Miasto w gruzach Don Winslow 8,7
ocenił(a) na 82 tyg. temu „Wielki Gatsby” i „Ojciec chrzestny” XXI wieku. Mistrzowskie domknięcie wybitnej trylogii; serii, który odświeżyła i wyniosła typową powieść mafijno-gangsterką do poziomu literatury wysokiej. Mistrzowskie domknięcie, choć „Miasto w ruinie” nieco ustępuje dwóm poprzednim częściom cyklu o Danny’m Ryanie. Brak mu pulsującej energii „Miasta w ogniu” i emocjonalnej huśtawki „Miasta marzeń”. Nieco ustępuje, choć większość współczesnych pisarzy, na pewno twórców sensacyjnego i obyczajowego popu, od Dona Winslowa dzielą lata świetlne.
Największym problemem „Miasta w ruinie” jest wątła fabuła. Wiadomo, że to zwieńczenie cyklu, więc trzeba pozamykać wątki. Tyle, że materiału mamy tu na krótką, góra, dwustustronicową powieść. Tymczasem Winslow chciał wycisnąć z tego klasyczny, dwa razy większy rozmiar. Pewnie dlatego, w odróżnieniu od „Miasta w ogniu” i „Miasta marzeń”, historia rozkręca się tu powoli. Zamiast trzęsienia ziemi mamy snującą się obyczajówkę z życia uciekającego przed przeszłością „grzesznika mimo woli” w „mieście grzechu”.
Akcja rozkręca się powoli, lecz ani przez chwilę nie ma mowy o nudzie. Melodia i rytm opowieści sprawiają, że płyniemy przez kolejne zdania niezauważalnie zbliżając się do wodospadu. Wtedy sprawy nabierają zapierającego dech tempa.
Ale nie tylko narracyjna maestria sprawia, że lektura „Miasta w ruinie” jest więcej niż przyjemnością. Winslow po raz kolejny udowadnia, że w stawianiu zdań prostych oznajmujących nie ma sobie równych, zaś powszechnie podziwiany, lapidarny, hemingwayowsko-telegraficzny styl Jamesa Ellroya to przy jego prozie patetyczna rozwlekłość. Pokazuje też, że pod właściwymi palcami z pozornie bezdusznego, dziennikarskiego stylu – w tym starym, dobrym znaczeniu, gdy w mediach chodziło o informacje, a nie clickbaity –mogą wyzierać wulkany emocji. I to nie tylko emocji małomównych „mężczyzn z przeszłością”, bo w „Mieście w ruinach” pojawiają się wyraziste postacie kobiece; co najmniej dwie z nich to portrety znakomite.
Ale jakość trzeciej powieści o Danny’m Ryanie to nie tylko językowo-literackie technikalia. Winslow, co udowodnił zwłaszcza w cyklu „Z psich pazurów”/„Kartel”/„Granica” jest też doskonałym reporterem dokumentującym ewolucję mrocznej strony współczesności. Tym razem za cel obrał wielkie korporacje, które ponoć miały skolonizować amerykański przemysł rozrywkowy i ostatecznie strącić z planszy zorganizowaną przestępczość. Pisarz przekonująco udowadnia, że taka rzeczywistość – bardzo chętnie pokazywana przez telewizyjne stacje telewizyjne i portale dla klasy średniej z ambicjami – jest zbyt poważnym uproszczeniem, a źródłem kontenerów banknotów są nie tylko drukarnie i kredyty bankowe. Tyle, że wielkie korporacje stać na wybitnych księgowych.
No i jest „Miasto w ruinie” – widać to najwyraźniej, gdy czytamy trylogię Danny’ego Ryana w całości – kolejną emanacją amerykańskiego egzystencjalizmu. Filozofii, a właściwie sposobu myślenia, stanowiącej przeciwieństwo folderowego „Amerykańskiego snu”. Bardzo gorzkiej refleksji na temat sensu i ceny życia.
Fascynująca, poruszająca i emocjonująca literatura. Proza, którą trudno będzie przebić. Na pewno twórcom parającym się gangsterką. W tej dyscyplinie Don Winslow nie ma dziś sobie równych.