-
ArtykułyMama poleca: najlepsze książki dla najmłodszych czytelnikówEwa Cieślik19
-
ArtykułyKalendarz wydarzeń literackich: czerwiec 2024Konrad Wrzesiński5
-
ArtykułyWyzwanie czytelnicze Lubimyczytać. Temat na czerwiec 2024Anna Sierant1190
-
ArtykułyCzytamy w długi weekend. 31 maja 2024LubimyCzytać451
Biblioteczka
2024-06-01
2024-05-30
„Juno” Anny Dziewit- Meller nie jest zwykłą powieścią o dwóch siostrach i ich rodzinie, ale przepyszną grą prowadzoną przez narratora z czytelnikiem. Polega ona na tym, że jesteśmy przez całą fabułę prowadzeni za rękę i dzięki temu obserwujemy poniekąd proces twórczy, dowiadując się, z jakimi dylematami musi zmierzyć się pisarz podczas tworzenia książki. Autorka nie stawia nas przed faktami dokonanymi, ale dzieli się z nami wątpliwościami dotyczącymi prowadzenia losów swoich bohaterów, pokazuje, co mogłaby z nimi zrobić, gdyby chciała, albo z premedytacją daje nam do zrozumienia, że dalszy ciąg tej opowieści jest zależny tylko od niej i musimy swoje odczekać, by dowiedzieć się, co będzie dalej. Bardzo mi się te zabiegi podobały, bo stworzyły pewną więź między mną a twórczynią tej niebanalnej powieści. Podobnie musieli się czuć widzowie w greckim teatrze, którym chór starców też tłumaczył pewne rzeczy, komentował wydarzenia, a bohaterom udzielał rad.
W Warstwie fabularnej jest to opowieść o Mariannie i Aleksandrze, siostrach prowadzących zupełnie inne życia, ale połączonych uczuciem tęsknoty, by stać się kimś innym, zdobyć coś, co miałoby je uszczęśliwić. Dla jednej jest to odniesienie sukcesu jako pisarka, a dla drugiej zostanie matką. Oba marzenia są trudne do zrealizowania, mimo podejmowanych wysiłków. Obie siostry zmagają się też z ciężarem odpowiedzialności za nieszczęścia, które zdarzyły się w ich rodzinie. Dług zaciągnięty u ojca (ten finansowy i ten, można rzec, egzystencjalny) ciąży każdej jak kamień i powoduje, że różnie zachowują się wobec zbliżającej się śmierci rodzica. Jedna odsuwa świadomość nieuniknionego w niebyt i udaje, że jej to nie dotyczy, a druga czuje się współwinna choroby ojca i bardzo osobiście podchodzi do jego cierpienia. Obie jednak będą musiały skonfrontować się z jego śmiercią i tym, co po niej nastąpi.
Oprócz sióstr Myszkowskich Anna Dziewit- Meller ciekawie kreuje postaci mężczyzn. Mamy tu mężów prezentujących zupełnie inne podejścia do życia. Marek to mąż tradycyjny, który uważa, że to kobieta jest od ogarniania spraw domowych; Roman jest typem męża nowoczesnego, choć nie wyzwolił się z przeświadczenia, że obowiązkiem mężczyzny jest odnieść sukces, zapewnić żonie odpowiednie warunki bytowe i uprawiać typowo męskie rozrywki, nawet jeśli się ich nie lubi. Moim faworytem jest jednak niejaki Kamaszek, typ obleśny i o paskudnym charakterze, ale tak opisany przez autorkę, że kilka razy wybuchłam śmiechem. Szczególnie ubawiła mnie scena pogrzebu, jakkolwiek by to makabrycznie nie zabrzmiało. Podobnie jak okoliczności rozstania się z życiem tego damskiego boksera i zawołanego myśliwego. Reakcja jego żony na wiadomość o śmierci męża warta jest uwagi.
Mimo licznie puszczanych do mnie przez autorkę oczek i uśmieszków, jest to świetny traktat o winie i konieczności (a może niekonieczności?) jej odpracowania oraz o nieuchronności losu. Trudno nie zgodzić się z narratorem, że gdyby siostry Myszkowskie się nie urodziły, życie każdego z bohaterów pobiegłoby po zupełnie innej ścieżce. A żeby te tezy udowodnić posługuje się licznymi cytatami z Rabelais'ego oraz fragmentami poezji barokowej anonimowych autorów.
Znakomicie bawiłam się przy lekturze „Juno” i gorąco polecam ją tym czytelnikom, którzy lubią literaturę nieoczywistą, wymagającą zaangażowania. To bardzo odświeżające doświadczenie.
Dziękuję Wydawnictwu Literackiemu za przesłany mi egzemplarz- sprawił mi wiele przyjemności.
„Juno” Anny Dziewit- Meller nie jest zwykłą powieścią o dwóch siostrach i ich rodzinie, ale przepyszną grą prowadzoną przez narratora z czytelnikiem. Polega ona na tym, że jesteśmy przez całą fabułę prowadzeni za rękę i dzięki temu obserwujemy poniekąd proces twórczy, dowiadując się, z jakimi dylematami musi zmierzyć się pisarz podczas tworzenia książki. Autorka nie stawia...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2024-05-27
Reportaż Agnieszki Pajączkowskiej jest jak fotografie wysypane z pudełka na stół i oglądane na chybił trafił. Każda wyjątkowa i każda jest formą utrwalenia jakiejś historii- niezwykłej, czasem tragicznej, a na pewno niepowtarzalnej. I tak jak zdjęcia bywają prześwietlone, zniszczone od częstego przeglądania, albo celowo uszkodzone tak i opowieści, których autorka wysłuchała są czasem fragmentaryczne, pełne luk, domysłów, ale przede wszystkim bardzo emocjonalne.
Ciekawy wydał mi się zamysł, aby wybrać się w podróż po Polsce i w zamian za fotografię dostawać od przypadkowo spotkanych ludzi historię ich życia. Stary kamper, papierowa mapa i w drogę! Agnieszka Pajączkowska wybrała regiony, w które nie zapuszczają się turyści- wschodnie rubieże tuż przy granicy z Białorusią, Ukrainą i Rosją oraz Dolny Śląsk, czyli tzw. Ziemie Odzyskane. W opowieściach mieszkańców, szczególnie tych najstarszych pobrzmiewa poczucie krzywdy za stracone gospodarstwa, pola, domy, które ci ludzie musieli zostawić, kiedy świat po wojnie ustanowił nowe granice i zaczęły się akcje przesiedleńcze. Wielu z nich uciekało przez rzezią, wywózkami w głąb ZSRR, albo szukało po prostu miejsca do życia. Osiedlali się w cudzych domach i żyli nadzieją, że to tylko na chwilę, że niedługo wrócą do swoich ogrodów, sadów, chałup i łąk. Niektórzy, żyjąc tuż przy granicy mówią o tym, że widzą swoje dawne domostwa, ale nie mogą do nich wrócić, bo tam teraz zagranica. Inni długo obawiali się powrotu dawnych właścicieli, dlatego nie inwestowali w remonty, bojąc się kolejnego przesiedlenia. Takie to historie...
Mimo że jest to reportaż fotografki to jednak autorka nie zamieściła w nim zdjęć swoich rozmówców. Obiecała im bowiem, że będą tylko dla nich. W książce są fotografie, ale nie widać na nich ludzkich twarzy. Widać za to spracowane, sękate dłonie starców, stare fotografie ślubne wyretuszowane na glanc, fasady domów czy wiejskie drogi. Sama autorka mówi, że nie chciała stworzyć kolejnego obrazka o egzotyce polskiej wsi, na której żyje się sielsko i anielsko i której dziwią się mieszczuchy jadąc tam na wakacje. Naprawdę z uwagą słucha i przygląda się swoim rozmówcom, a zdjęcia robi tylko takie, jakie sobie życzą mieć.
Podobał mi się ten reportaż, bo jest bezpretensjonalny i prawdziwy. Nie jest podporządkowany żadnej postawionej wcześniej tezie, pokazuje po prostu ludzi, których historia przygnała właśnie w takie rejony kraju i zostawiła z ich tęsknotą, poczuciem straty, obcości i bezradności wobec losu. Dobrze opowiedziane historie.
Reportaż Agnieszki Pajączkowskiej jest jak fotografie wysypane z pudełka na stół i oglądane na chybił trafił. Każda wyjątkowa i każda jest formą utrwalenia jakiejś historii- niezwykłej, czasem tragicznej, a na pewno niepowtarzalnej. I tak jak zdjęcia bywają prześwietlone, zniszczone od częstego przeglądania, albo celowo uszkodzone tak i opowieści, których autorka wysłuchała...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2024-05-24
Agnieszka Krawczyk rozkręca się w tej serii i przenosi swoich bohaterów z ziemiańskiego dworu do międzywojennej Warszawy w środowisko artystycznej bohemy. Prezentuje tym sposobem świat kabaretów, rewii, szalonych bankietów, rajdów samochodowych, czy fajfów, na których bohaterom czas upływa na szalonej zabawie, kwitną romanse, intrygi, ale i podejrzane interesy. Rzeczywistość Polski końca lat 30. XX wieku autorka przedstawia nad wyraz udanie, a na jej tle toczy się całkiem interesująca fabuła, której główną bohaterką jest znana już z „Ogrodu sekretów i zdrad” Adelajda.
Akcja tej powieści ponownie zbudowana jest dwutorowo, bowiem historia przedwojennej gwiazdy kabaretu Ady Nirskiej, niegdyś Adelajdy, jest przedmiotem zainteresowania jej ciotecznej wnuczki Róży, która w roku 2021 prowadzi wraz ze znajomymi prywatne dochodzenie, będące kontynuacją rozwiązanej wcześniej sprawy śmierci Tytusa Wirskiego, zakochanego w Adelajdzie poety. Róża chce się dowiedzieć, jakie były dalsze losy jej przodkini i przy okazji odkrywa kilka zaskakujących informacji. Agnieszka Krawczyk, aby dostarczyć czytelnikowi więcej wrażeń funduje mu tym razem opowieść z wątkiem szpiegowskim, a jej bohaterka staje się prawdziwą femme fatale, realizującą ideę zemsty na winnych śmierci ukochanego.
Pomimo nieco zawikłanej fabuły czytało mi się tę powieść bardzo przyjemnie. Szczególnie podobały mi się fragmenty dziejące się w czasach międzywojennych, bo klimat epoki uchwycono tu naprawdę dobrze. Autorka do fikcyjnej historii wprowadza postaci, czy wydarzenia naprawdę mające miejsce w tych barwnych czasach i wspomina o miejscach, gdzie toczyło się życie towarzyskie ówczesnej śmietanki Warszawy. Są tu polscy politycy, gwiazdy kina i piosenki, lokale rozrywkowe z Adrią i Oazą na czele, luksusowe samochody, piękne suknie od najlepszych krawców i futra z salonu braci Jabłkowskich. Bohaterowie bawią się jak na Titanicu, odpychając od siebie myśl o tym, że w Europie dzieją się już niepokojące rzeczy. Agnieszka Krawczyk daje swoim bohaterom subtelne sygnały, że ich piękny świat już niedługo odejdzie w niebyt, bo za zachodnią granicą władzę zdobył już Hitler, w Polsce widoczne są działania organizacji nacjonalistycznych i antysemickich, a w kręgach władzy toczą się rozgrywki po śmierci marszałka Piłsudskiego.
Podoba mi się ta powieść, dlatego niedługo sięgnę po trzeci tom, choćby po to, żeby dowiedzieć się, jak potoczą się losy Ady w czasie wojny i czy Róża odkryje w końcu prawdę o swojej rodzinie i odzyska dom, będący niegdyś własnością jej tajemniczej krewnej.
Agnieszka Krawczyk rozkręca się w tej serii i przenosi swoich bohaterów z ziemiańskiego dworu do międzywojennej Warszawy w środowisko artystycznej bohemy. Prezentuje tym sposobem świat kabaretów, rewii, szalonych bankietów, rajdów samochodowych, czy fajfów, na których bohaterom czas upływa na szalonej zabawie, kwitną romanse, intrygi, ale i podejrzane interesy....
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2024-05-20
Nie mam żadnej wątpliwości, że miałam do czynienia z literaturą prawdziwie piękną. Bo też to, co Katarzyna Zyskowska zrobiła z moimi emocjami, to jak wciągnęła mnie w duszną, klimatyczną atmosferę Gór Sowich i tajemnic ukrytych w starych poniemieckich domach i to, jakie wrażenie zrobiła na końcu i z czym zostawiła mnie po odłożeniu książki to po prostu mistrzostwo!
Długo odkładałam lekturę tej powieści, mimo że twórczość tej autorki bardzo cenię i uważam za wyjątkowy fenomen wśród literatury obyczajowej na polskim rynku wydawniczym. Kiedyś obezwładniła mnie „Kroniką złych uczynków”, później zachwyciła „Szklanymi ptakami”, a jeszcze po drodze przeczytałam całkiem przyjemną „Ucieczkę znad rozlewiska”. Tym, co mnie powstrzymywało przed sięgnięciem po „Nocami krzyczą sarny” była informacja, że jest to powieść z motywem II wojny światowej, który to motyw stał się tak wyświechtany w literaturze ostatnich lat, że aż nużący. W końcu jednak, szukając czegoś do majowego wyzwania, postanowiłam się przełamać i... na początek zostałam znokautowana pierwszą sceną, a ciąg dalszy tej opowieści pogłębił tylko efekt. Całość napisana jest pięknym plastycznym językiem, a czułość, z jaką autorka pochyla się nad swoimi bohaterkami chwyta za serce.
Trzy kobiety i trzy traumy. Jedna wynika z drugiej. Są to traumy tak wielkie, że nie da się o nich mówić i trzeba milczeć całymi latami. W dodatku okazuje się, że możliwe jest dziedziczenie tragicznych doświadczeń przodków ( a właściwie przodkiń) i ponoszenie konsekwencji grzechów popełnionych kiedyś przez matkę, czy babkę. A odkrywanie tajemnic prowadzi do konieczności skonfrontowania się z prawdą, która niekoniecznie jest łatwa do przyjęcia.
Najbardziej poruszyła mnie historia młodej Niemki, Mereike ofiary powojennych deportacji ludności niemieckiej z Dolnego Śląska i wysiedlania tych ludzi z ich gospodarstw, zajmowanych prawie natychmiast przez Polaków wysiedlanych z kolei z terenów na wschodzie. Nie umiem sobie wyobrazić, co musi czuć człowiek, który w jednej chwili musi opuścić rodzinny dom, bo nagle okazuje się, że zawirowania historii zmieniły granice i jest się przedstawicielem znienawidzonego narodu. Los Mereike jest typowy dla kobiet, którym przyszło się zmierzyć z konsekwencjami przegranej wojny i wkroczeniem na tereny zasiedlone od wieków przez Niemcy wyzwolicieli w postaci Armii Czerwonej. Ta kobieta przeżyła koszmar, jaki był udziałem wielu kobiet. W dodatku, jak sama mówi, została oszukana przez państwo, które zmanipulowało całe pokolenie młodych ludzi, wmawiając im, że należą do dumnego narodu panów, a wojna jest konieczna, by wprowadzić ład w świecie. Życie pokazało Mereike, że wojna i umieranie w imię idei nie mają nic wspólnego z pięknem i honorem.
Historia Mereike ściśle łączy się z losami Marianny. Ona z kolei, jak wielu innych, przybywa do wioski w Górach Sowich, by osiedlić się w domu należącym jeszcze niedawno do Niemców. Na stołach stoją jeszcze talerze z niedojedzoną owsianką, w pokojach stoją niepościelone łóżka, a w ogrodach zalegają niezebrane warzywa i owoce. Ci ludzie po wielotygodniowej podróży bydlęcymi wagonami trafiają w obce sobie regiony i muszą zaczynać życie od nowa, bo ktoś wypędził ich z rodzinnych domów. Historia tych dwóch kobiet jest więc analogiczna. Obie są wysiedlone i obie czują się obco.
Jest jeszcze Maria, pisarka, wnuczka Marianny. I na niej ciąży balast wydarzeń sprzed 60 lat, chociaż bohaterka musi to odkryć i wyjaśnić tajemnicę z czasów swojej młodości, kiedy zniknęła na trzy dni, ale nic z tego nie pamięta. Dlaczego jej umysł odmawia posłuszeństwa i wyrzucił to przeżycie z pamięci?
Mimo pozornie zawikłanej fabuły Katarzynie Zyskowskiej udało się tak powiązać ze sobą wydarzenia, że ma się wrażenie wypływania jednego z drugiego. Kolejno przeplatają się ze sobą 3 plany czasowe i trzy opowieści, ale powoli dopełniają się, stając się w rezultacie jedną historią. Autorka uniknęła też schematycznego przedstawiania postaci, czy częstych w tego rodzaju powieściach uproszczeń. Nie ma tu łatwych ocen, nie ma dobrych Polaków i złych Niemców. Są po prostu ludzie, którymi okrutnie zabawiła się Wielka Historia. Trudno nie zgodzić się z autorką, że wojna nigdy nie jest wygrana. Bo nieważne jaki jest jej rezultat, płacą za nią zwykli ludzie i to po obu stronach barykady.
Nie mam żadnej wątpliwości, że miałam do czynienia z literaturą prawdziwie piękną. Bo też to, co Katarzyna Zyskowska zrobiła z moimi emocjami, to jak wciągnęła mnie w duszną, klimatyczną atmosferę Gór Sowich i tajemnic ukrytych w starych poniemieckich domach i to, jakie wrażenie zrobiła na końcu i z czym zostawiła mnie po odłożeniu książki to po prostu mistrzostwo!
Długo...
2024-05-18
O roli przypadku w naszym życiu napisano setki, a raczej tysiące, książek. O tym, że każde wydarzenie, spotkana osoba, czy podjęta decyzja wpływa na dalsze losy człowieka; że nic nie pozostaje obojętne dla ciągu naszej egzystencji. I ten właśnie temat podejmuje Judith Taschler w swojej trzeciej powieści pt. „Zostać”, a robi to pięknie i oryginalnie.
Cztery historie. Czworo bohaterów. Spotkali się zupełnie przypadkowo w pociągu jadącym do Rzymu 20 lat wcześniej. Byli bardzo młodzi, a ich historie miały się dopiero zacząć. I właśnie to spotkanie odbije się na ich losach bardzo wyraźnie. Zawiążą się przyjaźnie, miłości, fascynacje, a pozornie błahy gest wynikający z chęci pomocy na starcie młodemu człowiekowi będzie miał swoje konsekwencje w czasie, gdy staną się dorosłymi ludźmi.
Najoryginalniejszą stroną tej powieści jest jej narracja rozpisana na cztery głosy. Każdy z bohaterów opowiada swoją wersję tej historii i każdy robi to w pierwszej osobie, zwracając się bezpośrednio do słuchacza/ słuchaczki. Dzięki temu o wydarzeniach dowiadujemy się od wewnątrz, a każda relacja opatrzona jest komentarzami i refleksjami osoby opowiadającej. Bohaterowie kluczą, snują dygresje, powracają do wcześniej przywołanych wydarzeń, tłumaczą motywacje swoich decyzji i są w tym bardzo szczerzy. Język ich narracji jest za każdym razem inny. Paul, jak przystało na prawnika, wnikliwie i szczegółowo przedstawia przebieg swojej relacji z Juliane oraz drogę, jaką przebył, by zostać adwokatem; Juliane, wiolonczelistka, skupia się na emocjach związanych z uczuciami do dwóch mężczyzn; Max, kucharz i malarz, opowiada o dorastaniu w domu dziecka i swojej drodze do zostania artystą, a Felix, lekko traktujący życie tak samo lekko przedstawia swój wewnętrzny konflikt między obowiązkiem wobec rodziny a swoimi marzeniami. Cała czwórka zostaje uwikłana w coś w rodzaju pajęczej sieci i mimo że wcale się ze sobą nie kontaktują, to ta pierwsza przypadkowa podróż zdeterminuje ich życie.
Judith Taschler zachwyciła mnie sposobem, w jaki przedstawiła tu bardzo trudne tematy. Zdrada staje się w jej ujęciu czynem niemoralnym, ale jednocześnie wzruszającym, wynikającym z poczucia samotności. A człowiek zdradzony zdobywa się na czyn heroiczny i pozwala drugiej osobie na pożegnanie się, a nawet ją w tym wspiera. Nie wiem, czy możliwa jest aż taka miłość, która wybacza nielojalność, a nawet stara się ją zrozumieć i przetrzymać. W Pierwszym Liście do Koryntian napisano, że: „miłość cierpliwa jest(...), nie zazdrości(...), nie unosi się gniewem(...), ale nigdy nie słyszałam, żeby ktoś zdobył się na taką postawę i spokojnie przeczekał zdradę, uznając ją za czyn, który należy zrozumieć i wybaczyć.
Drugim tematem pięknie przez autorkę zaprezentowanym jest umieranie. Bohater dowiaduje się, że zostało mu kilka miesięcy życia i umiera na oczach przyjaciół. Nie są to sceny łzawe, ani patetyczne. Raczej spokojne, rzeczowe, a przez to chwytające za serce. Co można zrobić, mając świadomość kończącego się życia? Odwiedzić dawną ukochaną, załatwić sprawy formalne, zawalczyć o sprawiedliwość.
To była dobra powieść, ale wymagała ode mnie cierpliwości na początku, zaangażowania w środku i poukładania wielu elementów na końcu. Kiedy ostatni klocek wskoczył na swoje miejsce poczułam ulgę, bo to, co w pierwszych rozdziałach było mętne i wydawało się chaotyczne, w rezultacie okazało się bardzo logiczne.
Jeśli więc lubicie literackie łamigłówki oraz chcecie zanurzyć się w skomplikowanych uczuciach to polecam „Zostać” J. Taschler.
O roli przypadku w naszym życiu napisano setki, a raczej tysiące, książek. O tym, że każde wydarzenie, spotkana osoba, czy podjęta decyzja wpływa na dalsze losy człowieka; że nic nie pozostaje obojętne dla ciągu naszej egzystencji. I ten właśnie temat podejmuje Judith Taschler w swojej trzeciej powieści pt. „Zostać”, a robi to pięknie i oryginalnie.
Cztery historie. Czworo...
2024-05-15
Anna Fryczkowska kontynuuje historię swojej rodziny, dając jej piękną oprawę i wzbogacając o elementy fantastyczne. Nie czyni to z tej powieści jakiejś wydumanej historyjki, ale naprawdę ciekawy portret polskiego chłopstwa z drugiej połowy XIX wieku, które jedną nogą tkwi jeszcze w czasach pogańskich wierzeń, a drugą twardo trzyma w katolickim kościele. Autorka nie tworzy tu sielankowego landszaftu rodem z Cepelii, ani łzawej opowieści o niedoli wieśniaków, ale żywy i prawdziwy obraz ludzi dumnych ze swojego pochodzenia i mimo braku wiedzy i wykształcenia pełnych godności i szlachetności.
Znana już z „Wpatrzonych w niebo” rodzina Józwiaków ciągle mieszka w zamożnej czynszowej wsi na Kujawach. W życie wchodzi nowe pokolenie i to właśnie na nim skupia się uwaga autorki. Osią całej historii są dwaj synowie Zośki i Szczepana, różni jak ogień i woda. Janek to wiejski uwodziciel, chłopak rozmowny, świadomy swojej urody i powodzenia u dziewuch. Rozkochuje w sobie kolejne panny, ani myśląc o żeniaczce. Michała nikt nie zauważa i nie traktuje poważnie. Milczący, nieśmiały, ale bardzo pracowity i poważny. Obaj są w wieku odpowiednim do założenia rodziny, obaj mają też zupełnie inne oczekiwania wobec świata. Janek chce od życia bardzo wiele, Michał ma skromne marzenia. Jak to bywa w tego typu historiach braterskich ich losy potoczą się tak, jak nikt by się nie spodziewał.
Anna Fryczkowska nadała swojej powieści delikatny rys fantastyczny wikłając swoich bohaterów w wielki dramat miłosny, skutkiem czego nad rodziną Józwiaków zaciąży klątwa. Kto i jak ją sprowadził? Jak rzutuje na losy bohaterów? I czy uda się ją poskromić? O tym trzeba przeczytać.
„Saga o ludziach ziemi” nie jest jednak tylko sagą rodzinną. To wielowymiarowy obraz polskiej wsi na tle przemian zachodzących na ziemiach polskich w XIX wieku. Echa tych zmian docierają też na Kujawy, a ich efekt widać w zmieniającym się poziomie życia mieszkańców. Zaczynają oni używać do pracy w gospodarstwie nowe maszyny rolnicze, przekonują się do żęcia zboża kosą, budują studnię, a później kołowrót do wyciągania wody, uczą się czytać. Dziedziczka chlubi się przed znajomymi, że w jej wiosce funkcjonuje szkółka dla chłopskich dzieci, a jej mieszkańcy nie odrabiają pańszczyzny tylko płacą czynsz dzierżawny. No właśnie- pańszczyzna staje się w tej części punktem zwrotnym w chłopskim sposobie myślenia. Co prawda sokołowianie nie są chłopami pańszczyźnianymi, ale wiadomość o tym, że car wydał dekret uwłaszczający wszystkich chłopów w Królestwie Polskim powoduje, że budzi się w nich poczucie dumy i zaczynają wysoko nosić głowę i patrzeć panom prosto w oczy. A na świat przychodzi pierwsze pokolenie, które wzrośnie już bez poddaństwa i które będzie mogło same o sobie decydować.
Z niecierpliwością czekam na ciąg dalszy tej jakże pięknie napisanej sagi. Myślę, że W.S. Reymont uznałby Annę Fryczkowską za swoją godną kontynuatorkę.
Anna Fryczkowska kontynuuje historię swojej rodziny, dając jej piękną oprawę i wzbogacając o elementy fantastyczne. Nie czyni to z tej powieści jakiejś wydumanej historyjki, ale naprawdę ciekawy portret polskiego chłopstwa z drugiej połowy XIX wieku, które jedną nogą tkwi jeszcze w czasach pogańskich wierzeń, a drugą twardo trzyma w katolickim kościele. Autorka nie tworzy...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2024-05-12
Pod cukierkową okładką kryje się mądra i poruszająca opowieść o rozpadzie rodziny i o rolach narzucanych przez społeczeństwo, które nie pozwalają prawdziwie odetchnąć i żyć w zgodzie ze sobą. To książka, którą odebrałam bardzo osobiście, a sposób myślenia głównej bohaterki przypomniał mi emocje przeżywane wiele lat temu w związku z pewnym rozwodem.
Moa Hergren analizuje proces rozkładu małżeństwa Bei i Niklasa, pary uważanej przez wszystkich za idealną. Z pozoru niczego im nie brakuje: mają dwie udane córki bliźniaczki, piękne mieszkanie w dobrej dzielnicy Sztokholmu, wakacje spędzają w wiejskim domu rodziców Niklasa, a w najbliższych planach gruntowny remont kuchni, o którym marzy Bea. Jednak kłótnia o nieistotną rzecz staje się początkiem końca. Niklas wychodzi bowiem z domu, by odreagować i nigdy już do niego nie wraca. Nie dlatego, że wydarzyło się jakieś nieszczęście, ale z powodu uświadomienia sobie, że nie chce dłużej tak żyć.
W tym momencie akcji włączył się mój kobiecy instynkt solidarności z porzucanymi żonami. Pomyślałam: ty draniu, znudziło się rodzinne szczęście!? Teraz będziesz sobie fruwał jak wolny motylek, a ona niech się martwi o dzieci, o rachunki, o wszystko! Zagotowałam się, ale tylko na jakąś godzinę. Pierwsza część tej powieści rzeczywiście przedstawia problemy małżeńskie z punktu widzenia Bei i wydaje się, że jest ona ofiarą wyśmiewanego kryzysu wieku średniego u jej męża. Żal patrzeć, jak się miota, próbując zrozumieć postępowanie Niklasa, usprawiedliwiając go i wierząc, że to chwilowe zaćmienie umysłu. Szuka wsparcia u teściów i szwagrów oraz u znajomych, którzy podobnie jak ona, składają wszystko na kryzys emocjonalny mężczyzny po pięćdziesiątce. Bo dlaczego ktoś przy zdrowych zmysłach miałby dobrowolnie porzucać wygodnie życie u boku kochającej żony i mieszkać kątem u znajomych?
Lektura drugiej części zachwiała jednak moim przekonaniem, że wiem, kto jest winny. Czytając o emocjach Niklasa nagle zaczęłam widzieć ten związek z zupełnie innej strony i rozumieć, co nim kierowało. Zrobiło mi się go równie żal jak jego żony. Bo i dla niego nie była to łatwa decyzja, a jej podjęcie wymagało nie lada odwagi.
Bardzo podobało mi się to, w jaki sposób Moa Hergren przedstawia etapy przechodzenia przez proces rozstania, a przede wszystkim to, że nie robi tego jednostronnie. Nie feruje wyroków, nikogo nie obwinia, ale zmusza do przemyśleń. Mnie na przykład zaczęła nurtować myśl o tym, do jakiego stopnia każdy z nas przystosowuje się do oczekiwań narzucanych nam przez rodzinę, społeczeństwo, a nawet samych siebie. Dlaczego rezygnujemy z młodzieńczych marzeń i decydujemy się na tak zwane praktyczne rozwiązania? Wykonujemy nie ten zawód, o którym marzyliśmy, ale ten, który daje wymierne profity; jeździmy na wakacje nie tam, gdzie chcemy, ale tam, gdzie będzie wygodnie naszym dzieciom; wikłamy się w mordercze kredyty, bo wydaje nam się, że zakup lepszego samochodu jest nam niezbędny. I w końcu żyjemy życiem nie swoim, ale zaprojektowanym przez innych. Dlatego decyzja bohaterów powieści o rozstaniu i to, że dali sobie szansę na nowy start zaimponowała mi.
Poruszył mnie także problem reakcji otoczenia Bei i Niklasa na ich sytuację, bo to problem dobrze mi znany. Kiedy małżeństwo się rozstaje to w rozwodzie uczestniczą też ich bliscy. Znajomi muszą, chcąc nie chcąc opowiedzieć się po jednej ze stron, teściowie muszą wybierać pomiędzy wsparciem syna a synową, z którą przez 30 lat nawiązali głębokie więzi, a dzieci- te mają najgorzej. Z jednej strony czują się w obowiązku wspierać porzuconą matkę, ale kochają przecież i ojca, ale utrzymywanie z nim bliskich kontaktów może być przez matkę odczytane jako akt nielojalności. Straszne to i bardzo obciążające.
Szkoda, że ta powieść wyszła dopiero teraz. Przydałaby mi się wiele lat temu, żeby lepiej zrozumieć, co dzieje się między dwojgiem rozwodzących się ludzi. Jednak i dziś uważam tę lekturę za bardzo pouczającą, a przy okazji przyjemny sposób spędzenia niedzieli. Autorka pisze bowiem z wielką swobodą, świetnie radzi sobie z dialogami i jest wnikliwą obserwatorką ludzkich zachowań. To dobra powieść psychologiczna i szczerze ją polecam miłośnikom tego gatunku.
Pod cukierkową okładką kryje się mądra i poruszająca opowieść o rozpadzie rodziny i o rolach narzucanych przez społeczeństwo, które nie pozwalają prawdziwie odetchnąć i żyć w zgodzie ze sobą. To książka, którą odebrałam bardzo osobiście, a sposób myślenia głównej bohaterki przypomniał mi emocje przeżywane wiele lat temu w związku z pewnym rozwodem.
Moa Hergren analizuje...
2024-05-10
Prawie dwa lata temu uformowała się na LC grupa uprawiająca czytanie synchroniczne. Ktoś proponował lekturę i wspólnie czytaliśmy tę książkę, dzieląc się na forum wrażeniami z lektury. Jedną z czytanych wtedy pozycji były „Grona gniewu”. Wtedy odkryłam Steinbecka. Owszem, czytałam go na studiach, ale jakoś bez entuzjazmu. Tymczasem podczas wspólnego czytania zauważyłam, że obcuję z twórcą i dziełem wielkiego formatu. Dużo by mówić o wrażeniach, jakie wywołała we mnie opowieść o wędrówce w poszukiwaniu lepszego życia rodziny Joadów, ale było to przeżycie bardzo ożywcze, mocne i nie do zapomnienia. Dlatego ostatnio zapragnęłam powrócić do twórczości amerykańskiego noblisty i wybór padł na „Zagubiony autobus”, powieść znacznie skromniejszą gabarytowo oraz nie tak rozbudowaną fabularnie, ale równie doskonałą.
Pierwsze moje spostrzeżenie było takie, że Steinbeck ma upodobanie do powieści drogi. I tym razem portretuje ludzi podróżujących po bezdrożach Stanów Zjednoczonych, co daje mu okazję do zaprezentowania rozmaitych typów ludzkich. A robi to z ogromnym znawstwem ludzkiej psychiki i wielką spostrzegawczością. Przygląda się swoim bohaterom okiem wytrawnego charakterologa i wydobywa z nich to wszystko, co bohaterowie pieczołowicie próbują ukryć. I o tym właśnie jest ta książka- o skrupulatnie ukrywanych prawdach o nas samych, o wizerunkach, jakie tworzymy dla świata, aby wydać się ciekawszymi, mądrzejszymi, albo aby nam się wygodniej żyło.
Jazda zdezelowanym autobusem ze stacji Rebel Corners do San Juan, które stanowi punkt przesiadkowy w drodze do Kalifornii jest okazją do przyjrzenia się pasażerom i kierowcy oraz wysnucia wielu refleksji na temat relacji międzyludzkich. A ja też, tak jak Steinbeck, uwielbiam przyglądać się obcym ludziom w tramwaju, autobusie, czy w sklepach. Można wtedy poczynić ciekawe obserwacje na temat związków (ach te małżeństwa robiące wspólne zakupy i kłócące się o rodzaj sera, czy kolor kanapy!), wychowania dzieci (któż nie był świadkiem scen wymuszania przez wierzgające dziecko zakupu czegoś na umęczonym rodzicu?) czy poglądów na życie bardzo młodych ludzi (nastolatki udzielające sobie rad w sprawie radzenia sobie z rodzicami- bezcenna lekcja!). Czytając o bohaterach autobusu prowadzonego przez Juana też można się wiele o świecie dowiedzieć. A bohaterowie to różni, wzbudzający nie zawsze pozytywne emocje, czasem zabawni, czasem irytujący, czasem rozczulający. Każdy jest na swój sposób interesujący, ale kilku z nich szczególnie mnie zaciekawiło.
Bardzo ciepłe uczucia wyzwoliła we mnie Norma, zakompleksiona młoda dziewczyna, żyjąca marzeniem o poznaniu swojego bożyszcza, czyli hollywoodzkiego gwiazdora Clarka Gable'a. Jest jak wiele współczesnych nastolatek- marzy o wyrwaniu się do lepszego według niej świata, nie wierzy w siebie, ale z zachłannością dziecka uczy się nowych przydatnych w życiu umiejętności- makijażu, postępowania z mężczyznami, odmawiania. Rozczulająca jest jej nieporadność i wylewająca się z niej tęsknota za bliskością z drugim człowiekiem. Pierwsza miła uwaga rzucona w jej stronę powoduje, że obdarza tę osobę natychmiastową sympatią i lgnie do niej.
Równie rozczulający wydał mi się Kit, zwany z powodu swojego wyglądu Pryszczem. Tak jak Norma ma kompleksy i chciałby być kimś innym. Oboje oni znajdują sobie kogoś, kto staje się autorytetem dla każdego z nich. Dla Kita będzie to Juan. Każda życzliwa uwaga rzucona ze strony tego silnego meksykanina w kierunku Kita uszczęśliwia go bezgranicznie. Bo Kit marzy o tym, by być jak jego mistrz- męski, silny i mieć powodzenie u kobiet.
Intrygowała mnie postać Camille, pięknej młodej kobiety, skupiającej na sobie uwagę mężczyzn i wyzwalającej zazdrość w kobietach. Świadomość wrażenia jakie robi na mężczyznach powoduje, że Camille nie znajduje oparcia w kobietach. Jest samotna, ale znając swoją moc, wie, jak z niej korzystać. Nigdy nie musi płacić za siebie, nosić ciężkich walizek, czy walczyć o miejsce w autobusie. Ona też marzy o prawdziwej bliskości z drugim człowiekiem, a żeby go doświadczyć nie może zdradzić prawdy o sobie.
Są jednak w „Zagubionym autobusie” bohaterowie irytujący, których nie potrafiłam polubić. Jednym z nich jest nadęty snob pan Pritchard, mieniący się wielkim biznesmenem i jadący na pierwsze od wielu lat wakacje do Meksyku. Jego wciąż manifestowana wyższość, protekcjonalność wobec innych, a przede wszystkim traktowanie żony jak skończonej idiotki denerwowało mnie straszliwie. Z kolei jego żona to typowa przedstawicielka kobiet z klasy średniej z lat 50. XX wieku. Żyje spotkaniami z przyjaciółkami, manipuluje mężem i jest rozkapryszona jak mała dziewczynka.
Są w tej powieści jeszcze inni bohaterowie, równie ciekawi, ale ich analizowanie zajęłoby zbyt wiele miejsca. Tym, co ich wszystkich łączy jest udawanie kogoś innego niż są i ukrywanie prawdy o sobie. Kim naprawdę jest piękna Camille i skąd u pana Pritcharda poczucie, że ją zna? O czym marzy córka Pritchardów Mildred i co myśli o swoich rodzicach? Czy Juan zrealizuje swoje marzenie i pojedzie w świat? I jak zachowają się pasażerowie w chwili próby? Czy dojadą do stacji docelowej tacy sami, jak wyjechali?
O tym, że obcowałam z prawdziwą literaturą piękną przekonuje mnie również mistrzostwo Steinbecka w opisywaniu świata i ludzi. Nie umyka mu żadem detal, a z opisywania latającej muchy potrafił stworzyć pełne studium charakteru jednej z bohaterek. Ma się wrażenie, że jedzie się trzeszczącym Sweethartem wraz z pasażerami, czuje się rozpalone powietrze, słyszy chrzęst żwiru pod kołami i uczestniczy w akcji wyciągania autobusu z błota. Wspaniały dar opisywania!
Myślę, że Steinbecka polecać nie trzeba, ale jeśli ktoś nie zna tego pisarza, to ta powieść będzie dobra na początek.
Prawie dwa lata temu uformowała się na LC grupa uprawiająca czytanie synchroniczne. Ktoś proponował lekturę i wspólnie czytaliśmy tę książkę, dzieląc się na forum wrażeniami z lektury. Jedną z czytanych wtedy pozycji były „Grona gniewu”. Wtedy odkryłam Steinbecka. Owszem, czytałam go na studiach, ale jakoś bez entuzjazmu. Tymczasem podczas wspólnego czytania zauważyłam, że...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2024-05-07
Celeste Ng, amerykańska pisarka chińskiego pochodzenia, zachwyciła mnie kiedyś „Małymi ogniskami”, dlatego bez wahania wzięłam z bibliotecznej półki jej kolejną książkę. Intrygował opis na okładce, ale takiego ładunku emocji nie przewidziałam.
Autorka zaczyna z wysokiego C- na samym początku dowiadujemy się, że córka państwa Lee, Lydia, zniknęła w nocy z rodzinnego domu, a niedługo później została znaleziona martwa nad pobliskim jeziorem. Początek sugerowałby więc, że będzie to powieść skupiona na rozwiązywaniu zagadki śmierci nastolatki i w zasadzie tak jest, ale nie to stanowi oś fabularną tej historii. Tragedia dotykająca tę rodzinę stanowi dla Ng podłoże do wnikliwej wiwisekcji rodziny tego, jak przeżywana strata przyczynia się do jej rozpadu i uświadamia wszystkim jej członkom, jak niewiele o sobie wiedzą i jak wiele w ich domu było udawania spowodowanego chęcią zaspokojenia oczekiwań innych.
Akcja toczy się niejako dwutorowo- jeden tor to przeżywanie przez Lee żałoby i godzenie się ze stratą dziecka ( teraz), a drugi to odtwarzanie przeszłości, w której kryją się podwaliny tej tragedii. Autorka uświadomiła mi, że każda decyzja podjęta przez nas w życiu ma wpływ na to, co wydarza się nawet wiele lat później. Bohaterowie, jak każdy człowiek, zadają sobie pytania: czy gdybym kiedyś coś zrobił, lub nie zrobił, to Lydia by żyła? Dramat rodziców jest tak wielki, że zaczynają nawet winić samych siebie za to, że kilkanaście lat wcześniej, wbrew opinii społecznej zdecydowali się na tzw. mieszane małżeństwo, które w USA w latach 50. w niektórych stanach były zakazane. Tymczasem Marylin zdobywa się na odwagę i niwecząc nadzieje matki na to, że wróci ze studiów z odpowiednim mężczyzną, wychodzi za mąż za pochodzącego z Chin Jamesa Lee.
No właśnie, najbardziej poruszyło mnie ukazanie problemu przerzucania na dzieci własnego kompleksu wynikającego z niewykorzystanych szans. Zarówno Marylin, jak i jej córka są ofiarami swoich matek. Co ciekawe, nawet świadomość tego, że rodzic pokłada w tobie nadzieje na zrealizowanie swojego modelu życia nie pozwala bohaterce wyrwać się z tego toksycznego układu i zbuntować przeciw niemu. Musi ona ciągle udowadniać matce, ale i sobie, że jej małżeństwo nie jest pomyłką, że przewidywania o tym, że kiedyś pożałuje swojej decyzji były błędne. A frustracja spowodowana niemożnością zrealizowania swojego marzenia zostaje wyładowana na córce, której wmawia, że to jej marzenie, że taki model życia ją uszczęśliwi. Najstraszniejsze jest jednak to, że bohaterka uświadamia sobie swój błąd dopiero po śmierci dziecka, wtedy, gdy nie ma już szansy na naprawienie błędu. Można co najwyżej pozwolić innym dzieciom żyć po swojemu.
Bardzo podobało mi się w tej książce budowanie napięcia- powolne, misterne, krok po kroku. Każdy detal okazuje się ważny, każde wydarzenie z przeszłości rzuca długi cień na teraźniejszość. To pozwala zbliżyć się do zagadki śmierci Lydii i zrozumieć jej przyczyny. Ta opowieść jest wręcz duszna od znaczeń, emocji, ale i niedopowiedzeń, tajemnic, a przede wszystkim udawania. Odkrycie prawdy o śmierci córki państwa Lee pozwala odetchnąć pełną piersią- nie tylko jej rodzicom, ale i czytelnikowi. To swoiste katharsis, oczyszczające rozwiązanie i szansa na nowy początek, którą można wykorzystać, albo nie.
Powieść Celeste Ng pozostawiła mnie z uczuciem smutku, ale i współczucia dla bohaterów, którzy nie tylko musieli uporać się z żałobą, ale po raz pierwszy zedrzeć z siebie maski i ciągle noszone kostiumy i nareszcie szczerze przyjrzeć się relacjom w rodzinie i samym sobie. Byłam bardzo ciekawa, czy przekonanie, jakoby prawda nas wyzwalała, znajdzie swoje uzasadnienie i w tej historii. Wyszłam z tego doświadczenia w pełni usatysfakcjonowana.
Celeste Ng, amerykańska pisarka chińskiego pochodzenia, zachwyciła mnie kiedyś „Małymi ogniskami”, dlatego bez wahania wzięłam z bibliotecznej półki jej kolejną książkę. Intrygował opis na okładce, ale takiego ładunku emocji nie przewidziałam.
Autorka zaczyna z wysokiego C- na samym początku dowiadujemy się, że córka państwa Lee, Lydia, zniknęła w nocy z rodzinnego domu, a...
2024-05-05
Przemknęłam przez „Róże” jak burza, bo nie byłam w stanie odłożyć tej ponad 600 stronicowej książki, w której autorka nawiązała do klasyki powieści i do motywów sprawdzających się zawsze. Decyzję o lekturze podjęłam dzięki informacji na okładce, że pobrzmiewa w niej echo „Przeminęło z wiatrem”, które kiedyś bardzo lubiłam i uważam za wzór powieści w dobrym klasycznym stylu. I rzeczywiście, zapowiadane echa są bardzo wyraźne, poczynając od schematu fabularnego, a kończąc na kreacji pary głównych bohaterów.
Scarlett O'Hara to literacki przykład kobiety niepokornej, mającej odwagę żyć po swojemu, ale też upartej i dumnej do tego stopnia, że gotowa była zrezygnować z miłości dla udowodnienia swoich racji. Podobnie jest z główną bohaterką powieści Leili Meacham Mary Toliver. Jej Tara nazywa się Somerset i dla utrzymania tej plantacji gotowa jest na ogromne wyrzeczenia. To kobieta, którą poznajemy jako nieopierzoną nastolatkę i towarzyszymy jej do końca życia. Śledzimy więc przeistaczanie się dziewczyny w dojrzałą kobietę. Jest też odpowiednik Retha Butlera, czyli Percy Warwick, syn rodziny zaprzyjaźnionej z Toliverami. Tych dwoje połączy oczywiście ogniste uczucie, ale oni sami będą dla siebie jak żuraw i czapla z dziecięcego wierszyka. Ich pociągi wciąż będą się mijały, w rezultacie czego każde z nich wyląduje w zupełnie innym miejscu niż powinno.
Leila Meacham stworzyła klasyczną sagę rodzinną wyrastającą z najlepszych wzorców. Jest tu wszystko, czego wielbiciele tego rodzaju powieści, w tym ja, oczekują: wielka miłość, konflikty rodzinne, nieporozumienia prowadzące do nieodwracalnych skutków, dramaty i sukcesy, a nawet klątwa ciążąca na rodzie Toliverów, która stanie się przyczyną ostatniej decyzji Mary, a od niej właśnie wszystko się zaczyna i kończy.
Autorka zbudowała „Róże” z czterech części, w których poznajemy losy Toliverów i Warwicków z perspektywy samej Mary, Percy'ego oraz bratanicy Mary Rachel. Ostatnia część to historia zamieszania wywołanego zapisem testamentowym głównej bohaterki i powoli odkrywanych rodzinnych tajemnic. Ważną rolę odgrywają w niej tytułowe róże, nawiązujące swoją symboliką do angielskiej wojny dwóch róż i będące sposobem na wyrażanie uczuć przez bohaterów- prośby o wybaczenie i samego przebaczenia. Przy okazji tej soczystej opowieści autorka przedstawia też kawałek historii Stanów Zjednoczonych XX wieku i przemian obyczajowych zachodzących w tamtejszym społeczeństwie. To że Mary żyjąca na początku XX wieku musi podejmować dramatyczną decyzję życiową, aby uchronić siebie i rodzinę przed skandalem w dzisiejszych czasach nie miałoby miejsca. Podobnie jak sytuacja, w jakiej znalazła się jej matka po zapisie w testamencie na korzyść córki- współczesna kobieta po prostu poradziłaby sobie w życiu.
Czytając „Róże” trudno było mi zrozumieć przywiązanie, jakim Mary, a później Rachel czuły do plantacji Somerset. Po dłuższym namyśle doszłam jednak do wniosku, że w Polsce za sprawą tragicznej historii nikt nie jest przywiązany do konkretnego miejsca od kilku pokoleń. Wojna, a później czasy komunizmu spowodowały, że znikła polska klasa ziemiańska, a rodziny będące właścicielami majątków ziemskich zostały w nich wywłaszczone i pozostała im co najwyżej nostalgia za tym, co mogłoby być, gdyby nie bieg historii. Tymczasem bohaterki powieści Leili Meacham czują do swojego kawałka świata coś takiego, co każe im bez wahania rezygnować z własnego szczęścia w imię zachowania rodzinnego majątku.
Jeśli więc ktoś lubi wielkie sagi rodzinne to polecam „Róże”. Autorka napisała też prequel do tej powieści pt. „Plantacja Somerset”, ale jej nie czytałam. Wydaje mi się, że skoro jest prequelem to spokojnie można zacząć od wcześniej napisanych „Róż”, co serdecznie polecam.
Przemknęłam przez „Róże” jak burza, bo nie byłam w stanie odłożyć tej ponad 600 stronicowej książki, w której autorka nawiązała do klasyki powieści i do motywów sprawdzających się zawsze. Decyzję o lekturze podjęłam dzięki informacji na okładce, że pobrzmiewa w niej echo „Przeminęło z wiatrem”, które kiedyś bardzo lubiłam i uważam za wzór powieści w dobrym klasycznym stylu....
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2024-05-02
Miałam pewne obawy, sięgając po „Tancereczkę” Joanny Parasiewicz, bo na okładce przeczytałam hasło „O miłości w czasach piekła...” i zobaczyłam baletnicę, obok której leży czapka oficera SS. Pomyślałam więc: oho, kolejny romans z holocaustem w tle. Na szczęście tak nie było. Może dlatego, że autorka to pasjonatka historii i kultury żydowskiej, więc stworzenie naiwnej opowiastki romantyzującej czasy III Rzeszy kłóciłoby się z jej wiedzą.
Najprościej mówiąc jest to powieść o trójkącie uczuciowym, którego ramiona wyznaczają Frank Rauber- syn niemieckiego generała i oficer SS, Ingrid Stern- zdeklarowana nazistka i działaczka na rzecz czystości rasowej oraz Malka Freiman- żydowska dziewczyna i utalentowana baletnica, ukrywająca się po nocy kryształowej w berlińskim kabarecie jako Lulu. Akcja dzieje się w przededniu II wojny światowej w Berlinie.
No właśnie- Berlin. Joanna Parasiewicz doskonale odmalowała realia życia w tym mieście wraz z dojściem nazistów do władzy i chwilę przed. Ponieważ każde z bohaterów pochodzi z innego środowiska, więc mamy okazję poznać problemy i warunki życia zarówno ubogiej klasy mieszczańskiej, jak i zamożnych żydowskich rzemieślników i niemieckiej arystokracji. Beznadzieja i brak perspektyw po I wojnie światowej i ogromny kryzys, będący wynikiem drastycznych reparacji wojennych nałożonych na Niemcy stworzyły podatny grunt dla rodzącego się nazizmu i antysemityzmu. Upokorzeni Niemcy z nadzieją oddali władzę w ręce Hitlera, który obiecał im przywrócenie godności i zaraz po objęciu urzędu zaczął wcielać swoje obietnice w życie. Nie dziwi więc fakt, że matka Ingrid jest wdzięczna państwu za to, że nareszcie może żyć bez obawy, że jej córka będzie głodna, a sama Ingrid dostaje od państwa szansę na sukces- dlatego kocha Wielką Rzeszę z wzajemnością. Z kolei Malka na własnej skórze odczuwa, że jest gorszym gatunkiem człowieka, musi się ukrywać, liczyć na innych, a jej wielki talent poniekąd marnuje się w prymitywnym przedstawieniu, oglądanym przez żołnierzy i ich kochanki. Malka nie ma jednak wyjścia- jeśli chce przeżyć to musi zawiesić baletki na kołku. Frank Rauber też jest ofiarą ideologii. To dobry i wrażliwy chłopak, utalentowany student Akademii Wojskowej, który jest dumą ojca. Zostaje zmuszony do założenia munduru i przyjęcia posady mechanika samochodów samego führera. Nie jest jednak zdeklarowanym nazistą, co zresztą konfliktuje go z ojcem. W domu Rauberów są jeszcze inni, którym polityka złamała życie- niepełnosprawny brat Franka, jego matka i wychowanka Annika. Dużo tu smutnych historii.
Trochę byłam zaskoczona epilogiem i pomysłem na rozwiązanie tej historii, ale właściwie to podobała mi się scena finałowa. Pozostawia sporo do domysłu, nie jest oczywista, co daje pole dla wyobraźni.
Na tle mnożących się ostatnio powieści z II wojną w tle ta wypada całkiem dobrze. Dobrze odtworzone realia społeczno- obyczajowe, ciekawa i nienaiwna fabuła i uniknięcie schematyzmu w kreowaniu postaci są niewątpliwym walorem „Tancereczki”. Dlatego chętnie sięgnę też po inną powieść tej autorki- kusi mnie „Mistyfikator”. Polecam.
Miałam pewne obawy, sięgając po „Tancereczkę” Joanny Parasiewicz, bo na okładce przeczytałam hasło „O miłości w czasach piekła...” i zobaczyłam baletnicę, obok której leży czapka oficera SS. Pomyślałam więc: oho, kolejny romans z holocaustem w tle. Na szczęście tak nie było. Może dlatego, że autorka to pasjonatka historii i kultury żydowskiej, więc stworzenie naiwnej...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2024-04-30
Robert Harris dał mi możliwość zajrzenia do świata, do którego zwykły śmiertelnik nie ma szans się dostać. Nawet sam autor potrzebował specjalnych zezwoleń, żeby choćby wejść do miejsc, gdzie odbywa się tajny proces wybierania każdego nowego papieża. Wiele miejsc w Watykanie dostępnych jest dla publiczności, ale nie to. Również sama procedura głosowania i organizacja konklawe są obwarowane klauzulą tajności, a wierni mogą co najwyżej czekać na Placu Świętego Piotra, wpatrując się w dym unoszący się z komina.
Miałam wątpliwość, czy powieść o konklawe będzie interesująca dla mnie, czyli osoby, która sprawami Kościoła nie interesuje się prawie wcale. Wydawało mi się, że niemożliwym jest napisanie thrillera z akcją osadzoną wyłącznie za murami Kaplicy Sykstyńskiej i Domu Świętej Marty, bo cóż ciekawego może dziać się wśród zanurzonych w modlitwie duchownych, którzy przez kilka dni nie robią nić innego, jak tylko głosują. Robert Harris udowodnił mi, że może się dziać bardzo wiele i że dobry thriller to nie tylko ten, w którym wydarzenia lawinowo następują po sobie, ale też taki, w którym napięcie budowane jest powoli i wynika raczej z ujawnianych kolejno informacji.
Przez zawiły proces wyboru nowego Biskupa Rzymu prowadzi nas jeden z kardynałów uczestniczących w konklawe, Jacopo Lomeli. To on po nagłej śmierci papieża musi czuwać nad przebiegiem konklawe, w którym uczestniczy 118 kardynałów. Od samego początku nad tym wydarzeniem ciąży jakaś tajemnica, poczynając od okoliczności śmierci głowy Kościoła, poprzez niespodziewane pojawienie się kardynała, o istnieniu którego nikt nie słyszał, na niepokojących plotkach o kolejnych kandydatach kończąc. I mimo że jest to thriller to nie ma w nim morderstw, psychopatów, czy innych aktów przemocy. Jednak napięcie wzrasta wraz z kolejnymi turami głosowania. I nie chodzi tylko o to, na kogo pada odpowiednia ilość głosów, ale o to, kto na tę zaszczytną i odpowiedzialną funkcję zasługuje. Lomeli kilkakrotnie staje przed dylematem: czy ujawnić prawdę o życiu tego czy innego kardynała; czy zdemaskować nieprawidłowości w pełnieniu posługi duszpasterskiej?
Najciekawsze w „Konklawe” było dla mnie zaglądanie w zakamarki budowli watykańskich i możliwość śledzenia całego procesu wyboru papieża, który jak się okazuje, nie jest wcale taki prosty. Autor na końcu powieści składa podziękowania osobom, które umożliwiły mu zapoznanie się z zasadami konklawe, ale zaznacza, że nie wszystkich może wymienić z nazwiska, bo konsultacje odbyły się nieformalnie. I właśnie dzięki temu taki laik jak ja ma okazję, by zapoznać się z ceremoniałem żegnania zmarłego papieża, zasadami obowiązującymi elektorów biorących udział w konklawe, samą procedurą kolejnych głosowań i w końcu ogłoszenia nowego Biskupa Rzymu.
Harris nie poprzestał w swojej powieści jedynie na relacjonowaniu wydarzeń. Dużo miejsca poświęcił dylematom i rozważaniom moralnym na temat odpowiedzialności Głowy Kościoła, kryzysu tej instytucji we współczesnym świecie i roli papieża w przezwyciężeniu trudności. Ciekawie przedstawia również poszczególnych kandydatów. Okazuje się, że konklawe to nic innego jak kampania wyborcza, tyle że pod wezwaniem Ducha Świętego. Widzimy kardynałów, którymi targają niezdrowe ambicje, zawiść, którzy różnymi metodami próbują zdyskredytować rywali, którzy manipulują opinią innych. Są też tacy, którzy modlą się o to, żeby nie zostać wybranymi, bo ciężar odpowiedzialności jest dla nic nie do udźwignięcia. Kto zostanie wybrany i zostanie przywódcą duchowym wszystkich chrześcijan? To jest dopiero zaskoczenie!
Pierwsze spotkanie z Robertem Harrisem uznaję za udane, a jego powieść polecam wielbicielom dobrych thrillerów.
Robert Harris dał mi możliwość zajrzenia do świata, do którego zwykły śmiertelnik nie ma szans się dostać. Nawet sam autor potrzebował specjalnych zezwoleń, żeby choćby wejść do miejsc, gdzie odbywa się tajny proces wybierania każdego nowego papieża. Wiele miejsc w Watykanie dostępnych jest dla publiczności, ale nie to. Również sama procedura głosowania i organizacja...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2024-04-26
Chciałam sprawdzić o co tyle szumu. W końcu powieść japońskiego pisarza i reżysera odniosła ogromny sukces na całym świecie, a w serwisie LC została uznana książką roku 2022. Dlatego, odczekawszy swoje w bibliotece, dostałam niewielkiej objętości egzemplarz i po 2 dniach było po lekturze.
Rzecz jest z gatunku tych książek, które wprowadzają w błogi nastrój, wzruszają i relaksują. Nie ma w niej wartkiej akcji, wielkich namiętności, czy bohaterów przeżywających spektakularne przygody, a jest leniwie opowiadana historia, skromne środki wyrazu i postaci traktowane z czułością i delikatnością. To proza inna od europejskiej, bardzo oszczędna, wręcz ascetyczna w formie, a jednocześnie podejmująca tematy ważne i uniwersalne.
Po wizycie w Nowej Kaledonii, czy Izraelu tym razem trafiłam do Tokio, gdzie w małej uliczce mieści się kawiarnia, o której krąży miejska legenda, że jest tam jeden stolik, który umożliwia podróże w czasie. Każdy kto zajmie to miejsce może przenieść się wstecz lub w przyszłość, ale pod warunkiem, że wróci zanim wystygnie kawa. Ile czasu stygnie kawa? 10 minut? W dodatku nie można się ruszyć z krzesła. Trzeba mieć też świadomość, że ta podróż niczego nie zmieni w teraźniejszości. Pomyślałam więc: po co przenosić się w czasie, skoro niczego nie da się zmienić? I ile da się zrobić w tak krótkim czasie?
Autor pozwala doświadczyć tej fantastycznej przygody czterem osobom. Każda z nich ma swoje sprawy do załatwienia: Fumiko chce jeszcze raz odbyć rozmowę z ukochanym i powiedzieć mu coś, czego nie zrobiła wcześniej; Kohtake chce odbyć spotkanie z mężem i przeczytać list, którego kiedyś jej nie dał; Hirai chce zobaczyć po raz ostatni siostrę, a Kei marzy, aby poznać swoją córkę. Żadne z tych spotkań nie zmieni niczego w świecie, nikt nie zostanie ocalony przed śmiercią, czy przed chorobą, ale jednak każde z nich zmusi bohaterów do gruntownych przemyśleń, pomoże uporać się ze stratą, rozczarowaniem, da drugą szansę, którą bohaterowie wykorzystują.
Można się przyczepić do autora, że wykorzystuje oklepany motyw i oferuje nieco naiwną wizję świata. Jednak książka ta ma inny cel i nie rości sobie pretensji do bycia wybitną literaturą. Optymizm i otucha wlewająca się w serce czytelnika są mocą tej powieści. Człowiek przeczyta i jest mu po prostu lepiej.
Kto więc potrzebuje takiego otulenia, albo chwili wyciszenia to trafił w sedno. Niech robi kawę i czyta. Poprawa nastroju gwarantowana.
Chciałam sprawdzić o co tyle szumu. W końcu powieść japońskiego pisarza i reżysera odniosła ogromny sukces na całym świecie, a w serwisie LC została uznana książką roku 2022. Dlatego, odczekawszy swoje w bibliotece, dostałam niewielkiej objętości egzemplarz i po 2 dniach było po lekturze.
Rzecz jest z gatunku tych książek, które wprowadzają w błogi nastrój, wzruszają i...
Całkiem przyjemna i mądra powieść o roli przypadku w życiu, przemijaniu i tym, co naprawdę stanowi wartość, a co jest tylko nic nieznaczącą błahostką. I mimo że autorka ubrała swoje przemyślenia w pozornie naiwny pomysł fabularny to wyszło zadziwiająco dobrze.
Ten pomysł to dość często wykorzystywany przez twórców motyw podróży w czasie, jednak tu nie chodzi tylko o zwykłe przeniesienie się w przyszłość lub przeszłość, ale o coroczne wędrówki, które zmuszona jest przeżywać tytułowa Oona. Każdy sylwester to dla niej kolejna wędrówka do roku przypadkowo wybranego przez los. Po raz pierwszy dzieje się to podczas jej 19. urodzin w roku 1982 i wtedy bohaterka nagle budzi się w ciele 51- latki. Zdaje sobie sprawę, że jej życie potoczyło się zupełnie inaczej niż planowała w młodości, a najbardziej dojmująca jest dla niej świadomość, że gdzieś straciła 30 lat swojego życia. Kolejne podróże w czasie są już dla Oony mniej zaskakujące, bo w każdej kolejnej zachowuje pamięć o poprzednich doświadczeniach. Wydawało by się, że dostaje ona od losu fantastyczną szansę, by móc naprawić błędy popełnione na różnych etapach życia i nie dopuścić do nieszczęść, które się wydarzyły. Otóż nie! Oona nie może wpływać na przebieg swojego losu, ale może czerpać z doświadczenia, które zyskuje w kolejnych etapach życia. To uczy ją czerpać przyjemność z kontaktów z ludźmi, którzy niedługo znikną z jej życia, cieszyć się krótkimi chwilami szczęścia.
Podobał mi się sam pomysł na fabułę i to, w jaki sposób autorka przedstawiła swoją bohaterkę. Udało jej się uchwycić zmiany zachodzące w kobiecie na różnych etapach życia, zarówno te fizyczne, jak i w sposobie myślenia, rozumienia świata, przeżywania emocji. Oona najpierw jest podlotkiem o dość naiwnym wyobrażeniu funkcjonowania świata, by przy kolejnych przenosinach w czasie stawać się coraz dojrzalszą osobą. Wraz z bohaterką toczymy walkę z życiem- podejmujemy nie zawsze trafne decyzje, wpadamy w sidła miłości, przeżywamy zdrady, popełniamy błędy, cierpimy z powodu straty najbliższych. Jak w życiu...
„Oona kontra życie” to dobra książka na lato- relaksująca, a jednocześnie nie płytka, skłania do refleksji, uśmiechu, wzrusza. Polecam tym, którzy szukają czegoś lekkiego, ale jednocześnie nie chcą tracić czasu na typowo miałkie lektury.
Całkiem przyjemna i mądra powieść o roli przypadku w życiu, przemijaniu i tym, co naprawdę stanowi wartość, a co jest tylko nic nieznaczącą błahostką. I mimo że autorka ubrała swoje przemyślenia w pozornie naiwny pomysł fabularny to wyszło zadziwiająco dobrze.
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toTen pomysł to dość często wykorzystywany przez twórców motyw podróży w czasie, jednak tu nie chodzi tylko o...