Jerozolima do zjedzenia Bartek Kieżun 8,8
ocenił(a) na 724 tyg. temu Mniej więcej rok temu po raz pierwszy zetknęłam się z publikacją Bartka Kieżuna. Wówczas autor oprowadzał czytelników po Atenach, serwując nie tylko liczne przepisy kuchni greckiej, ale co rusz sypiąc różnymi ciekawostkami i anegdotami związanymi z tym antycznym miastem. Po skończonej lekturze wiedziałam, że kiedy nadarzy się okazja, by zobaczyć kolejne miasto, czy inny zakątek świata z Bartkiem Kieżunem z perspektywy jego przygód, na pewno ruszę w tę podróż razem z nim. Tym razem dałam się porwać do stolicy Izraela, choć nie tylko ona była bohaterką Jerozolimy do zjedzenia.
Po lekturze Aten do zjedzenia miałam całkiem spore oczekiwania względem kolejnej publikacji Bartka Kieżuna i przyznam szczerze, że byłam Jerozolimą nieco rozczarowana. I nie mam tu na myśli relacji samego autora, które nie ustępują, moim zdaniem, poziomem od tych, które czytałam spacerując po Atenach. Wszak Jerozolima, czy inne zakątki Izraela mają bogatą i skomplikowaną historię, a przez to ciekawą. Ścierają się tam różne religie i plączą wątki polityczne. I mimo iż byłam ogromnie zainteresowana tą podróżą i ciekawa różnych smaczków, jakimi Bartek Kieżun podzieli się tym razem, to czytając je, czułam, że to nie jest dla mnie, że to nie moje miejsce. Że te opowieści nie są dla mnie. Czułam się rozczarowana miastem. Nie czułam tego zainteresowania i ekscytacji, która towarzyszyła mi wcześniej. Coś po prostu nie zaskoczyło. Zdarza się.
Być może, a może na pewno, wpływ na odbiór miały liczne konflikty na tle religijnym, które są stałym elementem życia Jerozolimy, a nic tak mnie nie męczy, jak bezsensowne starcia, które zawsze pochłaniają liczne ofiary w imię wiary i pokazania, że dana religia jest lepsza od drugiej, że ten bóg jest lepszy niż jakikolwiek inny.
Mimo to spędziłam pośród uliczek Jerozolimy i innych miejsc, które odwiedził trzy wieczory, klucząc to tu, to tam. I chyba tylko sposób, jaki Bartek Kieżun snuł owe opowieści, motywował mnie do tego, by dotrzeć do końca książki. Jego perypetie nie raz i nie dwa siłą rzeczy wywoływały uśmiech na mojej twarzy. Na pewno nie pomagała mała czcionka, która nieustannie męczyła moje oczy, ale do tego już się chyba przyzwyczaiłam. Widać taki urok mają te podróżniczo-kulinarne publikacje autorka. Jedyną zmienną w przypadku Jerozolimy do zjedzenia była playlista, która została przygotowana przez Bartka Kieżuna, by czytelnik lepiej poczuł ów klimat. Ja niestety nie mogłam się przełamać w chłonięciu klimatu, choć piosenki wybrane przez autora w dużej mierze mi się podobały i potraktowałam je bardziej jako ciekawostkę muzyczną.
Najbardziej w tej publikacji podobała mi się szata graficzna. Choć może okładka nie należy do najpiękniejszych, ale wpisuje się w stylistykę pozostałych publikacji Bartka Kieżuna, to wnętrze... Wnętrze jest po prostu obłędne. Zakochałam się w nim. Nie mogłam nacieszyć nim oczu. Szczególnie od wklejki na końcu książki. Coś cudownego. Ale i zdjęcia nie są gorsze. Bez dwóch zdań udało się na nich uchwycić Jerozolimę taką, jaka jest. Bez upiększeń. Bez filtrów. Zwykłą i w pewnym sensie niezwykłą. Codzienną. Taką, jaką widzą ją jej mieszkańcy.
Zapomniałabym wspomnieć o przepisach, które pojawiły się licznie w tej publikacji. Tym razem Bartek Kieżun podzielił się przepisami na śniadania, dania główne i desery. Opatrzył je oczywiście zdjęciami, które sprawiają, że człowiek robi się głodny oraz listami składników i wytycznych, co do przygotowań. Więc jeśli zechcecie zgłębić smaki kuchni bliskowschodniej – to tutaj znajdziecie sporo inspiracji do kucharzenia.
Być może Jerozolima nie zdobyła mojego serca, ale mimo wszystko czas spędzony z książką nie był czasem straconym. Było inaczej niż w Atenach, ale inaczej nie znaczy gorzej. Po prostu to nie jest mój kierunek, moja ścieżka i warto było się przekonać na własnej skórze, a właściwie na własne oczy, że powinnam obrać zupełnie inne destynacje. A jak będzie z Wami? Musicie przekonać się sami!