-
ArtykułyMama poleca: najlepsze książki dla najmłodszych czytelnikówEwa Cieślik19
-
ArtykułyKalendarz wydarzeń literackich: czerwiec 2024Konrad Wrzesiński5
-
ArtykułyWyzwanie czytelnicze Lubimyczytać. Temat na czerwiec 2024Anna Sierant1190
-
ArtykułyCzytamy w długi weekend. 31 maja 2024LubimyCzytać451
Biblioteczka
2024-06-01
2023-07-15
Zainfekowani
Niby wracamy do Bornego Sulinowa w drugiej książce Julii Łapińskiej, ale bardzo ciekawa przeszłość tego miejsca, która tak mi się spodobała w "Czerwonym jeziorze", tutaj odgrywa mniejszą rolę. Ale nie szkodzi, nowa historia nadrabia to z nawiązką.
Fabułę "Dzikich psów" zbudowała autorka w oparciu o temat wojny i jej konsekwencji – ucieczki przed działaniami zbrojnymi, naszej postawy wobec uchodźców oraz polityki w tym zakresie. Zgrabnie wprowadziła do opowieści nowych bohaterów, grupę przyjaciół z afgańskiego etapu życia Kuby Kralla, byłego fotoreportera wojennego. Upalne lato z "Czerwonego jeziora" zamieniła na mroźny, sylwestrowo-noworoczny czas. Śmierć w tych okolicznościach prezentuje się równie dobrze, a nawet… Jeszcze lepiej.
Nie dla Kuby jednak, zadomowionego w Bornem gospodarza sylwestrowej zabawy. Nowego roku nie będzie miała okazji powitać Agata Lorenc, która pojawiła się w Bornem na doczepkę i została zastrzelona. Była autorytetem w dziedzinie psychologii traumy, prowadziła badania w niedalekim ośrodku dla uchodźców. O Agacie Lorenc i jej metodach nie ma dobrego zdania Kuba Krall, będący swego czasu jej pacjentem. Nie ma go też przebywający we wspomnianym ośrodku nastoletni Irakijczyk Mansur, który wyraźnie czuje, że sesje z Lorenc nie poprawiają jego kondycji psychicznej, a wręcz przeciwnie – jeszcze bardziej ją rujnują. Mansur ma za sobą dramatyczną przeprawę z Iraku przez Białoruś do Polski, w trakcie której stracił ojca. Ucieka z ośrodka, w gruncie rzeczy ucieka przed kolejnymi spotkaniami z psychoterapeutką. Bez śladu znika też Bilal, inny nastolatek, urodzony w naszym kraju syn Polki i Kurda.
Możecie się domyślać, że na takim podłożu bujnie wyrosnąć może tylko nienawiść, zwłaszcza gdy jest umiejętnie podsycana przez brudną politykę. Mamy w powieści pewnie zmierzającą po władzę Partię Prawdy z jej silnym zapleczem – organizacją o wdzięcznej i wszystko mówiącej nazwie Białe Jutro. W mig robi się więc gęsto, mrocznie i niebezpiecznie. Kuba znowu pomaga podkomisarz Indze Rojczyk w rozwiązaniu coraz bardziej zawiłej sprawy, przy czym zabójstwo Agaty Lorenc okazuje się tylko przygrywką do znacznie poważniejszych i na szerszą skalę planowanych działań. Dziejące się wydarzenia mają dla Kralla dużo większe znaczenie osobiste niż poprzednia sprawa. Jest ściśle powiązany i z nimi, i z uczestniczącymi w nich osobami. I nie chodzi tylko o fakty – chodzi o niezwykle silne więzi emocjonalne. Sporo dowie się Kuba o ludziach, których znał, cenił, kochał i którzy zajmowali ważne miejsce w jego dotychczasowym życiu. Wiedza ta będzie mocno zaskakująca.
Zdecydowanie najlepszy w tej książce jest pomysł i znów – temat, który się broni, bodaj to jeszcze lepsze niż w "Czerwonym jeziorze". Uogólniając nieco można powiedzieć, że konkluzja brzmi następująco: albo otwierasz się na ludzi, albo się na nich zamykasz. Albo przezwyciężasz swoje obawy względem drugiego, innego od ciebie człowieka i pomagasz mu, gdy tego potrzebuje – albo pozostajesz obojętny i pozwalasz kiełkować nienawiści. Partia Prawdy, Białe Jutro, czarna dupa. Jesteś w czarnej dupie, jeśli nie pomagasz. Wciąż ważne, wciąż aktualne. Z tego powodu "Dzikie psy" to książka warta uwagi, bo "Mimo że kryminał jako literatura gatunkowa służy przede wszystkim rozrywce, to jednak staje się coraz częściej medium do poruszania ważkich społecznych problemów.*
Henning Mankell zgodziłby się z panią, pani Julio.
Świetnie pomyślana jest również postać mordercy. Dopiero pod koniec wszystko zaczyna wskazywać na tę osobę i dopiero wtedy można złapać się na myśli, że… No tak, to logiczne, że to właśnie ta osoba.
Dlaczego więc dałam jedną gwiazdkę mniej niż "Czerwonemu jezioru"? Z powodu nieodpartego wrażenia, że książka była pisana w pośpiechu. Przeoczonych zostało kilka baboli stylistycznych, a niektóre zachowania bohaterów (na szczęście nie te dotyczące bezpośrednio śledztwa) były dla mnie nieuzasadnione, żeby nie powiedzieć – głupiutkie. Do tego pewne sprawy autorka Kubie i Indze ułatwiła, a nie uważam, żeby podsuwanie rozwiązań było konieczne. Nie zmienia to jednak faktu, że ważność podjętej tematyki i ogólna jego realizacja czynią książkę wartą przeczytania, mimo tych kilku niedoróbek.
Odniosę się jeszcze do obaw, które miałam przed lekturą powieści i o których wspomniałam w recenzji "Czerwonego jeziora". Otóż, temat polowań na szczęście nie został rozwinięty. Na początku książki zostaje potrącony pies, ale natychmiast dostaje ratunek. A tytuł to już musicie sami sobie zinterpretować.
Będzie trzecia powieść z Kubą Krallem. Cieszę się, bo go polubiłam.
*Julia Łapińska w posłowiu, s. 445.
Zainfekowani
Niby wracamy do Bornego Sulinowa w drugiej książce Julii Łapińskiej, ale bardzo ciekawa przeszłość tego miejsca, która tak mi się spodobała w "Czerwonym jeziorze", tutaj odgrywa mniejszą rolę. Ale nie szkodzi, nowa historia nadrabia to z nawiązką.
Fabułę "Dzikich psów" zbudowała autorka w oparciu o temat wojny i jej konsekwencji – ucieczki przed działaniami...
2023-07-04
Tropem fotografii, tropem czerwieni
"Czerwone jezioro" Julii Łapińskiej to powieść, w której przeszłość spotyka się z teraźniejszością. Koniec lat osiemdziesiątych z upalnym latem 2014 roku. Trzeba było czekać ćwierć wieku, żeby wyrównać rachunki, pozałatwiać sprawy, odkryć tajemnice. I pochować trupa.
Od trupa się też zaczyna. W noc wesela Borysa i Leny zostaje zamordowany ochroniarz pana młodego, Anton Gorbaczow. Chłop jak dąb, były żołnierz. Dodatkowo ktoś jeszcze za życia obciął mu palce u obu rąk i wyciął fragment skóry na przedramieniu, a zwłoki podrzucił i widowiskowo wyeksponował na terenie hotelu Mir, gdzie odbywała się impreza. Sprawą zajmować się będzie policjantka Inga Rojczyk, odważna i ostra, niedająca się stłamsić oślizłemu szefowi, który lata zawodowej i w ogóle życiowej świetności ma już dawno za sobą. Ale ważniejszy wydaje się tu Kuba Krall, który – chcąc nie chcąc – stanie się pomocny w śledztwie. Kuba jeszcze całkiem niedawno był najlepszym fotoreporterem wojennym, dziś jest wypalony i zadłużony, uwięziony w szponach traum i alkoholu. Na zlecenie Borysa Morozowa (z którym znał się od dzieciństwa) miał fotografować wesele – a że przy okazji zrobił parę innych zdjęć... Jak zapewne domyślacie się po tytule tej recenzji, fotografie odgrywają w całej historii bardzo istotną rolę. Patrzeć na nie to za mało. Trzeba umieć je czytać. Tu przydaje się fotoreporterskie oko Kuby, które dostrzega i wychwytuje co innego niż to policyjne Ingi. Poza tym sprawa zabójstwa Antona Gorbaczowa w pewnym momencie zaczyna nosić dla Kuby znamiona osobistej.
Muszę powiedzieć, że wciągnęła mnie ta opowieść, wciągnęła niepostrzeżenie i mocno, a to w dużej mierze za sprawą miejsca akcji. Autorka osadziła swoją kryminalną zagadkę w Bornem Sulinowie. Nazwę tę może i słyszałam, ale o Bornem nic nie wiedziałam. A to miejscowość o militarno-garnizonowej przeszłości, gdzie w czasach drugiej wojny światowej urzędowali Niemcy, zaś po roku 1945 przejęła je Armia Czerwona – i oczywiście wojska radzieckie stacjonowały tam do początku lat 90. To był inny, odizolowany świat, inna strefa, inne życie. Mieszkańcy okolicznych, przygarnizonowych wioseczek czasem mogli do tego świata przez szczebelki zaglądać. Jedna z bohaterek "Czerwonego jeziora" zamieszkała w garnizonie, ale ten transfer skończył się dla niej tragicznie. Jej losy to najbardziej poruszający wątek powieści, z jej osobą wiąże się niematerialna, emocjonalna motywacja działań innej ważnej postaci. Bo mamy też oczywiście motywacje bardziej przyziemne, jak skarb przywieziony z Afganistanu przez trzech towarzyszy.
W książce kilkakrotnie padają słowa, że Borne Sulinowo ma potencjał. Tak mówi Borys Morozow, który z dyskretną pomocą Aleksandra Zimmina (towarzyszącego jego ojcu i zamordowanemu ochroniarzowi podczas wojny w Afganistanie) rozkręca interesy na terenie dawnego garnizonu. A może to mówi właśnie Zimmin, już nie pamiętam. W każdym razie postawili hotel Mir, planują wybudować kolejny. Julia Łapińska udowadnia, że Borne Sulinowo ma potencjał także pod względem pisarskim, twórczym. Ma specyficzną atmosferę, obrosło krwawymi legendami i bolesnymi tajemnicami, które w końcu domagają się wyjaśnienia. Borne Sulinowo dało temat, zrobiło tę powieść. Myślę, że ogromnie przyczyniło się do jej sukcesu, ale nie byłby on możliwy, gdyby autorka rzeczony potencjał zmarnowała.
Owszem, daje się wyczuć, że to debiut fabularny. Powieść ma prawie 600 stron, pewnie dałoby się ją bez szkody dla całokształtu odchudzić – ale jakoś mi ta ilość nie przeszkadzała, przeczytałam "Czerwone jezioro" w 5 dni. Żaden stylistyczny kamień w bucie mnie nie uwierał, choć może czasem językowi brakowało nieco lekkości. Jeśli ktoś jest po lekturze wielu powieści kryminalnych, może dość szybko domyślić się powiązań między bohaterami i doprowadzą go one w pobliże sprawcy (albo i do niego samego) – tak było ze mną, co nie znaczy, że odebrało mi to przyjemność czytania. Aktorzy tego spektaklu świetnie grają swoje role, zwłaszcza mam tu na myśli postacie drugoplanowe, które ostatecznie okazują się pierwszoplanowymi.
Ta historia po prostu się broni.
Aha – i nie, nie dostałam książki od wydawnictwa. Nabyłam drogą kupna (nie rozboju) używany egzemplarz. Nie mam żadnego interesu w tym, żeby wystawiać Julii Łapińskiej laurkę, ponieważ drugi tom również sobie zwyczajnie kupiłam. Jedyne, co mnie powstrzymywało przed lekturą, to obawa, że autorka rozwinie temat polowań, czego bym nie chciała – albo że w ogóle zacznie w jakiś sposób uwidaczniać mocno motyw cierpienia zwierząt. Mówiono mi, że tytuł "Dzikie psy" jest metaforyczny – i nie jest…
Tropem fotografii, tropem czerwieni
"Czerwone jezioro" Julii Łapińskiej to powieść, w której przeszłość spotyka się z teraźniejszością. Koniec lat osiemdziesiątych z upalnym latem 2014 roku. Trzeba było czekać ćwierć wieku, żeby wyrównać rachunki, pozałatwiać sprawy, odkryć tajemnice. I pochować trupa.
Od trupa się też zaczyna. W noc wesela Borysa i Leny zostaje...
2022-12-20
Kraina baśni jest dla wszystkich - chodźcie!
"Kraina baśni jest dla wszystkich" to zbiór utworów tego gatunku napisanych przez współczesnych autorów węgierskich. To niesamowita książka, piękna pod każdym względem (treść, przekaz, wydanie, ilustracje) i ogromnie wartościowa. Podczas lektury nieustannie nawiedzała mnie myśl, że gdyby rodzice czytali te baśnie swoim dzieciom, na świecie nie byłoby zła. Dzięki tej książce da się uwierzyć, że życie może być piękną podróżą – i mówię to ja, którą bardzo trudno przekonać, że szklanka jest do połowy pełna, a nie pusta.
Istotny jest już sam wstęp, w którym czytamy o przyczynach powołania do życia tego zbioru i zasadach, jakimi kierowano się, nadając mu kształt. Baśnie te, czerpiąc z klasyki gatunku i przekształcając ją, stają się więc głosem krzywdzonej mniejszości. Której i kiedy – nieważne. Wśród założeń pomysłodawców było i takie: "I niech teksty nie mają charakteru dydaktycznego" (s.9). Przyznam, że tego akurat nie rozumiem. Baśnie powinny uczyć i te także uczą, przy czym nie jest to dydaktyzm nachalny i nakazujący, a delikatny – i z tego względu ma szanse być bardziej skuteczny.
W kolejnych opowieściach spotykamy bohaterów ludzkich i zwierzęcych, którzy mierzą się z różnymi problemami swojego istnienia i doświadczają różnych jego stanów. Poszukują prawdziwych siebie albo wydobywają siebie z ukrycia. Przygotowują się do życiowych walk, dowiadują się, kto jest ich najgroźniejszym przeciwnikiem i gdzie szukać ratunku. Poznają, co to przyjaźń i co to odrzucenie. Przechodzą życiowe przemiany i takie podejmują decyzje. Kochają, są samotni, pokonują swoje słabości i stają się dzielni, cierpią i są szczęśliwi – mimo wszystko. Jak widzicie, jest to katalog spraw uniwersalnych, z którymi nie raz i nie dwa mieliśmy do czynienia, a ten zbiór baśni przypomina nieco poradnik, jak je przyjmować i jeśli trzeba – rozwiązywać. Nie za pomocą czarodziejskiej różdżki, choć oczywiście mamy tu elementy fantastyczne. Za pomocą fantastycznych umiejętności, jakimi są wrażliwość, akceptacja, tolerancja i uznanie drugiej osoby za kogoś rzeczywiście ważnego i wyjątkowego, jak sami jesteśmy. Światów wykreowanych w tych baśniach nie chce się opuszczać – chyba że po to, by je urzeczywistnić.
Nie zawaham się przed stwierdzeniem, że ten zbiór baśni powinien przeczytać każdy. Dzieci przyjmą je w sposób naturalny – myślę, że niczemu się tutaj nie zdziwią i po prostu wszystko zrozumieją. Mnie, dorosłej kobiecie, ta lektura dała bardzo wiele i bardzo wzruszyła. Faktem jest, że trafiła w swój czas (swoją drogą, skąd książki wiedzą, że mają być przez nas czytane akurat w tym, a nie w innym momencie?), ale nawet gdyby nie, doceniłabym ją tak samo. Będę do niej wracać, bo jest to książka pełna dobra i mocy. Pełna pozytywnej energii, choć bohaterowie mierzą się z trudnymi wyzwaniami. Wyciskająca łzy, ale ciepła. Prawdziwie magiczna.
I do jej recenzji chcę dołączyć osobistą historię, która zdarzyła mi się w związku z lekturą, a ja widzę związek między nią i przeczytanymi baśniami. Mam przyjaciółkę, która – jeśli ktoś jej dobrze nie zna – może uchodzić za osobę dość oschłą i sztywną. Nie jest wylewna w okazywaniu uczuć, co niektórzy biorą za brak serdeczności czy zainteresowania ich sprawami. Widziałyśmy się ostatni raz przed świętami, które każda z nas spędza inaczej. Usłyszałam od niej: "Jak ja się cieszę, że cię mam". I pomyślałam, że często w drugim człowieku jest to, co my sami zobaczymy. I będzie tego tyle, na ile pozwolimy temu się rozwinąć. To również przekazują współczesne węgierskie baśnie.
Chyba jeszcze nigdy nie napisałam w recenzji, że koniecznie musicie przeczytać jakąś książkę. Ale teraz napiszę – musicie.
Kraina baśni jest dla wszystkich - chodźcie!
"Kraina baśni jest dla wszystkich" to zbiór utworów tego gatunku napisanych przez współczesnych autorów węgierskich. To niesamowita książka, piękna pod każdym względem (treść, przekaz, wydanie, ilustracje) i ogromnie wartościowa. Podczas lektury nieustannie nawiedzała mnie myśl, że gdyby rodzice czytali te baśnie swoim dzieciom,...
2020-04-04
Jeśli chcesz zmienić swoje życie, musisz umrzeć.
Dobiegający pięćdziesiątki Arthur Ophof jest nudnym, leniwym i żałosnym nieudacznikiem – przynajmniej w oczach swojej żony Afry. Od wielu lat ta sama praca (którą zresztą wkrótce traci), żadnych perspektyw, marzeń i ambicji. Miłość była, ale się skończyła. Afra też nie zrealizowała wszystkich swoich życiowych planów, ale wydaje się lepiej sobie radzić z poczuciem rozczarowania (ale nie mężem). Oboje już sobie tylko przeszkadzają i najlepiej się czują, gdy współmałżonka nie ma w domu. Mają siebie nawzajem dość – z pierwszoosobowej narracji obojga dowiadujemy się szczegółów na ten temat.
Ale choć wspólne życie coraz bardziej im doskwiera i właściwie nie mają już ze sobą nic wspólnego, nie są w stanie o tym ze sobą porozmawiać – i na przykład po prostu się rozstać. Łatwiejszym niż normalne dojście do porozumienia okazuje się oszustwo, w realizacji którego mocno wspierają Arthura jego dwaj przyjaciele. Mówiąc w skrócie: Arthur finguje swoją śmierć za granicą, a przyjaciele, przekupiony przedsiębiorca pogrzebowy i spec od zmiany wyglądu załatwiają resztę. Arthur przybywa jeszcze na swój pogrzeb, po czym używaną pandą z napędem na cztery koła (!!!) wyjeżdża do Włoch, posługując się fałszywą tożsamością. Cały ten pomysł i jego realizacja są chyba jego największym dotychczasowym osiągnięciem.
Arthur działa poniekąd jak samobójca. Uważa, że będzie lepiej dla Afry, gdy uwolni ją od swojej męczącej obecności, że właściwie wyświadcza jej przysługę. Nie sądzi, by jakoś szczególnie jej go brakowało, jest wręcz przekonany, że po jego zniknięciu Afra odżyje. Głównym jego celem jest jednak jego własne nowe życie.
Wyobrażam sobie różne możliwe reakcję na tę lekturę:
* irytujemy się i pukamy w głowę podczas czytania;
* zaśmiewamy się do rozpuku;
* kręcimy głową z pełnym podziwu niedowierzaniem;
* zastanawiamy się, dlaczego ludzie, którzy spędzili ze sobą wiele lat i znają się jak łyse konie, nie potrafią ze sobą szczerze rozmawiać.
Ja doświadczyłam każdej po trochu. Bo rzeczywiście – plan niesamowity, wymagający precyzyjnych przygotowań, zadbania o najdrobniejsze szczegóły, powściągliwości i cierpliwości w oczekiwaniu, kontrolowania się, żeby z niczym wcześniej się nie zdradzić. Nie brak tu absurdalnie zabawnych sytuacji. Akcja jest iście filmowa. Jednak trudno też nie pomyśleć o Arthurze: idiota i egoista. Wreszcie – książka jest po prostu smutna, przygnębiająca i prawdziwa, jeśli chodzi o kwestię rozpadu relacji międzyludzkich. Przed tym rozpadem nic nas nie chroni, nawet to, że kiedyś byliśmy sobie bardzo bliscy, odgadywaliśmy swoje myśli bez słów i łączyła nas miłość. Tę niewygodną i przykrą prawdę książka odsłania wprost, bez ogródek.
Trudno mi stwierdzić, czy polecam tę powieść. Wydaje mi się, że jeśli ktoś czytał „Małe eksperymenty ze szczęściem” i „Nowy sekretny dziennik Hendrika Groena”, historią Arthura i Afry będzie nieco rozczarowany. Ja sama wolałabym trzecią część przygód Henka.
Nie można jednak odmówić autorowi fabularnej pomysłowości oraz umiejętności prowadzenia akcji wartko i bez dłużyzn. Rozczarowuje tylko trochę zakończenie, które powinno być wg mnie bardziej rozbudowane. Zabrakło w nim tego, czego przez całą książkę brakowało w relacji między bohaterami: rozmowy.
Jeśli natomiast Wam nie brakuje cierpliwości do dużych chłopców i zrzędzących bab, czytajcie. 😊
Jeśli chcesz zmienić swoje życie, musisz umrzeć.
Dobiegający pięćdziesiątki Arthur Ophof jest nudnym, leniwym i żałosnym nieudacznikiem – przynajmniej w oczach swojej żony Afry. Od wielu lat ta sama praca (którą zresztą wkrótce traci), żadnych perspektyw, marzeń i ambicji. Miłość była, ale się skończyła. Afra też nie zrealizowała wszystkich swoich życiowych planów, ale...
2024-04-01
#Wyzwanie LC kwiecień 2024
Białe noce, czarne dni
Książka Urszuli Honek poczekałaby jeszcze pewnie trochę na swoją kolej, gdyby nie niedawna nominacja do Nagrody Bookera, która mnie zmobilizowała do lektury. I dobrze się stało, warto było.
Ten zbiór opowiadań – będących tak naprawdę rozdziałami jednej opowieści bez początku i końca – ma dwie główne bohaterki: śmierć i wieś. Śmierć jest najsilniejsza, obecna w każdym tekście. Zamieszkała w tej wsi, zadomowiła się na amen i na drzwiach każdego domu zostawia ślad. Opowiada siebie z różnych perspektyw, ustami różnych postaci. Przychodzi do nieszczęśliwych wiejskich głupków, nierozeznanych jeszcze w uczuciach młodych kobiet i do matek o piersiach ulewających mleko. Rodzi się, gdy dzieci są jeszcze malutkie, ale już wychowują się same i już poznają ciężar rodzicielskiej ręki. Przychodzi do domów, w których nie ma czasu na pierdoły i nie umie się rozmawiać, gdzie czułość i serdeczność nie wiedzą, jak mają być okazywane, bo wulgarność jest łatwiejsza, bo są ważniejsze sprawy, bo przyzwyczajeniem jest walka o przetrwanie – ale tylko przetrwanie fizyczne, na inne nie wystarcza już siły. Po latach taka śmierć jest jedynym sposobem na ukojenie niewytłumaczalnej i obezwładniającej tęsknoty. Taka śmierć miesza w głowie, burzy zmysły, zostaje, jest celebrowana i ekscytująca bardziej niż życie. Jest wydarzeniem. Nawet jeśli nie ty umierasz, to przynajmniej wspominasz śmierć i ją odczuwasz, nie możesz się bez niej obyć. Gdzieś spomiędzy tego wszystkiego przebija pewna neoromantyczna ludowość, a może i zabobonność – ta śmierć jest, każdy ją widzi, nikt jej nie neguje.
Okładkowy opis głosi, że z pozoru nic się w tych opowiadaniach nie dzieje - i rzeczywiście, to tylko z pozoru. Faktycznie dzieje się tu bardzo dużo, w środku, we wnętrzu bohaterów, w ich emocjach. W niektórych opiniach czytam z kolei o obecnym u Honek realizmie magicznym - ja go nie dostrzegam, gdybym dostrzegała, rzuciłabym książkę w kąt, bo realizmu magicznego nie lubię. Dla mnie ta książka jest wybitnie rzeczywista, namacalna wręcz. Bohaterów i ich przeżyć da się niemal dotknąć.
Nie mamy tu do czynienia z sielskim i anielskim obrazem wsi. To nie ten efekt, że zachwycisz się polami malowanymi zbożem rozmaitem albo śpiew ptaków zwabi cię pod lipę w przydomowym zagajniku. Choć nie wychowałam się w Binarowej, widzę w tym obrazie pokolenie moich dziadków i rodziców, którym w życiu brakowało wszystkiego poza ciężką pracą – i których to życie niestety nie nauczyło wielu innych ważnych umiejętności. Szorstkie, twarde, bolesne życie, z którego konsekwencjami musiały się zmagać następne pokolenia. Znajduję w pamięci o mojej wsi postacie podobne do Pilota, wydarzenia o takiej wadze, jak pożar domu, w którym giną dzieci. Czuję i rozumiem niedopasowanie i chęć ucieczki bohaterów. Widzę tę samą, co oni, śmierć.
Urszula Honek idzie właściwą ścieżką opisu, łączącą w sobie trop poetyckości i zwyczajności wypowiedzi. Jej opowieść pozbawiona jest eksperymentów językowych, nie jest przestylizowana, ma w sobie naturalne piękno. Sprawia to, że wierzymy bohaterom, wiemy, że mówią swoim językiem.
Podsumowując, „Białe noce” to zazębiający się, uniwersalny wielogłos. Przytłaczający, niewygodny, prawdziwy. To literatura z bardzo wysokiej półki, a mam przeczucie graniczące z pewnością, że Urszula Honek ze swoją twórczością przemieści się jeszcze wyżej.
I choć tego nie przewidywałam, czuję się całkowicie przeniesiona do świata Binarowej pokazanego przez Urszulę Honek i wręcz ukorzeniona w nim. Dlatego uznaję, że kwietniowe wyzwanie czytelnicze mam zaliczone.
#Wyzwanie LC kwiecień 2024
Białe noce, czarne dni
Książka Urszuli Honek poczekałaby jeszcze pewnie trochę na swoją kolej, gdyby nie niedawna nominacja do Nagrody Bookera, która mnie zmobilizowała do lektury. I dobrze się stało, warto było.
Ten zbiór opowiadań – będących tak naprawdę rozdziałami jednej opowieści bez początku i końca – ma dwie główne bohaterki: śmierć i...
2021-12-26
Czekając na Hitlera
Okładka książki Gregora Ziemera przedstawia kilku uśmiechniętych chłopców wpatrujących się z zafascynowaniem w kotka. Obrazek ten poraża łagodnością, gdy zestawimy go z treścią książki. Jeden z chłopców delikatnie głaszcze zwierzątko, a ja oczami wyobraźni widzę, jak ukręca mu łepek. Takie wizje rodzi ten "Reportaż o fanatycznej edukacji".
W 1939 roku dyrektor Szkoły Amerykańskiej w Berlinie, Gregor Ziemer, zdobywa list polecający z ministerstwa (nie ukrywa, że za pomocą łapówki) i wizytuje instytucje o charakterze edukacyjnym (a także placówki w jakiś sposób z nimi powiązane czy towarzyszące), w których produkuje się przyszłych żołnierzy Hitlera oraz matki tych żołnierzy. To, co ogląda i czego się dowiaduje, niejednokrotnie wprawia go w osłupienie i napawa przerażeniem, ale chcąc poznać i zanotować jak najwięcej, powstrzymuje się od daleko idących komentarzy. Jego reportaż jest pewnym i przekonującym źródłem wiedzy, źródłem z pierwszej ręki, skondensowanym podręcznikiem opisującym procedurę wytwarzania nazistów. Autor został wpuszczony do nazistowskiej kuchni, obserwował precyzyjne odmierzanie składników i mieszanie ich w diabelskim kotle – udało mu się po prostu zdobyć przepis na doskonałego nazistę.
Nazistowskie metody edukacji i wychowania są maksymalnie uproszczone na każdym szczeblu – i w swojej prostocie genialne. Cel jest zawsze jeden i realizuje się go od najmłodszych lat, a wręcz po to powołuje się na świat dzieci: aby stworzyć dobrego, gorliwego, ślepo oddanego i wiernego wyznawcę hitlerowskiej religii. Nie waham się tak powiedzieć, ponieważ w książce wiele razy czytamy o tym, że Adolf Hitler traktowany był jak bóg i otaczany bałwochwalczym kultem. To do niego odmawia się modlitwę przed jedzeniem, to on przywołuje do siebie dzieci, jak to robił Jezus. Ideologia nazistowska jest religią.
Realizacji wspomnianego celu służyć może każda lekcja, każdy przedmiot nadaje się do tego tak samo. Nawet zjawiska przyrodnicze tłumaczone są z punktu widzenia nazizmu. Ze wszystkiego jednak najważniejsze są siła fizyczna i cielesność – chłopcy mają być mocni na froncie, dziewczęta zaś po to, by rodzić. Jedna z rozmówczyń autora powiedziała mu, że "(…) Führer życzy sobie, aby dziewczęta czuły, że ich ciała są dla Państwa ważniejsze niż umysły". (s.173)
Sens życia nazistowskiego ucznia to śmierć, to gotowość do oddania życia za Hitlera. Największym marzeniem nazistowskiej uczennicy jest wydanie na świat takiego właśnie chłopca – lub dziewczynki, która wypełni tę jedyną dla kobiety słuszną misję. Do tego przygotowuje ich szkoła. Rozwój duchowy jest zbędny i kłopotliwy – nie należy go umożliwiać, bo oznacza budzenie wrażliwości, poszerza horyzonty, rozprasza i odwraca od dzieła budowy Wielkich Niemiec. "Nazistowskie szkoły nie są miejscem dla słabeuszy." (s. 34) Ponadto szkoła nie powinna kolidować z obowiązkami partyjnymi czy wojskowymi, stąd np. znaczne ograniczenie liczby zajęć na uczelniach wyższych.
Mogłabym podać jeszcze wiele przykładów wynaturzeń przedstawionych przez Gregora Ziemera, od których włos się jeży na głowie. Nie samym jednak ich opisem żyje ta książka. Czytając ją, nie pomińcie znakomitego wstępu profesora Bogdana de Barbaro, który pisze, że jest to książka o nieodróżnianiu dobra od zła i prawdy od kłamstwa. A nade wszystko nie pomińcie ostatniego rozdziału, w którym autor stawia bardzo ważne pytanie: czy jesteśmy w stanie tak skutecznie edukować i wychowywać do życia, jak Hitler edukował i wychowywał do śmierci. Książka Gregora Ziemera została opublikowana w roku 1941 i autor pyta jako Amerykanin – nie wiemy jednak przecież, gdzie i kiedy pojawi się następny Adolf Hitler. Bo że się pojawi, to jest raczej pewne. Jak silne wartości będziemy wówczas w stanie mu przeciwstawić?
Czekając na Hitlera
Okładka książki Gregora Ziemera przedstawia kilku uśmiechniętych chłopców wpatrujących się z zafascynowaniem w kotka. Obrazek ten poraża łagodnością, gdy zestawimy go z treścią książki. Jeden z chłopców delikatnie głaszcze zwierzątko, a ja oczami wyobraźni widzę, jak ukręca mu łepek. Takie wizje rodzi ten "Reportaż o fanatycznej edukacji".
W 1939 roku...
2024-02-22
Bohater powieści często powtarza słowa: "Gdybym był czarodziejem zdolności...".
Tak więc i ja, gdybym była czarodziejką zdolności, napisałabym rzetelną recenzję. Ale niestety, obowiązki zawodowe znów mnie pokonały i czytałam tę książkę długo, z przerwami, z doskoku. Nie jestem w stanie teraz odtworzyć swoich wrażeń w formie, która byłaby do przyjęcia jako recenzja i na jaką ta książka zasługuje.
Mogę jedynie napisać, że to kolejny obraz wojny i jej konsekwencji - jako doświadczenia rozpadu, okrucieństwa, utraty, niedającej się ukoić niczym tęsknoty, stąpania po gruzach (dosłownie i w przenośni), dręczących poszukiwań i prób odzyskiwania. To zadawanie pytania - kim naprawdę jestem, teraz, po wojnie. I czy wojna aby na pewno się skończyła. Bo w najlepszych książkach o wojnie - a ta do nich należy - wojna jest pozbawiona twarzy tego czy tamtego narodu, kraju, plemienia. I jednocześnie w tych najlepszych książkach autorzy składają hołd bardzo konkretnym narodom, krajom czy plemionom.
Dziadek Slavko, rzeka Drina, dziewczynka Asija, o której nie wiadomo już, czy na pewno istniała, pewna baśniowość tej opowieści, sportowy kostium nałożony na fabułę i pasujący jak ulał, prawdziwie literacki, na najwyższym poziomie język - to kolejne atuty. Jest ich więcej.
Do tej książki chciałabym kiedyś wrócić - a to o czymś świadczy, bo co do zasady takich powrotów nie robię.
Bohater powieści często powtarza słowa: "Gdybym był czarodziejem zdolności...".
Tak więc i ja, gdybym była czarodziejką zdolności, napisałabym rzetelną recenzję. Ale niestety, obowiązki zawodowe znów mnie pokonały i czytałam tę książkę długo, z przerwami, z doskoku. Nie jestem w stanie teraz odtworzyć swoich wrażeń w formie, która byłaby do przyjęcia jako recenzja i na jaką...
2023-04-03
Być sobą, być osobą
Jak mówi podtytuł – w swoim reportażu Paula Szewczyk gromadzi opowieści o transpłciowości, a snują je osoby, których ona dotyczy oraz ich bliscy. To jest trzon. Książka złożona z trzech części ("Głowa", "Ciało", "Serce") zawiera ponadto wypowiedzi lekarzy, wyjaśnia najgłówniejsze pojęcia związane z transpłciowością, opisuje etapy tranzycji, sygnalizuje też inne ważne zagadnienia, jak np. koszty zabiegów (niemałe) czy kwestie językowe. Skoro wspomniałam o kosztach, warto pamiętać, że nie tylko o finansowanie zabiegów medycznych chodzi, a o szeroko rozumiane i często ogromne koszty osobiste, jakie ponoszą ci ludzie w związku z poczuciem niedopasowania. Zrzucenie tego ciężaru jest konieczne, aby normalnie funkcjonować.
Wielu pyta, skąd to się bierze? Ano stąd: "Według współczesnej wiedzy medycznej transpłciowość kształtuje się w okresie życia płodowego. Mózg każdego człowieka jest początkowo „żeński’ ze względu na chromosom X. Gdyby w czasie rozwoju płodu nie odbywały się żadne procesy, wszyscy „bylibyśmy kobietami”. Ale w dwunastym tygodniu na płód zaczyna oddziaływać testosteron zawarty w chromosomie Y. Wtedy następuje maskulinizacja mózgu. A że procesy kształtowania się płci są skomplikowane, a biologia nie działa idealnie, czasem może się zdarzyć, że hormony, geny, narządy rozrodcze czy wewnętrzne, nie połączą się z mózgiem w sposób, który doprowadzi do ukształtowania ciała zgodnego z tożsamością narodzonego dziecka. A tym samym z płcią, jaką po porodzie nadadzą mu na podstawie genitaliów lekarze. Właśnie wtedy rodzi się człowiek, który z czasem poczuje, że tożsamość jego płci jest inna niż płeć, którą mu przypisano". (s. 26-27)
Oto przyczyna, która chyba nie wymaga komentarza. Jednocześnie – ostatnie zdanie, ta świadomość, uderzająca w pewnym momencie człowieka, to początek drogi, bardzo długiej i trudnej, jaką musi przejść osoba transpłciowa, jeśli chce odzyskać siebie. A najczęściej oczywiście chce i decyduje się na tę drogę wstąpić, mimo przeszkód. Każda z osób opowiadających swoją historię w książce Pauli Szewczyk ma swój indywidualny rys, nie wszystkie te historie kończą się dobrze, niektóre w ogóle nie są skończone. Ogromnie ważny jest tu także głos bliskich – rodziców, rodzeństwa, przyjaciół, partnerów i partnerek. To trochę jak z uzależnieniem – transpłciowość dotyka wszystkich w najbliższym otoczeniu i ci najbliżsi często potrzebują psychoterapii tak samo jak ich transpłciowe osoby. Potrzebują przejść ten proces po swojemu i we własnym tempie, co należy uszanować, o ile nie prowadzi do czyjejś krzywdy. Poziom zrozumienia, akceptacji i dojrzałości wokół bywa, jak dobrze wiemy, różny. Od całkowitego odrzucenia, poprzez próby „naprawienia” czy „uzdrowienia” dziecka, do przyjęcia go po prostu (po prostu!) takim, jakim jest – choć nie zawsze od razu. Niektórzy nie zrozumieją nigdy, wówczas pozostaje zerwać kontakt, odejść, ale wiadomo, że pragnienie akceptacji ze strony rodziców jest duże i niezaspokojone gdzieś tam w środku tkwi. Na szczęście poznajemy też np. Tadeusza i jego partnerkę Iwonę, do której transpłciowy Alan mówi czule mamuni. Albo matkę, którą transpłciowy syn zainspirował do szycia binderów (spłaszczają biust, nim nie nastąpi operacja) nie tylko dla niego. Te przykłady pokazują, że można żyć szczęśliwie, mając osobę transpłciową w rodzinie, choć na ogół wymaga to przebudowy, dużych nakładów pracy i czasu.
Jednym z bohaterów książki jest też Kai, osoba niebinarna, o której opowiada siostra. Wspominam o tym, bo niebinarność okazuje się jeszcze poważniejszym problemem i spotyka się z jeszcze większym niezrozumieniem niż transpłciowość, począwszy już od kwestii formalnych: "Za granicą (…) rozpoznaje się więcej niż dwie płcie. W świadomości, w formularzach, paszporcie, urzędach. Wybiera się pomiędzy „kobietą”, „mężczyzną” a płcią „inną”. U nas droga do tego wciąż jest daleka". (s. 246)
Jakiś czas temu widziałam, że w pewnym badaniu prowadzonym przez Uniwersytety Gdański i Śląski dano taką możliwość. Co prawda jedna jaskółka wiosny nie czyni – ale może…
Dla kogo reportaż Pauli Szewczyk? Dla zainteresowanych tematem i tych, którzy go nie wypierają. Dla tych, którzy chcieliby poznać sytuację osób transpłciowych, przyjrzeć się jej z różnych stron, wczuć się w nią – ja przede wszystkim tak do lektury podeszłam. Żeby wiedzieć, jak się zachować, gdy zajdzie potrzeba. Musi być jednak choćby ta odrobina chęci, inaczej rzecz będzie potraktowana jako opowieści niesamowite.
Być sobą, być osobą
Jak mówi podtytuł – w swoim reportażu Paula Szewczyk gromadzi opowieści o transpłciowości, a snują je osoby, których ona dotyczy oraz ich bliscy. To jest trzon. Książka złożona z trzech części ("Głowa", "Ciało", "Serce") zawiera ponadto wypowiedzi lekarzy, wyjaśnia najgłówniejsze pojęcia związane z transpłciowością, opisuje etapy tranzycji, sygnalizuje...
2022-01-31
Arcydzieło
Byłam w Łodzi. Dziewiętnastowiecznej, kapitalistycznej Łodzi, do której zabrał mnie nasz noblista. Cudowna to była podróż – Łódź, ta niezatrzymująca się miejsko-fabryczna machina, porwała mnie całkowicie. Mam poczucie absolutnej pełności – przed oczami rozpościerała się panorama miasta i społeczeństwa, ulice spływały błotem i ludzkim tłumem, z pałaców najbogatszych wylewało się złoto, w komórkach najbiedniejszych umościła się ciemnica, a z nią kalectwo, brud i chłód. Ogłuszał huk maszyn, stawiały na baczność fabryczne gwizdawki. Łódź piękna i obrzydliwa zarazem. Wędrowałam z Reymontem, a on pokazywał mi wszystko i przedstawiał bohaterów tej tragedii. Właściwie wędrowanie nie do końca jest trafnym określeniem, bo nie były to odprężające spacery, nie było to zwiedzanie. Po tamtej Łodzi chodzi się szybko, nerwowo, w rozedrganiu, w niepokoju. Tu pożar, tam krzyk robotnika rozrywanego przez maszynę, tu płacz sierot i wdów. Tam pusty śmiech znudzonego bogactwem towarzystwa, tu zapełnione kantory i rzędy cyfr przesuwające się nawet pod wpółprzymkniętymi oczami sennych, ale nie mogących spać fabrykantów. Dzieje się, po prostu. Czytasz i czujesz, że to wciąż się dzieje, na twoich oczach.
Nie będę się skupiała na opisie fabuły, bo "Ziemia obiecana" jest taką książką, że każdy zna ją choćby w zarysie, nawet jeśli nie czytał. Można powiedzieć, że pod koniec XIX wieku przybywało się do tej ziemi obiecanej po życie – i bardzo często to życie się traciło. Kto był gotowy na zapłacenie wysokiej ceny za spełnienie marzeń o bogactwie, płacił i spełniał. Kto rezygnował ze swojego człowieczeństwa, stawał się maszyną, jak jedna z tych fabrycznych. Ale przykład Karola Borowieckiego pokazuje prawdę dość oczywistą, że można mieć wszystko – i nie mieć nic. Można dobiec do mety i nie cieszyć się ze zwycięstwa, bo okazało się ono przegraną: "Człowiek stworzył maszynę, a maszyna człowieka zrobiła swoim niewolnikiem; maszyna będzie się rozrastać i potężnieć do nieskończoności i również wzrastać i potężnieć będzie niewola ludzka." (s. 255)
Reymont namalował wiele portretów postaci fascynujących i wprost dopraszających się o charakteryzowanie. Nie powiem, że mu się to udało, bo zakładałoby to pewną przypadkowość, a tę należy zdecydowanie wykluczyć. Reymont to mistrz w konstruowaniu bohaterów prawdziwych, żyjących, nie letnich, obok których nie można przejść obojętnie. Jednym z takich jest wspomniany Borowiecki, kolejnym Moryc Welt – szuje pierwszej wody. Chorzy na Łódź, zdolni, zdeterminowani, nieprzebierający w środkach, okrutni egoiści. Następnie zakochani w sobie szlachetny lekarz Wysocki (scena, gdy opatruje umierającego, kalekiego robotnika – wybitna) i Mela Grünspan, córka fabrykanta, która jednak nie straciła głowy dla ideałów. Wzrusza stary Baum, przedstawiciel odchodzącego świata, sprzed ery nowoczesnych fabryk. Taką postacią jest też oczywiście Anka Kurowska, którą siły boskie łaskawie uchroniły przed małżeństwem z Borowieckim. Nawet głupia lalka Lucy Zuker wzbudza jakieś emocje.
Można więc wskazywać wiele płaszczyzn, na których Reymont osiągnął w "Ziemi obiecanej" mistrzostwo. Można pytać o aktualność i uniwersalność podjętej tematyki: skoro taki pęd za pieniądzem, takie zatracenie się w nich były udziałem człowieka w XIX wieku – to w jakim punkcie jesteśmy dzisiaj? To chyba nawet Reymontowi się nie śniło.
Dla mnie jednak największym pozostaje mistrzostwo językowe tej powieści. Więcej w niej smutku niż radości, więcej tragedii niż wesela. Ale Reymont ożywia to, o czym pisze. Zdania są tak bogate, pełne i doskonałe, że nic tylko się w nich ciepło i miękko umościć – i czytać. Ostatecznie "Na początku była pieśń i na końcu będzie pieśń, a nie podręcznik do przędzenia wełny czesankowej." (s. 561)
Dlatego nie znalazłam lepszego tytułu dla tej recenzji, bo tylko jedno słowo określa "Ziemię obiecaną": arcydzieło.
Arcydzieło
Byłam w Łodzi. Dziewiętnastowiecznej, kapitalistycznej Łodzi, do której zabrał mnie nasz noblista. Cudowna to była podróż – Łódź, ta niezatrzymująca się miejsko-fabryczna machina, porwała mnie całkowicie. Mam poczucie absolutnej pełności – przed oczami rozpościerała się panorama miasta i społeczeństwa, ulice spływały błotem i ludzkim tłumem, z pałaców...
2022-08-15
Szczęśliwy traf - wybitna literatura
Oto książka kupiona przez pomyłkę. Wygrzebana z supermarketowego kosza, kosztowała 10 zł. Ale pomyliłam autorów – zdawało mi się, że Henry James to pisarz związany z Anaïs Nin, której dzienniki kiedyś czytałam. Tamten to też Henry, ale Miller. Zorientowałam się dopiero po kilku tygodniach, gdy już przymierzałam się do lektury i coś mi nie pasowało w nocie biograficznej. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, bo ten omyłkowo nabyty zbiór dziewięciu opowiadań okazał się strzałem w dziesiątkę. Najlepszy dowód - prawie 600 gęsto zadrukowanych stron ogarnęłam w niecałe dwa tygodnie, z trudem odrywając się od książki i czytając ją w każdej wolnej chwili.
Henry James jest uważany za jednego z najwybitniejszych przedstawicieli realizmu psychologicznego i wygląda na to, że słusznie, bo motywacjom psychologicznym swoich bohaterów z przełomu XIX i XX wieku przygląda się naprawdę z uwagą, nie tylko je analizując, ale i konkludując. Autor zdaje się być stale obecny w życiu postaci, które tworzy i posiada o nich ogromną wiedzę. Jest znawcą ludzkich charakterów, świetnie portretuje mężczyzn i kobiety. I choć dla tych drugich nie jest zbyt łaskawy, z łatwością mu to wybaczam, ponieważ pisze doskonale i w wielu przypadkach się nie myli. To jedna z tych książek, którą warto przeczytać dla samego języka – dla pięknych, kształtnych, doskonale skonstruowanych zdań. Przy tej lekturze nic nie boli, nic nie zgrzyta. Między innymi z tego powodu już dawno zauważyłam, że czytanie klasyki działa na mnie uspokajająco, bo nie muszę się potykać co rusz o jakieś stylistyczne kłody, które często rzuca pod nogi współczesna literatura (albo moi uczniowie w wypracowaniach – ale na to przynajmniej mam jakiś wpływ). Nie chcąc rozciągać tej recenzji do niebotycznych rozmiarów, posłużę się tylko jednym przykładem, ale pokazującym zarówno talent stylistyczny autora, jak i jego zdolności obserwowania natury ludzkiej: "Pani Mason była wielka plotkarą – plotkarą w skali tak nadzwyczajnej, że przekształciła wadę w cnotę, co więcej, plotkarą z wyobraźnią, zajętą nie tylko teraźniejszością i przeszłością, ale także przyszłością, którą roztrząsała w obłokach rozkosznych półdomniemań oraz zwietrzałych hiperprawd." (s.78).
Wspaniały jest także humor autora – czasami subtelny, a czasami ostry jak szpila (ten polubiłam szczególnie). Zawsze wyraźny, nie do przeoczenia. Henry James pozwala sobie również na poufałość wobec czytelnika, bo kiedy czytamy, można odnieść wrażenie, że siedzi obok nas w trakcie popołudniowej herbatki, snując niespiesznie swoją opowieść i puszczając do nas oko.
Prawie zawsze akcja kręci się tutaj wokół tematu małżeństwa, które należy zawrzeć jak najkorzystniej – czytaj: jak najbardziej opłacalnie – oraz mieszcząc się w granicach określonych dla bogatej warstwy społeczeństwa, z której w większości wywodzą się bohaterowie Henry’ego Jamesa. Ostatecznie przecież (uśmiał się mąż mój na te słowa) "Uczucie może być podstawą małżeństwa tylko z braku czegoś lepszego." (s.420)
Wyczuwalne jest, że autorowi nie podoba się ich pozoranctwo, płycizna umysłowa i próżniacze nawyki. Ludzie ci osiągają mistrzostwo w perfidii, toczą ze sobą wyrafinowane gry, nakładają maskę uprzejmości i za fasadą konwenansów zostawiają własne szczęście. Opowiadanie "Epizod międzynarodowy" jest jaskrawym tego przykładem, tym jaskrawszym, że mamy tutaj także motyw wzajemnego postrzegania się i traktowania przez ludzi różnych narodowości. Bohaterka wydaje się być rozsądną i uczciwą dziewczyną, odstawać wyraźnie od starszej siostry, z którą podróżuje, ale nie… Henry James przez kilkanaście stron pokazuje ją w na tyle pozytywnym świetle, że rodzi to nadzieję na coś w rodzaju rewolucji. Ostatecznie okazuje się, że dziewczyna jest taka, jak większość sportretowanych przez Jamesa zamożnych dam, uwięziona w ramach, których wcale nie zamierza opuszczać. Czy w ogóle mogłaby to zrobić? Przykład z innego opowiadania pokazuje, że jest to trudne, ale możliwe.
I taki właśnie zabieg jest częsty w kreacji głównych bohaterek tych opowiadań. Najpierw je lubisz, współczujesz im, kibicujesz, razem z nimi pielęgnujesz nadzieję na szczęście – po czym one zachowują się tak, że masz ich dość i jesteś na prostej drodze, by je znienawidzić.
Swoich umiejętności dokonywania psychologicznej analizy dowodzi autor także w utworach, w których temat małżeństwa czy pieniędzy nie wysuwa się na pierwszy plan, dominują za to dysputy bohatera z samym sobą – mam tu na myśli trzy ostanie opowiadania w zbiorze, szczególnie bardzo zaskakujący "Niezły narożnik".
Bohaterowie Henry’ego Jamesa to niezwykle ciekawe przypadki. Jak już zasugerowałam wyżej, często konstruowani w taki sposób, że nie wiadomo, czy nie jest zbyt dużym ryzykiem polubienie ich i czy przypadkiem nie robią cię w balona, drogi czytelniku. Kilkakrotnie w trakcie jednego opowiadania zmieniałam zdanie o niektórych postaciach i kilku ostatecznie nie obdarzyłam sympatią. Nie dlatego, że ich kreacja była słaba, absolutnie. Ale okazywali się ludźmi o paskudnych charakterach, trudnych do zrozumienia pobudkach, osobnikami zimnymi i pełnymi pogardy. Są też tacy bohaterowie, którym od początku do końca współczujemy, jak pułkownik Mason z "Niezwykłego przypadku" czy Catherine z "Placu Waszyngtona" – i tacy, których postawę od początku do końca trudno zaakceptować, jak ojciec tejże.
Na koniec wspomnę o dwóch sprawach. Pierwsza - otóż w tych opowiadaniach sprzed ponad wieku nie brak całkiem aktualnych spostrzeżeń – jak np. to: "Ja naprawdę nic nie wiem (…). Poddaję się. Młodzi ludzie zachowują się wobec siebie zupełnie inaczej niż za moich czasów. Nie wiadomo, czy chodzi im o wszystko, czy o nic." (s.21).
A druga – kiedy już właściwie przypisałam nazwisko do autora, przypomniało mi się, że przecież Henry James jest autorem powieści "Portret damy". Po lekturze Placu Waszyngtona i innych opowiadań jestem pewna, że także tę książkę chcę przeczytać.
Szczęśliwy traf - wybitna literatura
Oto książka kupiona przez pomyłkę. Wygrzebana z supermarketowego kosza, kosztowała 10 zł. Ale pomyliłam autorów – zdawało mi się, że Henry James to pisarz związany z Anaïs Nin, której dzienniki kiedyś czytałam. Tamten to też Henry, ale Miller. Zorientowałam się dopiero po kilku tygodniach, gdy już przymierzałam się do lektury i coś mi...
2023-08-18
Nie ukazał mi się wiatr
Autorka znana mi tylko ze słyszenia, ale kojarzona jako jedna z uznanych. Ciekawa, fachowa recenzja tego zbioru opowiadań, na którą trafiłam. Postanowiłam przeczytać.
Tom zawiera 21 opowiadań, pierwsze zostało napisane około roku 1934. Mój osobisty odbiór każe mi te teksty podzielić na czytelne dla mnie, z widoczną myślą przewodnią – oraz takie, które nie wiem, po co powstały i co autorka miała na myśli, pisząc je. Mówiąc prościej – takie, które zrozumiałam (naliczyłam ich 12) oraz takie, których za diabła nie. Ale dodać jeszcze należy, że w grupie zrozumianych znalazło się zaledwie jedno opowiadanie, które naprawdę mocno mnie poruszyło. Pozostałe wywarły zdecydowanie mniejsze wrażenie. Niektóre zaciekawiły. W tych, których pojąć nie zdołałam, odrzucały mnie irracjonalne zachowania bohaterów – szczyt to "Ballada o smutnej kawiarni", zbyt dziwaczna, groteskowa wręcz. Choć z ładnym fragmentem o miłości.
Dużo uwagi poświęca autorka relacjom międzyludzkim w rodzinach, przejmuje ją los cierpiących dzieci (oba te wątki łączą np. opowiadania "Tchnienie z nieba" i "Znękany chłopiec"): "Ale dziecięce serca to delikatne narządy. Okrutne początki na tym świecie potrafią osobliwie je wykoślawić. Serce skrzywdzonego dziecka może się tak skurczyć, że już zawsze potem jest twarde i dziobate jak ziarno brzoskwini. Serduszko może też jątrzyć się i puchnąć, aż stanie się brzemieniem nie do udźwignięcia i podatnym na zranienie najdrobniejszą błahostką" (Ballada o smutnej kawiarni, s. 295-296).
Wspaniale i bardzo celnie opisuje trudny i złożony proces przejścia z dzieciństwa w okres nastoletni – to chyba najcenniejsza dostrzeżona przeze mnie wartość tej prozy: "Mieszkali razem i spędzali ze sobą mnóstwo czasu, więc Andrew nie od razu zauważył, jak ona się zmienia. Oczywiście bardzo szybko rosła (…), ale nie o to szło. Sara wyglądała jak ktoś, kto sennie się potykał w ciemnym pokoju, dopóki raptem nie włączono światła. Często miewała zagubioną, oszołomiona minę i trudno było zrozumieć, skąd jej się to bierze" ("Bez tytułu", s. 122).
Opis stanów zagubienia i nieokreśloności z tym związanych wychodzi świetnie w kilku opowiadaniach ("Skoro to tak", "W weselnym gronie"). Poza tym bohaterowie McCullers dźwigają wiele innych ciężarów, są w różnym stopniu odszczepieńcami trawionymi przez tęsknoty, ograniczenia, niespełnione pragnienia, braki czy straty, często na coś czekają. Powtarza się motyw marzenia o byciu kimś innym albo bycia gdzie indziej. W tle wielu tych bardzo osobistych historii brzmi muzyka (a czasem jest ona na pierwszym planie), co nie dziwi, zważywszy na fakt, że Carson McCullers "Miała studiować w słynnej Juilliard School of Music, ale porzuciła pianistykę na rzecz literatury"*. W ogóle, gdy poczytać życiorys autorki, widać, że zawarła w swoich tekstach wiele elementów autobiograficznych, choć zwykle nie podała ich wprost. Gdzieś w tym wszystkim są wnioski na ważne, uniwersalne tematy. Myśli, które warto poddać refleksji czy dyskusji. I tak mogę patrzeć na ten zbiór opowiadań – fragmentarycznie, to jednak nie wystarcza, bym mogła wysoko go ocenić. Nie widzę i nie czuję tej książki jako całości, nie stanie się ona dla mnie ważna.
Czy chociaż zachwyciłam się stylem? Otóż nie. Tu też nam z Carson McCullers nie wyszło. Język jej opowiadań często jakby dawał nadzieję na to, że się rozwinie i czymś zaskoczy, a potem zdania po prostu się kończą i są takie oczywiste, że chciałoby się zapytać – to już? Wspomniane fragmenty o uniwersalnej, metaforycznej wymowie mają oczywiście swoją wartość, ale poza nimi w języku nic się nie dzieje. Nawet nie wiem, jak miałabym go dokładniej określić.
Wydawnictwo Czarne opublikowało teksty Carson McCullers w serii "Opowiadania amerykańskie". W nocie informacyjnej o tej serii czytamy, że "Opowiadania są gatunkiem narodowym Ameryki, jej nerwem i pulsem", na okładce zaś, że tłem historii opisywanych przez McCullers jest często amerykańskie głębokie Południe. Może też w tym tkwi problem – taki, a nie inny mój odbiór: w nieznajomości kontekstu.
Podsumowując. Książka na przemian mnie nudziła i irytowała, w nielicznych momentach przykuwała uwagę i budziła ożywienie.
Ale może czyta tę recenzję osoba ceniąca sobie twórczość Carson McCullers i nie trafił jej szlag po moich obrazoburczych wynurzeniach. Albo ktoś, kto chciałby skonfrontować swoje odczucia z moimi. Ktoś, kto chciałaby mieć ten zbiór opowiadań. Jeśli tak, niech do mnie napisze. Mnie ta książka do niczego się już nie przyda.
*https://www.polskieradio.pl/8/2382/artykul/3180999,carson-mccullers-i-jej-opowiadania, dostęp 15.08.2023.
Nie ukazał mi się wiatr
Autorka znana mi tylko ze słyszenia, ale kojarzona jako jedna z uznanych. Ciekawa, fachowa recenzja tego zbioru opowiadań, na którą trafiłam. Postanowiłam przeczytać.
Tom zawiera 21 opowiadań, pierwsze zostało napisane około roku 1934. Mój osobisty odbiór każe mi te teksty podzielić na czytelne dla mnie, z widoczną myślą przewodnią – oraz takie,...
2020-12-26
Ojczyzny nie trzeba kochać i szanować
Bardzo byłam ciekawa tej książki. Gdy dowiedziałam się, że autor urodził się w Kosowie, a od drugiego roku życia mieszka w Finlandii (po tym, jak jego rodzice opuścili tereny byłej Jugosławii na skutek konfliktów) – pomyślałam, że musi to być arcyciekawe, takie połączenie skrajnych temperamentów kulturowych. Po lekturze powieści oraz wygooglowaniu informacji o pisarzu stwierdzam, że Finowie zyskali nietuzinkowego obywatela i natychmiast na jego talencie się poznali, skoro każdą z dotychczasowych trzech powieści trzydziestoletniego autora docenili. A i na międzynarodowej arenie literackiej Pajtim Statovci znaczy już podobno całkiem sporo.
Tymczasem, co ja na to?
Jak wiecie – albo nie wiecie, ale zaraz się dowiecie – Finlandia to moja wielka, platoniczna miłość. Kilka (-naście? -dziesiąt?) różnej maści fińskich książek przeczytałam i mniej więcej wiem, czego się spodziewać…chyba. Nastawiona byłam na fińskość – ale zyskałam przede wszystkim uniwersalność. Być może z racji swego pochodzenia, następnie swoich losów i na pewno z racji swego talentu – autor umie przekraczać granice.
Powieść stawia pytanie (pytania?) o tożsamość, szeroko rozumianą. O potrzebę zakorzenienia - i o chęć wyrwania siebie z korzeniami. W jakiejś mierze udziela odpowiedzi, ale nie jest to odpowiedź pełna. I dobrze, bo cóż to byłaby za literatura, jeśli dawałaby nam pewne odpowiedzi? Po co mielibyśmy czekać na kolejne książki i je czytać? Zakończenie "Przejścia" z jednej strony sugeruje, że jesteśmy tymi, kim żeśmy się urodzili, ale nie, nie łudźcie się. Na podwórzu przed Waszym domem czeka rumak, na grzbiecie którego możecie przemierzyć jeszcze tysiąc krain. A granice? Najlepiej, gdyby nie istniały. Można wyczytać między wierszami, że globalizacja otwiera przed nami świat, ale zarazem powoduje, że nigdzie nie jesteśmy u siebie. Bohater pomieszkuje w wielu europejskich miastach (do Helsinek dociera w ostatniej kolejności) i z każdego w końcu ucieka, by wreszcie trafić do… Zgadnijcie, dokąd. Przy czym – powtarzam – nie chodzi tu tylko o granice miedzy państwami i o tożsamość narodową.
Książka jest nieco baśniowa, jakby chwilami nierzeczywista. Do tego bardzo sensualna, czasami do obrzydzenia, wręcz turpistyczna. I przygnębiająca. Styl niesłychanie poetycki – aż momentami męczący (mnie samą szokuje, że to piszę). Bohater ma w sobie i chęć, i bezradność (która, niestety, denerwuje) – taki trochę z niego romantyk i twórca opowieści, który pisze sobie świat. Warstwą nie do pominięcia jest oczywiście kontekst polityczno-militarno-historyczny. Poznajemy wiele ludowych podań i legend
(a w nich symboli) albańskich – dla osób zainteresowanych kulturą Albanii (z której uciekł główny bohater) to może być niezwykle ciekawe.
Na dwie sprawy chciałabym jeszcze zwrócić uwagę. Pierwsza – tytuł. Oryginalny brzmi "Serce Tirany" i z pewnych powodów (które poznacie, czytając) jest nad wyraz trafny. Jednak ze względu na uniwersalny przekaz, tytuł polski – "Przejście" – wydaje się jeszcze trafniejszy. Gdy myślę o przeczytanych przez siebie książkach – powiedzmy, że w ciągu mijającego roku – nie przypominam sobie innego tytułu, który tak dobrze oddawałby treść. A druga sprawa to okładka polskiego wydania. Rzadko kiedy zwracam w ogóle uwagę na okładkę, a tutaj… Ona również idealnie współgra z treścią.
Szanowni, chcę Wam na koniec powiedzieć, że gorące serce bije w zimnej Finlandii – i choć Przejście nie do końca trafiło w moje gusta, to i tak je polecam, bo to dobra, warta uwagi książka. Jestem przekonana, że o autorze jeszcze usłyszymy.
I tak, ojczyzny wcale nie trzeba kochać i szanować. Niekiedy bowiem określa ona nas i zawłaszcza tak bardzo, że to aż boli i nas wypacza.
Ojczyzny nie trzeba kochać i szanować
Bardzo byłam ciekawa tej książki. Gdy dowiedziałam się, że autor urodził się w Kosowie, a od drugiego roku życia mieszka w Finlandii (po tym, jak jego rodzice opuścili tereny byłej Jugosławii na skutek konfliktów) – pomyślałam, że musi to być arcyciekawe, takie połączenie skrajnych temperamentów kulturowych. Po lekturze powieści oraz...
2021-04-23
Reaktor, który nie chciał słuchać partii
Do niedawna Czarnobyl był dla mnie mglistym wspomnieniem z dzieciństwa – słowem wypowiadanym z zaniepokojeniem w głosie przez mamę i babcię, przebłyskiem wiadomości w czarno-białym telewizorze. Pamiętam, że pytałam, co to ten Czarnobyl – nie pamiętam, co mi odpowiadano.
Stał się czymś więcej po przeczytaniu "Jaskółek z Czarnobyla". Książka ta wciągnęła mnie nie tylko jako kryminał, ale też właśnie jako historia katastrofy w elektrowni jądrowej. Doskonale opowiedziana fabuła spowodowała, że postanowiłam dowiedzieć się czegoś o przyczynach i przebiegu tego brzemiennego w skutki wydarzenia. Po raz drugi, tym razem z uwagą, obejrzałam świetny serial na HBO – pierwszy raz zerkałam tylko jednym okiem.I przeczytałam reportaż historyczny (tak chyba należałoby powiedzieć) "O północy w Czarnobylu" Adama Higgibothama. Jak widać już po ocenie gwiazdkowej, zrobił on na mnie wielkie wrażenie.
Odebrałam tę książkę jak kompendium wiedzy o katastrofie. Szeroko i dokładnie nakreślone przez autora tło pozwala na jednoznaczne określenie przyczyn wybuchu, do którego nie doszło ot tak, z dnia na dzień ani przez przypadek – jedyna, umiłowana partia pracowała na to latami. Autor informuje, że do budowy reaktora RBMK użyto kiepskiej jakości, tanich materiałów. Przed dopuszczeniem go do pracy nie wykonano wszystkich potrzebnych testów, stąd poważne wady konstrukcyjne – jak przycisk awaryjny, który feralnego 26 kwietnia 1986 roku zamiast zatrzymać groźną reakcję, jeszcze ją wzmógł. Uznano, że najszybszym sposobem przekonania się, jak działają reaktory, będzie po prostu ich uruchomienie… Utajniano wcześniejsze wypadki, nie wyciągano wniosków, nie uwzględniano ich w kolejnych podręcznikach obsługi reaktora… Przy budowie samej elektrowni także dopuszczono się rażących zaniedbań. Co więc było ważne? Ano, dotrzymywanie nierealnych terminów i wyrobienie planu, a wszystko to na chwałę ZSRR, dla jego – jakże iluzorycznej – potęgi.
Sytuację poznajemy oczami wielu postaci – autor nazywa je osobami dramatu. Są to władze elektrowni, jej pracownicy, strażacy, lekarze, mieszkańcy Prypeci – owego słynnego i nieszczęsnego atomgradu. Wreszcie politycy, towarzysze decydujący o przebiegu prac w elektrowni mimo przerażającej niekompetencji, partyjniacy, wg których reaktor nie mógł eksplodować – bo nie! Bardzo kobiecy argument, ale nic dziwnego, w końcu partia jest kobietą, rozkapryszoną i tupiącą nóżkami. Nawet gdy specjaliści jasno i wyraźnie stwierdzili, że reaktora nie da się uratować ani tym bardziej ponownie uruchomić, bo go już po prostu nie ma – towarzysze wciąż wydawali polecenia, by go schładzać. Przemysł jądrowy nie był żadnym wyjątkiem, partia stosowała tu takie same metody jak w każdej innej dziedzinie: tworzenie własnej, jedynie słusznej wizji świata, naginanie rzeczywistości do własnych potrzeb. Bez względu na koszty i ofiary tych działań.
Mniej więcej w połowie musiałam książkę odłożyć. Nie dlatego, że pogorszył się styl autora czy dlatego, że przestał ciekawić mnie temat. Po prostu… W pewnym momencie ta książka strasznie przytłacza, a świadomość tego, co zrobiono tak wielu ludziom i ich cierpienie stają się tak bardzo odczuwalne, że aż nie do zniesienia. Gdy już doszło do katastrofy, zaprzeczano jej tak długo, jak tylko się dało i nazywano wypadkiem. Mówiących prawdę oskarżano o sianie paniki i wrogie działania wobec partii. Pierwsze reakcje i działania były opóźnione i pozorowane. Konieczność przeprowadzenia ewakuacji mieszkańców Prypeci także początkowo została określona przez towarzyszy jako przejaw paniki. Dalsze próby unieszkodliwienia płonących resztek reaktora i zapobieżenia kolejnej eksplozji oraz likwidacja innych szkód prowadzone były po omacku, bez odpowiedniego sprzętu i – jak się często okazywało później – nie przynosiły zamierzonego skutku. A fragmenty poświęcone leżącym w szpitalu najbardziej napromieniowanym pracownikom elektrowni oraz strażakom czyta się ze ściśniętym gardłem.
Śledztwo i proces mające wskazać winnych katastrofy były, jak pisze autor, jednymi z ostatnich pokazowych działań upadającego ZSRR. Winą obarczono przede wszystkim operatorów zmiany, to oni rzekomo popełnili błędy. Usterki w funkcjonowaniu reaktora, o których wspomniałam wcześniej, w raportach minimalizowano jak tylko się dało. Główny operator Aleksander Akimow i starszy inżynier Leonid Toptunow uniknęli oskarżenia jedynie dlatego, że nie dożyli procesu. Taką informację wysłano do ich rodziców, a bohaterstwo tych dwóch młodych chłopaków zostało oficjalnie uznane dopiero w 2008 roku.
Oczywiście należy też pamiętać o innych – np. ekologicznych – długofalowych skutkach katastrofy. O tym, że mieszkańcy Prypeci stracili wszystko, bezpowrotnie stracili dotychczasowe życie, a jako przesiedleńcy często byli traktowani z ostracyzmem.
Muszę powiedzieć, że "O północy w Czarnobylu" – mimo trudnego tematu – czytało mi się lekko i bez trudności, choć moja wiedza z kluczowych tu dziedzin nauki była zerowa. Orientowanie się w temacie ułatwiają dodatkowo zestawienie postaci i instytucji oraz słowniczek pojęć związanych z promieniowaniem. Potrafię sobie wyobrazić książkę Adama Higgibothama jako szereg wykładów, których z przyjemnością bym wysłuchała, tak rzetelny i wciągający jest to tekst. Bardzo dobrze napisana książka, która spowodowała, że już mam na oku kolejną tego typu pozycję, tym razem dotyczącą Czarnobyla i Fukushimy.
26 kwietnia 2021 roku minęło 35 lat od eksplozji w Czarnobylu. Zależało mi, by do tego czasu przeczytać książkę Adama Higginbothama – by chociaż w ten sposób uczcić pamięć ofiar tej strasznej katastrofy. Cieszę się, że mi się to udało.
Reaktor, który nie chciał słuchać partii
Do niedawna Czarnobyl był dla mnie mglistym wspomnieniem z dzieciństwa – słowem wypowiadanym z zaniepokojeniem w głosie przez mamę i babcię, przebłyskiem wiadomości w czarno-białym telewizorze. Pamiętam, że pytałam, co to ten Czarnobyl – nie pamiętam, co mi odpowiadano.
Stał się czymś więcej po przeczytaniu "Jaskółek z...
2021-07-15
Przypowieść o człowieku i zającu
Czasami przychodzi taki moment w naszym życiu, kiedy w duszy i w umyśle coś przeskakuje i dostajemy impuls do zmiany, na którą świadomie lub bezwiednie szykowaliśmy się bardzo długo.
Dla bohatera recenzowanej książki był to zając przebiegający drogę. Fiński dziennikarz Vatanen wszedł za nim do lasu, odnalazł potrącone zwierzę i zaopiekował się nim. Zaraz potem bez żalu porzucił nielubianą pracę, niekochaną żonę i znienawidzone miasto. Od tego momentu najmował się do różnych, zazwyczaj ciężkich, ale dających mu wiele satysfakcji zajęć fizycznych wykonywanych na łonie natury. Fin, lodowata woda w jeziorze, las, hartowanie ciała i ducha – to doskonałe połączenie. Vatanen właśnie znalazł nowy sposób na życie, wstąpił na nową drogę. Także dosłownie, ponieważ przemieszcza się po różnych regionach Finlandii, a nawet przekracza granicę Związku Radzieckiego. Zawsze towarzyszy mu zając – więź z tym zwierzęciem okaże się nierozerwalna.
Na tej nowo obranej drodze napotyka Vatanen szereg absurdów. Absurdalne są sytuacje, w których uczestniczy, absurdalnie zachowują się ludzie. Przy tym bardzo rzadko kogoś coś dziwi – częściej już wkurza. Wszystko to na zaledwie dwustu stronach. Książka jest napisana bardzo rzeczowo, a zarazem symbolicznie, nie obfituje w opisy. I nie zaskoczyły mnie ani te absurdy, ani styl, nie pierwszy raz się z nimi spotykam w książkach fińskich autorów. Ale tym razem nagromadzenie nonsensów mi przeszkadzało, było ich za dużo. Może zmienia mi się gust czytelniczy, a może po prostu dawno nie czytałam tego typu książki i odzwyczaiłam się.
Co cennego widzę w tej opowieści? Przede wszystkim to, o czym już napisałam: można ją odczytać jako zachętę do zmiany, przy czym musi ona być przeprowadzona bez ceregielenia się. Odcinamy od razu całą rękę, a nie po paluszku. Gdy ta zmiana już nastąpi, uczmy się akceptacji tego, co po niej – inaczej znów szybko możemy się poczuć rozczarowani.
Książka jest też swoistą pochwałą nieskomplikowania. Przypomnieniem, że nie musisz posiadać wiele, by być szczęśliwym, wystarczy efekt pracy Twoich własnych rąk (szałas w lesie, nie willa). Przydaje się za to bratnia dusza, jedna też wystarczy. Może być zajęcza.
I jeszcze, że życie to droga. Wędrujemy przecież od zawsze, a dla osiągnięcia celu jesteśmy w stanie zrobić wiele, nawet posunąć się do czynów ostatecznych czy wydawałoby się – niemożliwych. Ale do jakich czynów (a właściwie - wyczynów) posunął się Vatanen, to już musicie sami sprawdzić, jeśli macie ochotę.
Przypowieść o człowieku i zającu
Czasami przychodzi taki moment w naszym życiu, kiedy w duszy i w umyśle coś przeskakuje i dostajemy impuls do zmiany, na którą świadomie lub bezwiednie szykowaliśmy się bardzo długo.
Dla bohatera recenzowanej książki był to zając przebiegający drogę. Fiński dziennikarz Vatanen wszedł za nim do lasu, odnalazł potrącone zwierzę i zaopiekował...
2024-02-01
Dawno nie czytałam tak dziwacznej i źle napisanej książki. Prawie rok.
Jest to opowieść o trzech siostrach, z których każda posiada inny nadprzyrodzony dar, wychowanych przez babkę również posiadającą moce. Historia ulokowana w żyjących i czujących lasach, wśród przyrody mającej wiele do powiedzenia tym, którzy uznają jej wyższość, samodzielność – i którzy chcą słuchać. Historia ta mogłaby być naprawdę ciekawa i wciągająca głównie dzięki sile bohaterek i wspomagającej je natury oraz nadnaturalnej rzeczywistości – gdyby jednak była mocniej osadzona w prawdziwym świecie. Zdaję sobie sprawę, że pojęcie „realizm magiczny” jest w stosunku do tej książki nadużyciem, ale właśnie ono przychodzi mi na myśl jako coś, co wyraźnie pociąga autorkę. Taka niby rzeczywistość, ale inna. Tymczasem lepiej by tej opowieści zrobiło, gdyby siostry były po prostu bohaterkami o magicznych umiejętnościach, ale konkretnymi, z krwi i kości – nie dziwnie skonstruowanymi, zawieszonymi między światami i nie do końca świadomymi siebie istotami. Niby to czarownice, ale głupiutkie jeszcze, naiwne i rozmemłane. Dobrze, że chociaż babka jest mądra.
Można by powiedzieć, że życie sióstr i ich babki w lesie płynie sielsko – żyją na uboczu, ale ze względu na swoje umiejętności są potrzebne mieszkańcom wsi, więc w pewnej mierze są akceptowane i robią swoje. Przychodzi jednak moment, gdy banda likwidująca czarownice trafia także do ich domu. Od tej chwili los każdej z sióstr zaczyna toczyć się inaczej, a autorka skupia uwagę czytelnika wyłącznie na historii Tove. W jej życiu wydarzyło się najwięcej – i to jeszcze zanim zostały napadnięte.
Tove jest tym typem bohaterki, jakiego nie znoszę. Może miała być taka nieukształtowana – nie wiem, może w kolejnym tomie (historia się nie zamyka, więc na pewno takowy będzie) rozwinie się i dojrzeje, czego jednak nie będę sprawdzać, bo wystarczająco mnie irytowała w tym. Tego nie wie, tamtego nie wie, może chciałaby postąpić tak, a może inaczej? Nawet w sytuacjach, w których zdaje się wiedzieć, co robić (np. wyłowienie czarownicy z jeziora) – robi dwa kroki do przodu, a potem znów nie wie. Znacznie ciekawszymi postaciami są dwie pozostałe siostry – jak można się spodziewać, szczególnie ta, która okaże się tą złą. Postacie męskie – sztampowe. Jeden bandyta, ale może miłość go zmieni (tak, już to widzę). Drugi wrażliwy, ale ukrywa to ze względu na złą przeszłość. Należy przypuszczać, że ci dwaj będą prać się po pyskach o Tove.
Męczyły mnie w książce także rozwleczone, niepotrzebnie przeciągnięte opisy wydarzeń (nawet pojedynczych czynności), a także rozmyślań bohaterów. Autorka nadużywa słowa „może”, zwłaszcza upodobała sobie konstruować zdania w ten sposób, że podważa treść od połowy właśnie za pomocą swojego ulubionego wyrazu i wychodzi z tego coś w rodzaju „może stało się to, a może tamto?”. Jeszcze gorzej, gdy zdania składają się jakby z dwóch odrębnych treści – np. „Plotki bardzo szybko się rozchodzą po domach i lubią ogrzewać najwygodniejsze miejsca przy ogniu, a jeśli to będzie chłopiec?” (s. 356). Robota korektorsko-redakcyjna również nie została wykonana dobrze.
Znalazłam w tej książce kilka ładnych, zgrabnych cytatów mogących nawet służyć jako sentencje. Z plusów mogę odnotować jeszcze cudowne przedstawienia roślinności, w tym ziół, które wychodzą autorce zdecydowanie lepiej niż tworzenie właściwej akcji.
Ale to wszystko, dlatego bez żalu „Siostry z lasu” porzucam.
Dawno nie czytałam tak dziwacznej i źle napisanej książki. Prawie rok.
Jest to opowieść o trzech siostrach, z których każda posiada inny nadprzyrodzony dar, wychowanych przez babkę również posiadającą moce. Historia ulokowana w żyjących i czujących lasach, wśród przyrody mającej wiele do powiedzenia tym, którzy uznają jej wyższość, samodzielność – i którzy chcą słuchać....
2022-02-06
Kiedy miałam naście lat – ale tak bliżej trzynastu niż osiemnastu – jeździłam na wakacje do cioci, która zaczytywała się w tzw. harlequinach. Można je było wtedy kupić w kiosku. Ciocia kupowała harlequiny w ilościach hurtowych, siadała w kuchni z kawą i papierosem – i czytała. Do dziś tak ją widzę we wspomnieniach. Często siadałam razem z nią, po drugiej stronie stołu, wybierałam sobie jakiś (te z różową czy czerwoną okładką były najostrzejsze, a mając lat trzynaście niewiele więcej mogłam zrobić poza czytaniem o tych sprawach 😉) i czytałam. A piszę o tym dlatego, że właśnie z takim harlequinem kojarzy mi się recenzowana książka.
Jeśli chodzi o fabułę, to mamy tu szpetnego lorda oraz lady o miodowych włosach i różanych ustach (no, jakżeby inaczej). Kolejne zaskoczenie: on jest dobry, tylko przeklęty i nieszczęśliwy, poza tym niebywale silny i sieje wokół postrach. Przypadek sprawia, że ratuje ową lady z pazurów i paszcz futrzastych bestii (jak nazywane są w tym zacnym dziele wilki), ratując ją tym samym przed małżeństwem z narzuconym jej Magmortem. Niemal od razu na jej widok zaczynają mu płonąć lędźwie, a członek twardnieje – i tak pozostaje do końca książki. A ona – i uwaga, tu znowu zaskoczenie – natychmiast po przybyciu na zamek swego wybawcy jest traktowana jako przyszła jego pani i ta, która zdolna będzie lorda odmienić i wyrwać z mroków, jakie spowiły jego duszę. Później biega po zamku, zagarniając co chwila spódnice – w pewnym momencie pomyślałam, że jeśli jeszcze raz przeczytam o zagarnianiu spódnic, to szlag mnie trafi. Rozmowy toczące się między lordem a lady powodują ból albo mdłości, głównie dlatego, że brak im logiki. Poza tym są tak schematyczne, tak okropnie przewidywalne, jakby były pisane wg bardzo zużytego szablonu. Zresztą, cała akcja taka jest.
Autorka nawet nie próbuje (może to i lepiej, bo nie wiadomo, co by z tego wyszło) zarysować tła epoki. Mówiąc uczenie, prowadzoną narrację cechuje wysoki stopień ogólności. Mówiąc wprost, wprowadzenie przekonujących realiów średniowiecznych do książki nazywającej się romansem średniowiecznym autorka uznała za zbędne lub przekroczyło to jej możliwości. Tymczasem rycerz, zamek, lady, lord, honor, miecz i inne oklepane hasełka – to naprawdę nie wystarczy. Anna Wolf nie stylizuje też języka. Stosowane przez nią zabiegi stylistyczne polegają jedynie na częstym używaniu pewnych słów oraz na budowaniu zdań w szyku pozującym na staropolszczyznę. Tu chcę zaznaczyć, że słowa wszak i jeno wstawia w zdania całkowicie intuicyjnie – raz jej się uda trafić z ich znaczeniem, raz nie. Ale to przecież nic nie szkodzi, prawda? W tej sytuacji nie dziwię się, że autorka nie pokusiła się o opis rozstrzygającej bitwy. Śmiem twierdzić, że nie podołałaby takiemu przedsięwzięciu. I nie dlatego tak myślę, że sama umiem opisywać bitwy. Nie umiem, w ogóle nie umiem pisać książek – dlatego nie mienię się pisarką. Jest to, jak mi się zdaje, pewnego rodzaju uczciwość wobec odbiorcy. Ale może się mylę.
Zapytacie – naprawdę spodziewałaś się po tej książce nowego Sienkiewicza albo kolejnych "Dziejów Tristana i Izoldy"? Nie, oczywiście, że się nie spodziewałam. Chodzi mi o to, że miłośniczki tego typu książek "Klątwę Berserkera" przeczytałyby nawet bez opatrywania jej określeniem romans średniowieczny. Jest to więc niepotrzebne, a przede wszystkim mylne, bo średniowiecza tu nie ma. Jest tylko romans (kiepski zresztą) w bardzo niedopasowanym, ledwo przypominającym średniowieczne przebraniu – bo nawet słowo kostium to tutaj za dużo.
Podsumowując - książka jest beznadziejna i nie broni się nawet jako rozrywka.
Kiedy miałam naście lat – ale tak bliżej trzynastu niż osiemnastu – jeździłam na wakacje do cioci, która zaczytywała się w tzw. harlequinach. Można je było wtedy kupić w kiosku. Ciocia kupowała harlequiny w ilościach hurtowych, siadała w kuchni z kawą i papierosem – i czytała. Do dziś tak ją widzę we wspomnieniach. Często siadałam razem z nią, po drugiej stronie stołu,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2022-07-05
Penis jak bakłażan
Witajcie w płaskim, jednowymiarowym świecie. W świecie bez tła i głębi, za to z niewyobrażalnie głupią bohaterką, która nie może się zdecydować, czy bycie kobietą gangstera jest fajne, czy może jednak nie – ale właściwie to już się zdecydowała, bo nie może bez niego żyć, więc niech on tam sobie zabija, skoro musi i kogo musi.
Rzecz dzieje się w Ameryce, o czym wiemy, ponieważ autorka użyła nazw tamtejszych miejscowości oraz amerykańsko brzmiących imion – poza tym nic na miejsce akcji nie wskazuje. A zawiązuje się ta epicka historia w następujący sposób: rzeczona idiotka o imieniu Grace dowiaduje się, że została zaoferowana przez swego tatusia rzeczonemu gangsterowi o imieniu Christian – w zamian za darowanie długów. Ma zostać żoną Christiana, inaczej ten nie odziedziczy rodzinnej fortuny. Oburzona niby protestuje, ale ostatecznie stwierdza, że nie ma innego wyjścia – nie wie przy tym, że Christian nie jest bogatym biznesmenem, jak powiedział jej ojciec, tylko szefem mafii. Chociaż wiecie, jest mafia – i mafia. Ta tutaj to raczej takie ołowiane żołnierzyki, które od czasu do czasu ożywają i bawią się bronią. To znaczy mamy tu oczywiście pif-pafy i krew parę razy leje się nawet obficie, ale mało poważnie to wygląda i nie sposób się tego przestraszyć. Ale Grace się boi, a przynajmniej bardzo stara się czytelnika o tym przekonać – o ile akurat nie snuje rozważań o tym, jak bardzo Christian jest seksowny.
Bo oczywiście nie muszę dodawać, że podstawą relacji między bohaterami jest seks? Że gdyby nie wzajemne, nie dające się poskromić pożądanie, to nie mieliby powodu, żeby się o siebie troszczyć? Że jej nigdy wcześniej z żadnym mężczyzną tak jak z nim, a jemu nigdy wcześniej z żadną kobietą tak jak z nią nie było?
W tak zwanym międzyczasie Grace dowiaduje się, że już dawno została wybrana, a właściwie to ocalona oraz przy okazji oszukana. Troszkę się obraża na swojego gangstera i nawet demoluje mu gabinet. Ale dość szybko przestaje się gniewać (czasami nasza Grace zmienia swoje podejście ze zdania na zdanie, dosłownie), bo ten cały Christian to w sumie złoty chłopak jest. Poznała przecież jego sypialniane oblicze, to wie.
Napisane to jest wszystko językiem tak niewyrobionym, że głowa boli. Zdaniami można by ukamienować, tak są ciężkie. Ona mówi o nim: obserwowałam jego oddalające się plecy, a ja mam ochotę zapytać, czy on oddalił się razem ze swoimi plecami, czy może plecy oddaliły się same, a on został? On ściąga koszulkę nie z niej, tylko z jej ciała – czyli znów jakby z jakiegoś odrębnego bytu, jeśli dobrze rozumiem? Oboje nie potrafią wydawać normalnych dźwięków, w związku z czym zamiast mówić piszczą, warczą, wrzeszczą, syczą, dyszą, sapią – no, ewentualnie szepczą, ale i to zachrypniętym głosem, nigdy inaczej. Poza tym nie dotykają się i nie patrzą na siebie, tylko przenoszą ręce albo spojrzenie. Czy słyszycie, jak to wszystko nienaturalnie brzmi? Do tego oczywiście jej skóra zawsze jest rozgrzana/rozpalona, oczy ciągle przemoknięte, a łzy, które z nich płyną, tworzą – uwaga – mokry strumień. Na kolację rodzinną w domu mężczyzny, którego narzeczoną ma odgrywać, Grace idzie bez majtek, żeby nie odznaczały się pod sukienką. To dopiero poświęcenie dla roli!
W pewnej recenzji natrafiłam kiedyś na określenie "wyrób literaturopodobny" – ale ta książka nie zasługuje nawet na nie. Przerażające jest, że takie coś się podoba. A już przyznawanie takiemu czemuś dziesięciu gwiazdek jest przestępstwem. Nie pamiętam, kiedy ostatnio przy lekturze jakiejś książki cisnęły mi się na usta takie przekleństwa, jak w tym przypadku.
A jeśli chodzi o tytuł tej recenzji, to żeby nie było, sama go nie wymyśliłam. Oto jedno ze wspanialszych zdań w książce: "Nie mogę oderwać spojrzenia od penisa wielkości bakłażana, którego to warzywa tak nie cierpię".
Nie czytajcie. Zabraniam.
Penis jak bakłażan
Witajcie w płaskim, jednowymiarowym świecie. W świecie bez tła i głębi, za to z niewyobrażalnie głupią bohaterką, która nie może się zdecydować, czy bycie kobietą gangstera jest fajne, czy może jednak nie – ale właściwie to już się zdecydowała, bo nie może bez niego żyć, więc niech on tam sobie zabija, skoro musi i kogo musi.
Rzecz dzieje się w Ameryce,...
2022-12-04
Ze względu na podjęty temat "Dolina Kwiatów" jest bardzo trudną i smutną lekturą. Ze względu na formę i styl – łatwą w porównaniu z "Homo sapienne", debiutem autorki. I dobrze, bo gdyby jeszcze temat samobójstwa unurzać w językowo-formalnym sosie eksperymentalnym, stałaby się może nie do przebrnięcia. A to byłoby stratą. Jedyny właściwie zabieg formalny – wymowny i wystarczający – to odmierzanie rozdziałów za pomocą informacji o kolejnych samobójcach. Książka jest sprawnie i przejrzyście napisana, nie mam tu tego rodzaju zastrzeżeń, jakie miałam przy poprzedniej lekturze.
Bezimienna – to charakterystyczne i ważne – bohaterka "Doliny Kwiatów" w moim odczuciu symbolizuje tych wszystkich ludzi, którzy postanowili rozstać się z życiem z różnych powodów. Czasami znanych otoczeniu, czasami rozumianych tylko połowicznie, często zignorowanych i dostrzeżonych za późno. Niekiedy pozostających tajemnicą zabraną do grobu. Niviaq Korneliussen nie rozstrzyga i nie feruje wyroków. Jej bohaterka to młoda Grenlandka, wciąż mimo upływu lat rozpamiętująca śmierć babci (w tym przypadku akurat nie samobójczą, a w wyniku choroby) – jedynej przedstawicielki rodziny, z którą łączyła ją prawdziwa bliskość i przez którą nie była traktowana złośliwie, jako ta gorsza. Do tego dźwigająca w sobie brzemię winy za samobójczą śmierć przyjaciela. Do tego jeszcze mająca problemy z komunikacją i wyobcowana jako Grenlandka w nowym, duńskim środowisku studenckim. Ten nowy etap życia miał przynieść nadzieję, którą jednak nasza bezimienna bardzo szybko sama pogrzebała. Gdziekolwiek bowiem pojedziesz, zabierasz tam siebie i swoje powody do odebrania sobie życia. I prędzej czy później spotkasz kogoś, kto się kiedyś zabije – albo kogoś, kto miał w rodzinie samobójcę czy samobójców.
Z jednej strony mamy więc tę dziewczynę, która wielokrotnie i jasno daje znać otoczeniu, że jest gotowa zadać sobie ten cios. Dziewczynę, która szuka ratunku, ale albo nie jest traktowana poważnie, albo deklarowana wcześniej pomoc okazuje się tylko pustym hasłem rzuconym w przestrzeń. Przykład – mentorka (osoba opiekująca się studentami z Grenlandii w Kopenhadze) najpierw zapewnia ją: "możesz do mnie zadzwonić w każdej chwili", a gdy ta chwila nadchodzi w środku piątkowej nocy, mówi – "porozmawiamy w poniedziałek". Nie uzyskuje pomocy także w szpitalu, do którego trafia z izby wytrzeźwień, chociaż nie była pijana. Prościej jednak było zamknąć ją tam niż roztoczyć nad nią opiekę psychiatryczną. Czytałam o tym i myślałam, że taka opieka i u nas pozostawia wiele do życzenia – eufemistycznie rzecz ujmując.
Z drugiej strony – bezimienna uważa, że niektórzy ludzie są niezdolni do życia i nie mają innego wyjścia, jak tylko sami je zakończyć. Tłumaczy to swojej dziewczynie, zdeterminowanej, by poznać przyczyny samobójstwa kuzynki. Sama siebie widzi jako taką właśnie osobę. Jest to wynik wielu wypadkowych, ale nie można oprzeć się wrażeniu, że bezimienna jest jedną z tych, którzy nie potrafią i nie chcą żyć, w związku z czym żadna pomoc w jej przypadku nie będzie skuteczna.
Co można zrobić?
Jak nie przegapić tego momentu, w którym jeszcze można coś zrobić?
I czy faktycznie można? Czy da się?
Nie da się na pewno zdjąć z tej powieści lodowatego, grenlandzkiego płaszcza. Już sam tytuł przenosi czytelnika na tamtejszy cmentarz samobójców. Niviaq Korneliussen pisze, że najwięcej ludzi popełnia samobójstwo, gdy po wyczerpującym okresie polarnej ciemności wreszcie przychodzi słońce – i okazuje się, że ono niczego nie zmienia. Niczego nie rozświetla. Nie ma cudownej odmiany jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Siłą kontrastu mrok w człowieku staje się jeszcze wyraźniejszy i jeszcze bardziej odczuwalny. A przy tym wszystkim Grenlandia pokazana przez autorkę nie przestaje być piękna i fascynująca.
Mimo tego charakterystycznego kolorytu uważam, że należy spojrzeć na "Dolinę Kwiatów" jak na bardzo ważne, uniwersalne w swej wymowie ostrzeżenie. Potraktować ją jak apel w sprawie wszystkich tych, którzy jeszcze nie odebrali sobie życia.
Ze względu na podjęty temat "Dolina Kwiatów" jest bardzo trudną i smutną lekturą. Ze względu na formę i styl – łatwą w porównaniu z "Homo sapienne", debiutem autorki. I dobrze, bo gdyby jeszcze temat samobójstwa unurzać w językowo-formalnym sosie eksperymentalnym, stałaby się może nie do przebrnięcia. A to byłoby stratą. Jedyny właściwie zabieg formalny – wymowny i...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023-02-14
Żołnierska dola
Dawno, dawno temu – w siódmej albo ósmej klasie podstawówki – nauczycielka na tzw. kółku polonistycznym zadała nam do przeczytania opowiadanie Ksawerego Pruszyńskiego pt. "Różaniec z granatów". Nie pamiętam, czy cokolwiek tłumaczyła, czy to miało być zadanie samodzielne, ale trzeba było też napisać pracę w oparciu o to opowiadanie. Mnie się to zupełnie nie udało, poległam w zderzeniu z nim. Nie potrafiłam wydobyć z niego nic poza przedstawioną historią, a i to właściwie się nie powiodło, bo po prostu nie umiałam osadzić wydarzeń we właściwym kontekście.
Wierzcie lub nie, ale od tamtej pory Ksawery Pruszyński ze swoim "Różańcem z granatów" siedzieli mi gdzieś z tylu głowy. Nie tak dawne wznowienie opowiadań sprawiło, że postanowiłam się z nimi zmierzyć.
Ksawery Pruszyński nie żył długo (43 lata, okoliczności śmierci nie do końca wyjaśnione, możliwe tło polityczne) ale życiorys miał bogaty. Miał także światły, może nawet wizjonerski umysł i niewątpliwie żyłkę do pisania. "Trzynaście opowieści" to zbiór literackich sprawozdań, nasyconych wątkami autobiograficznymi relacji z okresu, gdy walczył w armii polskiej na zachodzie. Wartościowy zbiór. Ważny merytorycznie, historycznie i bardzo dobry literacko, wywołujący różnorakie doznania i refleksje. Właściwie każda z historii zapisuje się w pamięci, trudno wyróżnić którąś szczególnie (ale jeśli już bym miała, to "O głowę murzyńskiego króla" i "Gwiazdę wytrwałości"… i "Człowieka z rokokowego kościoła"… i "Cień Gruzji" też…). Pruszyński porusza mocno (w jednym czy drugim opowiadaniu nawet do łez), każe patrzeć na naszą skażoną romantyzmem historię i z kąśliwą ironią, i z szacunkiem. Dużo tu symboliczno-stereotypowej, ukochanej polskości. Nie mniej zaskoczeń prowadzących do wniosku, że wojna to wciąż powtarzająca się gra, w której próżno szukać logiki, za to z pewnością znajdzie się szereg absurdów. W niektórych opisach można się rozkochać na amen, humor innych fragmentów nie pozwala przestać się śmiać. To i bezpośrednie relacje z pola bitwy, z wnętrza czołgu, w których dostajemy śmierć na talerzu – i senne opowieści z czasu stacjonowania oddziałów w tej czy innej mieścinie francuskiej.
Od mojego pierwszego spotkania z Ksawerym Pruszyńskim minęło prawie 30 lat. Teraz nie było oczywiście aż tak trudno, jak wtedy z "Różańcem" – ale muszę powiedzieć, że trudno pozostało. Może to się wydać niespójne z tym, co napisałam wyżej, ale długo nie mogłam złapać rytmu opowieści, cały czas czułam, że coś mi umyka, że trochę rozmijam się z tekstem, że nie mogę tak całkowicie wejść w lekturę. Jestem pewna, że wielu znaczeń i aluzji nie odczytałam. Z zainteresowaniem zatrzymywałam się na przystankach – były nimi słowa, sytuacje, bohaterowie czy konkretne opowiadania – ale cała podróż zmęczyła mnie.
A jednocześnie po przeczytaniu ostatniego opowiadania żałowałam, że to już koniec. Prawdopodobnie więc moje bariery są po prostu moje i niczego "Trzynastu opowieściom" nie odejmują.
Czytajcie.
Żołnierska dola
Dawno, dawno temu – w siódmej albo ósmej klasie podstawówki – nauczycielka na tzw. kółku polonistycznym zadała nam do przeczytania opowiadanie Ksawerego Pruszyńskiego pt. "Różaniec z granatów". Nie pamiętam, czy cokolwiek tłumaczyła, czy to miało być zadanie samodzielne, ale trzeba było też napisać pracę w oparciu o to opowiadanie. Mnie się to zupełnie nie...
Za obrazem ukryte
„Czarny portret” to trzecia część cyklu z Kubą Krallem i Ingą Rojczyk, po „Czerwonym jeziorze” i „Dzikich psach”. Muszę przyznać, że pierwszy tom przeczytałam trochę z przekory – ktoś twierdził, że to taka fatalna książka i postanowiłam sprawdzić, czy faktycznie. Ale już po drugi sięgnęłam dlatego, że pierwszy mi się spodobał – był dobry, nie fatalny. Poza tym do Kuby Kralla poczułam dziwną słabość – może nie aż taką, jaką on ma do alkoholu, ale jednak. Po trzeci tom zgłosiłam się więc do naboru recenzenckiego. Udało się zdobyć książkę z autografem autorki, co mnie ucieszyło tym bardziej, że nie mogłam być na spotkaniu z nią podczas targów książki.
„Czarny portret” przenosi nas w czasy drugiej wojny światowej, przywołując temat Niemek rodzących dzieci dla Hitlera, aby odnowić niemiecką krew – oraz porywania polskich dzieci, aby je zgermanizować. Jeden z ośrodków (tzw. Lebensbornów) specjalizujących się w obu tych, że tak powiem, przedsięwzięciach, znajdował się w Połczynie-Zdroju. Splata się z tym temat sztuki zdegenerowanej (wszak sztuka wg nazistów też musiała być czysta) i grabieży dzieł. Oba wątki – jeden szokujący, drugi ciekawy – są równorzędne i nierozerwalnie ze sobą związane. Do tego gromada staruszków, którym tajemniczy sponsor zafundował pobyt w luksusowym hotelu nad morzem. Kuba ma fotografować to wypoczynkowo-rozrywkowe spotkanie seniorów. Pewien starszy pan, który w ostatniej chwili przyjął zaproszenie, zostaje otruty. Co istotne, był on cenionym konserwatorem sztuki, a Połczyn-Zdrój nie był dla niego obcym miejscem. Co jeszcze istotniejsze, wkrótce ginie jego żona – malarka. Tu wkracza Inga.
I tak na przemian to sięgamy w przeszłość, to wracamy do teraźniejszości. Przekonujemy się, że przeszłość zawsze upomni się o swoje i dogoni człowieka – w poprzednich tomach też tak było – jednak nie wszystkie zagadki da się rozwikłać, nie wszystkie tajemnice odkryć. W tym konkretnym przypadku tło historyczne jest szczególne interesujące i dramatyczne. Porusza i ciekawi zarówno kwestia podejścia Niemców do sztuki (tu warto zwrócić uwagę na trzeźwe podejście Maxa von Mansteina i sygnalizowaną przez niego niejednomyślność nazistów), jak i odbieranie prawdziwej tożsamości polskim dzieciom oraz konsekwencje tego. W działaniach bohaterów zwycięża motywacja osobista, co nie dziwi: w ostateczności zawsze ratujemy siebie, forsujemy swoje prywatne przekonania i cele, o których nie zawsze możemy jawnie mówić.
Policjantka Inga i fotoreporter Kuba ponownie łączą siły w celu wykrycia sprawcy zabójstw, a że nadają na tych samych falach, Kuba jest dla Ingi dużym wsparciem. Świetnie się uzupełniają – ona o przenikliwym umyśle, on patrzący na rozmówcę jakby robił zdjęcie i też przenikał go na wskroś. W tym tomie autorka wyeksponowała napięcie między nimi – oboje częściej niż dotąd zaczynają się zastanawiać, czy to jeszcze przyjaźń, czy już kochanie. A w każdym razie – pożądanie.
Akcja toczy się w dobrym rytmie, nie ma dłużyzn i przestojów, napięcie narasta stopniowo. Książka wciąga. Jeśli chodzi o mordercę, to Julii Łapińskiej udało się mnie zaskoczyć. Miałam dwa tropy – bardzo irytujący bohater (z tego powodu przyciągający uwagę) i bohaterka, której obecność zaznaczona została tylko w takim stopniu, w jakim trzeba było to zrobić (co z kolei mogło wyglądać na celowe odwrócenie od niej uwagi). Oba okazały się fałszywe, co dobrze o umiejętnościach pisarskich autorki świadczy. Albo źle o moich umiejętnościach odbiorczo-interpretacyjnych, jak tam kto woli.
Nadwrażliwych malkontentów uprzedzam, że na szafce w hotelowym pokoju Kuba Krall trzyma „Politykę”, a jeden ze świadków nie wygląda na chłopaka, choć podobno nim jest.
Za obrazem ukryte
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to„Czarny portret” to trzecia część cyklu z Kubą Krallem i Ingą Rojczyk, po „Czerwonym jeziorze” i „Dzikich psach”. Muszę przyznać, że pierwszy tom przeczytałam trochę z przekory – ktoś twierdził, że to taka fatalna książka i postanowiłam sprawdzić, czy faktycznie. Ale już po drugi sięgnęłam dlatego, że pierwszy mi się spodobał – był dobry, nie fatalny....