawidłowej wagi ciała. Według badań brytyjskiego magazynu "Diet Chef" przeciętna kobieta jest na diecie średnio przez 17 lat swojego życia, co pozwala stwierdzić, że mamy problem z utrzymaniem diety przez dłuższy czas. Jednak "bycie na diecie" nie oznacza jedynie chęci zredukowania wagi, gdyż obecnie medycyna daje nam szerokie możliwości diagnostyki różnego rodzaju alergii czy nietolerancji, które wymuszają ograniczenie pewnych produktów i zwiększenie spożywania innych.
Oprócz zmiany stylu życia nastąpiły zmiany w samej produkcji żywności. Mamy coraz mniej czasu, więc producenci "idą nam na rękę" i przygotowują posiłki za nas. Przyjęliśmy to jako naturalną kolej rzeczy, nie widzieliśmy w tym nic złego, skoro zmywarka wyręcza nas w zmywaniu to dlaczego nie skorzystać z oferty i nie kupić gotowego posiłku? Na ogół zdajemy sobie sprawę z faktu, iż przetworzona żywność jest mniej wartościowa, ale mimo wszystko ją wybieramy. Czy przyczyną jest tylko wygoda? Byłoby to zbyt proste, a odpowiedź jest o wiele bardziej skomplikowana niż nam się wydaje.
Książka "Jedz lepiej" miała być odpowiedzią na powyższe pytanie, czy jednak nam ją daje? Na samym początku autorka zastrzega, że w jej książce nie znajdziemy informacji o składnikach odżywczych, dietach czy przepisach, a co znajdziemy? W zasadzie niewiele, lektura książki L.Cooper nie dokonuje dogłębnej analizy naszej psychiki pod kątem wyborów żywieniowych. Poszczególne elementy, mające na nie wpływ są opisane w sposób nierówny. Opis części czynników jest albo bardzo lakoniczny (np. to z kim się spotykamy ma wpływ na nasze wybory żywieniowe - koniec kropka) lub nadmiernie rozbudowany bez powodu (opisy odczuwania smaków oraz budowy języka). Jako czytelnikowi trudno mi stwierdzić dla kogo ta książka właściwie jest. Osoby zainteresowane zdrowym odżywianiem nie znajdą w niej informacji na temat sposobów odżywiania, lecz namiastkę psychologicznych wyborów konsumenta, które opisują oczywiste prawdy znane zarówno tym bardziej lub mniej wtajemniczonym (zasada umieszczania produktów na wysokości wzroku). Z kolei dla psychologa książka będzie zbyt ogólna i nie poszerzy jego wiedzy w tym zakresie.
Dodatkowo wątpliwości budzi we mnie styl w jakim napisana jest książka. Podobnie jak w przypadku wielu książek amerykańskich autorka bardzo chce przypodobać czytelnikowi wielokrotnie zwracając się do niego, gratulując mu i dziękując za jego uwagę (sic!). Mnie osobiście takie ciągłe motywowanie przez autora odstręcza, ponieważ nie jest to ani lektura ani książka, którą muszę przeczytać, ale chcę! Sporym utrudnieniem w trakcie lektury jest wyszukiwanie przypisów, które umieszczono na samym końcu, co niejednokrotnie wymaga kartkowania książki i rozprasza. Na tym nie zamyka się lista zarzutów do książki, razi również poziom merytoryczny, gdyż w tekście bardzo często można znaleźć stwierdzenia typu "uważa się, że...", "prawdopodobnie...", "badania wykazują..." (bez informacji jakie badania i kiedy przeprowadzone). Takie ujęcie jest dla mnie całkowicie niedopuszczalne w tego typu książce, gdyż uznaję wtedy teksty w niej przedstawione po prostu jako niewiarygodne! W wielu przypadkach autorka generalizuje, oceniając pewne zachowania ludzi np. w restauracji na pewno zjemy więcej, a nie kto w restauracji zje więcej, osoba o jakich skłonnościach? charakterze?.
Podsumowując mój główny zarzut w stosunku do książki dotyczy braku sprecyzowania docelowego czytelnika. Biorąc pod uwagę jego cechy autorka powinna odpowiednio dobrać tak styl jak i zawartość merytoryczną książki. Jeżeli książka będzie skierowana do psychologów można skupić się na specjalistycznej wiedzy, z kolei w przypadku gdy czytelnikiem będzie osoba o małej wiedzy z zakresu żywienia opisy powinny być proste, a ankiety dotyczące zachowań jak najbardziej będą pożądane. Ja, jako czytelnik i osoba, która interesuje się zdrowym odżywianiem nie znalazłam w książce za wiele. Moja konsumpcja jest na tyle świadoma, że nie potrzebuję żadnych testów na jej określenie, z kolei budowa języka jak i sposób działania kubków smakowych nie znajduje się w obszarze moich zainteresowań. Większość opisanych przez autorkę zachowań czy zasad, którymi kierujemy się w wyborze modelu odżywiania jest mi znanych.
Książkę można przeczytać jako ciekawostkę, ot kolejna pozycja, powstała na fali trendów związanych ze zdrowym odżywianiem.
W dzisiejszych czasach w zasadzie wszystko kręci się wokół jedzenia. Na przestrzeni lat styl naszego życia drastycznie się zmienił, coraz mniejszy odsetek społeczeństwa pracuje fizycznie, częściej poruszamy się samochodami niż pieszo, wiele urządzeń wyręcza nas w codziennych pracach, a jak zmieniły się nasze posiłki? Czy ich kaloryczność została dostosowana do nowego trybu...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-04-11
Ostatnimi czasy okładka książki to w zasadzie tablica reklamowa. Na półkach w księgarniach stoją książki, których okładki krzyczą do nas o ilości zdobytych nagród czy sprzedanych egzemplarzy, mile widziane jest również porównanie do innego przeboju książkowego. Wszystko po to, aby klient sięgnął po tę, a nie inną książkę. Nie inaczej jest w przypadku książki A.S.A. Harrison "W cieniu", która dostała nagrodę Guardiana dla najlepszego thrillera (?), sprzedała się w ponad milionie egzemplarzy i jest polecana fanom "Zaginionej dziewczyny". Ze sprzedażą polemizować nie sposób, ale zastanawia mnie kategoria, w której książka dostała nagrodę oraz fakt porównania jej z książką Gillian Flynn.
Czy "W cieniu" to naprawdę thriller? Śmiem wątpić, zgodnie z definicją thriller powinien wywoływać napięcie, towarzyszy mu również aura tajemniczości i niepewności, niestety tych wszystkich elementów w książce Harrison brakuje. O czym jest sama książka? Głównie o rozpadzie związku ludzi, którzy w zasadzie i tak żyją osobno, przynajmniej emocjonalnie. On (Todd) ma swoją pracę, swoje kochanki (akceptowane przez Nią) czy rozrywki (nieśmiertelne piwo z kolegami), z kolei Ona (Jodi) ma pracę, którą traktuje jak mało zobowiązujące hobby, a ze związku czerpie głównie poczucie bezpieczeństwa finansowego. Pomimo wielu opisów stanów emocjonalnych czy uczuć postaci sprawiają wrażenie schematycznych i przewidywalnych, nie dziwi nas ich zachowanie. Fabuła książki również do tematu rozpadu związku nie wnosi nic nowego czy zaskakującego, gdy kolejny romans Todda jest czymś więcej i wszystko wskazuje na to, iż zamierza wyprowadzić się do kochanki Jodi przeciera oczy ze zdumienia i nie może się pogodzić z faktami. Wiele kolejnych opisów w książce dotyczy straty i w przypadku historii Jodi jest to głównie strata materialna, gdyż nie potrafi do końca przyjąć do wiadomości, że Todd wyprowadza się i zamierza zamieszkać z kochanką, na dodatek chce opuścić Jodi, która jest według wielu osób kobietą z tzw. "wyższej półki" - kobietą piękną, wykształconą, z klasą etc.
Czytając książkę zastanawiałam się czy główni bohaterowie wywołują we mnie jakiekolwiek uczucia i ze smutkiem musiałam stwierdzić, że niestety nie. Nie jest mi żal Jodi, która zachowuje się jak roszczeniowa utrzymanka, ani Todda, który mimo posiadanych lat i pewnego doświadczenia życiowego zachowuje się jak młokos. Postaci powieści Harrison sprawiają wrażenie osób płytkich pod względem psychologicznym, mimo wielu opisów ich stanów emocjonalnych ich historie są dla mnie mało wiarygodne. Co prawda autorka próbuje "wzbogacić" życiorys postaci o pewne tragiczne elementy, jednak sam opis jest bardzo powierzchowny, a czytelnik ma wrażenie, że został wprowadzony niejako na siłę. Nawet sam fakt zlecenia morderstwa jest opisany od niechcenia, jest w nim tyle emocji co w kupnie pietruszki w warzywniaku i zupełnie nie pasuje do reszty fabuły. Gdyby go usunąć i pogłębić warstwę psychologiczną postaci otrzymalibyśmy niezłej jakości studium rozpadu małżeństwa, a nie hybrydę, do stworzenia której wybrano kilka "chodliwych" wątków z innych książek.
Najbardziej rozczarowuje zakończenie, czytelnik czeka na element zaskoczenia, który niestety nie następuje, a ostatnie strony to głównie opis poczucia winy, ocierający się o grafomanię. "W cieniu" nie jest ani thrillerem, ani książką psychologiczną, daleko jej także do "Zaginionej dziewczyny", autorka trochę na siłę próbowała zbudować fabułę tak, aby przekonać różnych czytelników do książki, co odniosło odwrotny skutek, bo ani wielbiciel kryminałów ani wielbiciel książek psychologicznych nie będą lekturą usatysfakcjonowani.
Ostatnimi czasy okładka książki to w zasadzie tablica reklamowa. Na półkach w księgarniach stoją książki, których okładki krzyczą do nas o ilości zdobytych nagród czy sprzedanych egzemplarzy, mile widziane jest również porównanie do innego przeboju książkowego. Wszystko po to, aby klient sięgnął po tę, a nie inną książkę. Nie inaczej jest w przypadku książki A.S.A. Harrison...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-03-17
Nowa mistrzyni literatury obyczajowej – tak przewrotnie wydawca nazywa autorkę Obietnicy Łucji – od razu nasuwa się pytanie jak można nazywać mistrzem kogoś, kto dopiero debiutuje? - zastanawiam się... Książka zachęca do przeczytania przepiękną okładką (naprawdę - na pewno będzie się wyróżniać w księgarni), o czym nie omieszkuje wspomnieć żadna szanująca się blogerka. Wspominam więc i ja. Jakkolwiek do treści podchodzę z jakąś taką nieufnością, sparzona na wielu babskich czytadłach, to mam nadzieję, że jednak tym razem będzie inaczej, że otrzymam coś świeżego, oryginalnego.
Łucja to 40-letnia kobieta (widać, że społeczeństwo się starzeje - kiedyś w literaturze kobiecej dominowały 30-latki, teraz coraz więcej jest 40-latek z ciągle nie poukładanym życiem), która rozczarowana swoim życiem, rzuca wszystko i wyjeżdża do małej wioski w podkarpackim, by uczyć w szkole. Tam zaprzyjaźnia się ze śmiertelnie chorą kobietą, obiecując jej, że zaopiekuje się jej córką Anią i odnajdzie ojca dziewczynki. Brzmi sztampowo? Bo takie jest. Motywy ucieczki na wieś, śmiertelnych chorób i osieroconych dzieci są w polskiej literaturze dosyć popularne... Pół biedy, że sztampowo, ale Obietnica Łucji, to książka zupełnie, ale to zupełnie odrealniona. Kolejna bajka dla dorosłych pań - i jeśli napisałam tak o Pierwszej na liście, to w porównaniu z Obietnicą Łucji może się ona schować. To jest książka, którą czytając wiemy po prostu, że nic z tego, co zostało tam opisane nie ma prawa wydarzyć się naprawdę. Wioska Różany Gaj, gdzie zakotwicza Łucja, to raj na ziemi, gdzie jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki rozwiązują się problemy i spełniają marzenia. Zamieszkują go sami życzliwi ludzie, z którymi natychmiast zaprzyjaźnia się bohaterka. Nie ma ona oczywiście żadnych kłopotów z adaptacją w nowym środowisku, może poza źle dobranymi do aury kozaczkami. W ogóle Łucja nie ma prawie żadnych kłopotów, chyba że dokucza jej zły humor lub narzucający się wuefista. Od czasu do czasu tylko ociera łzy, wspominając swoje trudne dzieciństwo i poczucie bycia niekochaną, co rekompensuje sobie teraz roztoczeniem opieki nad Anią. Trudy życia na wsi jej nie dotykają, bo została zakwaterowana u emerytowanej nauczycielki, która podsuwa jej ciepłe bułeczki na śniadanie (za darmo??). Dzieci w szkole, gdzie uczy nie wrzeszczą, nie biją się, nie sprawdzają Facebooka na lekcjach, tylko grzecznie siedzą, zapisując to, co mówi pani nauczycielka i kulturalnie z nią konwersując. Ania już w ogóle bije rekordy grzeczności - to dziecko, dojrzalsze od swojej opiekunki, całe dnie spędza ćwicząc gamy na fortepianie. Nawet nie płacze po mamie, bo dawno już pozwoliła jej odejść. Pojawia się w powieści nawet postać, pełniąca rolę kogoś w rodzaju.... dobrej wróżki. Czekałam jeszcze tylko na krasnoludki i elfy. W końcu ktoś musi ten śnieg odgarniać i palić w piecu.
O czym zatem ta książka jest, skoro wszystko jest tu takie idealne? Ano oczywiście o miłości. Płomiennym uczuciu, miłości niespełnionej, miłości zakazanej, miłości do dziecka - miłość we wszystkich możliwych odmianach króluje na kartach książki, pojawiając się prawie w co drugim zdaniu. Im dalej w las, tym więcej... miłości rzecz jasna. Pojawia się mężczyzna, a przebieg zdarzeń jest aż nadto przewidywalny, choć w bardzo staroświeckim stylu. Są przeciągłe spojrzenia, ukradkowe uściski, pocałunki w... rękę, zachwyty nad pięknem jego oczu, czy uczuciem, które on wkłada w grę na fortepianie. A ja zastanawiałam się, czemu dorosła kobieta nie może zachowywać się w stosunku do mężczyzny jak... dorosła kobieta, tylko jak zakompleksiona nastolatka, lub heroina z XIX-wiecznych romansów. Paradoksalnie nie żałuję czasu spędzonego na lekturze Obietnicy Łucji, bo powieść ta skutecznie pobudziła u mnie myślenie: co chwilę odzywał mi się brzęczyk z pytaniem: ale jak to? Wiecie, taki wielki znak zapytania nad głową. Nie tylko bohaterka jest niespójna - w książce roi się od błędów logicznych i merytorycznych, nieścisłości i sprzeczności. I nie to, że szukam dziury w całym, ale one aż kłują w oczy. Zaczyna się od tego, że bohaterka ma rzekomo osobowość typowej introwertyczki, nie lubi być w centrum uwagi, nie wie jak rozmawiać z dziećmi, ale lubi harmider, jaki panuje w szkole i pracę nauczyciela.... Zaraz potem zaczęłam się zastanawiać, jak u licha ona w ogóle dostała tę pracę: w książce jest wzmianka o ogłoszeniu w prasie, ale kto, szukając pracownika w małej miejscowości na Wschodzie Polski, daje ogłoszenie do prasy ogólnokrajowej, tak, że może przeczytać je ktoś we Wrocławiu? Pomijam już fakt, że nasza bohaterka ma mizerne doświadczenie zawodowe, posadę dostała nawet bez rozmowy kwalifikacyjnej, a pracę zaczyna z marszu, bez żadnego wcześniejszego przygotowania... Wytłumaczenie tego, że właścicielka nieźle prosperującej firmy, z wypasionym apartamentem we Wrocławiu nagle rzuca wszystko w diabły, by zaszyć się tam, gdzie diabeł mówi dobranoc, też wydało mi się mało przekonujące. A jak Łucja dostaje się do Różanego Gaju? Otóż wsiada w pociąg, jedzie, jedzie, dziewięć godzin, ale to nic, w końcu wysiada na stacyjce w naszej wiosce... Tu już zaczęłam się śmiać, bo pamiętam swoją wyprawę do Rymanowa. Tak się składa, że pociągi w Podkarpackim to zjawisko tak rzadkie, że dla tamtejszych dzieci są atrakcją turystyczną - można dojechać pociągiem do Rzeszowa lub Przemyśla, ale na pewno nie do jakiejś zapadłej mieściny. Jeszcze większy śmiech mnie zdjął, gdy przeczytałam, że autobusy między Różanym Gajem, a pobliskim miasteczkiem (w którym nota bene jest kino i nawet teatr) kursują co kilkanaście minut... Akcja Obietnicy Łucji rozgrywa się chyba w jakiejś alternatywnej Polsce! W Polsce po drugiej stronie lustra. Nie wiem za bardzo, co o tym myśleć, bo z jednej strony pisarz ma prawo przecież popuścić wodzy fantazji, ale z drugiej, pisząc powieść obyczajową, a nie fantasy, powinien trzymać się jakichś realiów. Tymczasem w Obietnicy Łucji, jak to w bajce: ważne jest, że coś się dzieje, ale czemu i jak to się dzieje - nad tym już nikt się nie zastanawia, logika jest nieważna. Weźmy teraz męskiego bohatera książki, Tomasza, ojca Ani, który jest znanym (a nawet genialnym, jak czytamy w blurbie) pianistą, ale tak znanym, że nikt o nim w Różanym Gaju nie słyszał. Ok, w końcu to wioska, a informacje kulturalne w takie miejsca słabo docierają, choć z drugiej strony, w tej wiosce to sami artyści mieszkają... Anyway, Łucja otrzymuje za zadanie odszukać Tomasza i biedna... nie wie zupełnie jak się do tego zabrać. Nie słyszała o Internecie i Facebooku. Autorka rozwiązuje ten problem za bohaterkę, bo Tomasz po prostu materializuje się na jej drodze. Wszyscy widzą, że Ania jest podobna do niego, jak dwie krople wody i znają prawdę, ale Tomasz się oczywiście niczego nie domyśla, choć z matką Ani łączyło go niegdyś "płomienne uczucie". Ale zaraz, skoro to było takie płomienne uczucie, to czemu Ewa została sama, a Tomasz nawet nie wie, że ma dziecko? W pewnym momencie Łucja i Tomasz rozmawiają sobie o... miłości, a on stwierdza, że jego serce jest spokojne - nie szuka teraz miłości. Czytaj: jestem do wzięcia i zainteresowany. Pal sześć, że gość ma dziewczynę i że ta dziewczyna za chwilę do niego dzwoni, a on podrywa się i wybiega, ustawiony przez nią do pionu. No to jest zajęty, czy nie? Jest z laską, ale tak tylko na niby? We mnie ktoś taki nie wzbudziłby zaufania, lecz Łucja się nad tym nie zastanawia. Rozśmieszyło mnie też cudowne nawrócenie złej Adeli i rozmowa, w której Łucja przemawia do Adeli jak nauczycielka do niegrzecznego dziecka. Eh, mogłabym tak jeszcze długo.
Im bardziej się zagłębiałam w lekturę, tym większe było moje podejrzenie, że Obietnica Łucji jest godną kontynuatorką harlequinów pani Ficner-Ogonowskiej, z owym podkreślaniem nadrzędnej roli rodziny, macierzyństwa oraz tradycji. Wszystko to jest niemożliwie przesłodzone, lukier wylewa się z tej powieści hektolitrami. Widać, że autorka jest romantyczką i marzycielką, co przejawia się nie tylko w wierze w potęgę miłości, ale również w tekście przepełnionym poetyckimi zwrotami, patosem i - niestety - komunałami. Przydałoby się trochę zejść na ziemię. Myślałam, że skoro Łucja jest historyczką, to jakąś rolę odegra tu wątek zabytkowego pałacyku znajdującego się we wsi, ale jest on tylko dekoracją dla romantycznych uniesień. Tak samo zresztą jak muzyka. Nie podobało mi się też to, że autorka myśli za czytelnika: wszechwiedzący narrator tłumaczy mu co czuje bohaterka. Zawsze gdy czytam książkę napisaną w ten sposób, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że coś tu nie gra.
Trzeba autorce oddać, iż ma lekkie pióro - książka napisana jest na pierwszy rzut oka ładnym (acz trochę niedzisiejszym) językiem, lepiej zapewne, niż powieści wielu już znanych polskich pisarek. Na drugi rzut oka widać, że Gąsiorowska nadużywa przymiotników i przysłówków (pamiętacie, że Stephen King mawia, iż droga do piekła wybrukowana jest przysłówkami), a gdzieniegdzie zgrzyta na polu stylistyczno-gramatycznym. Weźmy takie zdanie:
Nie była w stanie grać przed tą młodą kobietą, która wydawała się jej rówieśnicą - co właściwie autorka chce powiedzieć: że bohaterka jest jeszcze młoda, czy że ta druga kobieta jest jej rówieśnicą? Czegoś tu chyba jest za dużo: albo przymiotnika "młodą", albo drugiej części zdania.
albo
Wiedziała, że nie może jej zawieść, której ziemski czas się kurczył
To jednak jest też robota dla redaktora i korektora, podobnie jak błędy ortograficzne, które wyłapałam.
Obietnica Łucji jest książką o zdecydowanie małym ciężarze gatunkowym, nie sprawiającą żadnego wysiłku podczas lektury. Co należy zaliczyć do jej zalet: nie nudzi. Przyjemnie bierze się ją do ręki i przewraca kolejne strony. Świetnie nadaje się na czasoumilacz do pociągu, albo na wakacje. Jestem pewna, że sięgnie po nią wiele kobiet i będą one nią oczarowane. Że nie będą się one zastanawiać nad logiką i prawdopodobieństwem zdarzeń, bo ważniejsze będą dla nich emocje oraz wiara w to, że los czasem pomaga, kiedy wszystko wydaje się nam walić na głowę. Moja ocena tej powieści w kategoriach "szkiełka i oka" nie będzie mieć dla nich najmniejszego znaczenia. Ja po prostu nie jestem targetem dla tego typu książek. Gorzka prawda jest jednak taka, że świat, w którym takie książki święcą triumfy jest ciągle zimnym i nieprzyjaznym miejscem dla kobiet, które ciągle mają "pod górkę" i muszą rekompensować to sobie uciekaniem w świat fantazji.
Nowa mistrzyni literatury obyczajowej – tak przewrotnie wydawca nazywa autorkę Obietnicy Łucji – od razu nasuwa się pytanie jak można nazywać mistrzem kogoś, kto dopiero debiutuje? - zastanawiam się... Książka zachęca do przeczytania przepiękną okładką (naprawdę - na pewno będzie się wyróżniać w księgarni), o czym nie omieszkuje wspomnieć żadna szanująca się blogerka....
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Galileo na papierze
Owady, można powiedzieć "jedni kochają, drudzy nienawidzą", jednak dam sobie rękę uciąć, że więcej jest tych drugich (szczególnie wśród kobiet). Trudno pałać nam uczuciem to stworzeń, które są tak odmienne od nas pod kątem fizycznym - nie mają jednej pary oczu, par rąk czy nóg, pokryte są dziwnymi substancjami itd. Patrzymy na owady głównie przez pryzmat uciążliwości: komary gryzą, muchy siadają na nas i na jedzeniu, osy żądlą. Jednak świat owadów nie ogranicza się jedynie do interakcji (tej mniej przez nas pożądanej) z człowiekiem, lecz z wszystkim co nas otacza i z czego chętnie korzystamy. Przybliżenia nam świata owadów podjęła się Anne Sverdrup-Thygeson, która pragnie nie tylko przekazać nam w jakiś sposób swoją pasję, lecz przekonać do ochrony owadów, poprzez ukazanie nam ich pożytecznej roli w wielu aspektach naszego życia.
Książka jest przede wszystkim przepięknie wydana - twarda okładka, grafiki nawiązujące do tematyki, czytelny podział na rozdziały, odpowiednia czcionka. Czytając fabułę odnosi się wrażenie, że świat owadów jest pasją autorki, jednak brakuje jej niestety warsztatu. W trakcie lektury miałam wrażenie, że mam przed oczami drukowaną wersję programu Galileo, autorka rzuca anegdotami i ciekawostkami non stop. Owszem, jest to bardzo ciekawe, jednak brakuje mi wgłębienia się w konkretny temat i płynnego powiązania pomiędzy poszczególnymi informacjami. Taki zabieg to chyba celowe działanie autorki, która kieruje książkę do młodszego czytelnika, który potrzebuje krótkiej, konkretnej treści w stylu Twittera ;) Autorka przeskakuje z jednych informacji do kolejnych, podając je w telegraficznym skrócie, bez nadmiernego zagłębiania się w mechanizmy. Jednak ja chciałabym, aby poszczególne informacje były ze sobą powiązane w pewną całość za pomocą fabuły, w ten sposób potrafię więcej informacji zapamiętać, a tak po przeczytaniu książki nie potrafię przytoczyć zbyt wiele informacji, które były przecież szalenie ciekawe i istotne! Mimo wszystko książkę polecam, głównie dla młodych czytelników, którym przypadnie do gustu sposób zaprezentowania poszczególnych informacji, a może nawet zachęci do wyszukania szczegółowych danych o konkretnym gatunku owadów.
Galileo na papierze
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toOwady, można powiedzieć "jedni kochają, drudzy nienawidzą", jednak dam sobie rękę uciąć, że więcej jest tych drugich (szczególnie wśród kobiet). Trudno pałać nam uczuciem to stworzeń, które są tak odmienne od nas pod kątem fizycznym - nie mają jednej pary oczu, par rąk czy nóg, pokryte są dziwnymi substancjami itd. Patrzymy na owady głównie przez...