Gilliamesque Terry Gilliam 7,1
ocenił(a) na 105 lata temu (recenzja ukazała się pierwotnie na szortal.com)
Żywot człowieka ździebko mniej poczciwego?
Hubert Przybylski
„Mam w głowie tyle myśli, ale tak jakby rzeka moich zdolności językowych wyschła i dostaję szału, bo nie potrafię się wysłowić” – pisze w swojej „Przedpośmiertnej autobiografii” Terry Gilliam. Cóż, czuję dokładnie to samo, więc nie obraźcie się, ale recenzja tej książki nie będzie długa*. I bez owijania w bawełnę od razu Wam powiem, że warto przeczytać historię życia najmniej amerykańskiego z Pythonów. Dlaczego?
Standardowo powinienem teraz zrobić myk** i zamiast odpowiedzieć na postawione powyżej pytanie napisać, co można znaleźć w „Gilliamesque”. Ale po co, przecież to biografia. I jak w każdej biografii znajdziecie w niej ni mniej, ni więcej tylko opis człowieczego żywota. A że to autobiografia, więc jej autor opisuje swój własny żywot***. Czyli co? Czyli pożegnajcie się ze śladowym nawet obiektywizmem. I jeśli nawet znajdziecie w niej jakieś niezbyt wygodne, by się zdało, fakty, to i tak służyć będą one autorowi. Nie jest to pochlebna dla Gilliama opinia, ale trzeba postawić sprawę uczciwie – każda autobiografia będzie przez jej autora zmanipulowana. I biorąc taką do ręki, trzeba sobie z tego zdawać sprawę i cały czas o tym pamiętać, żeby nie dać się oszukać.
Wizerunek Terry’ego Gilliama, jaki wykreował Terry Gilliam w „Gilliamesque”, to obraz człowieka, który nie zawsze wiedział, do czego dąży, ale miał niesamowicie dużo szczęścia, gdyż zawsze trafiał na właściwych ludzi we właściwym miejscu i we właściwym czasie, którzy pomagali mu się rozwijać albo umożliwiali mu powstawanie jego dzieł. Zapewne nieco nieświadomie, ale wyłania się z książki obraz chwalipięty z przerośniętym ego i niesamowitą wręcz pewnością siebie, wręcz pyszałkowatego artysty, który niespecjalnie przejmuje się tym, co sądzą o nim inni. Człowieka, który nie stroni od dosadności**** i nie ma cierpliwości do owijania w bawełnę, a przy tym wręcz kipi sarkazmem, jadowitą ironią i czarnym humorem. Wreszcie to portret kogoś dość mocno oderwanego od rzeczywistości, momentami wręcz zmanipulowanego (częściowo przez samego siebie) do tego stopnia, że aż budzącego żal*****.
Moja ocena? 10/10. Nie dlatego, że to napisana przez jednego z moich ulubionych twórców****** biografia jednego z moich ulubionych twórców******, że poznałem dzięki niej mnóstwo mniej lub bardziej pikantnych szczegółów dotyczących procesów powstawania filmów, które zajmują wysokie miejsca na liście moich ulubionych produkcji, że świetnie się ją czyta i w dodatku jest pełna charakterystycznych dla Gilliama rysunków. Nie, o sile „Gilliamesque” świadczy to, że jeśli nie damy się autorowi zmanipulować, to ukaże się nam widok człowieka prawdziwego, z krwi i kości, z jego wszystkimi dobrymi i złymi cechami oraz tym, co mu siedzi w głowie i go napędza. I właśnie dlatego warto ją przeczytać.
PS. Choć trzeba wziąć pod uwagę, że jeśli ktoś nie oglądał lub nie lubi filmowych dzieł Gilliama, a Monty Pythonów zna jedynie ze słyszenia, to „Gilliamesque” spłynie po nim jak woda po kauczukowym kaczuku*******.
* W przypisach też nie zaszaleję.
** Zwany przez nas w liceum „koszykarskim (w)zwodem”.
*** A żeby rozwiać wszelkie niejasności, przeważnie będzie to żywot nieukończony.
**** I oj, nie stroni on od mocnych słów, co to, to nie – jeśli będziecie czytali „Gilliamesque” przed snem swojemu dziecku, to nie raz i nie dwa będziecie „beepali”.
***** Nie ukrywam, że więcej niż kilka razy ów żal tak mi żopę ściskał, że miałem problemy z chodzeniem.
****** I choć takim wciąż dla mnie pozostaje, to jednak nie ukrywam, że ździebko znielubiłem go jako człowieka.
******* Niekoniecznie żółtokąpielowym.