-
ArtykułyMama poleca: najlepsze książki dla najmłodszych czytelnikówEwa Cieślik19
-
ArtykułyKalendarz wydarzeń literackich: czerwiec 2024Konrad Wrzesiński5
-
ArtykułyWyzwanie czytelnicze Lubimyczytać. Temat na czerwiec 2024Anna Sierant1190
-
ArtykułyCzytamy w długi weekend. 31 maja 2024LubimyCzytać451
Biblioteczka
2024-06-01
2023-07-15
Zainfekowani
Niby wracamy do Bornego Sulinowa w drugiej książce Julii Łapińskiej, ale bardzo ciekawa przeszłość tego miejsca, która tak mi się spodobała w "Czerwonym jeziorze", tutaj odgrywa mniejszą rolę. Ale nie szkodzi, nowa historia nadrabia to z nawiązką.
Fabułę "Dzikich psów" zbudowała autorka w oparciu o temat wojny i jej konsekwencji – ucieczki przed działaniami zbrojnymi, naszej postawy wobec uchodźców oraz polityki w tym zakresie. Zgrabnie wprowadziła do opowieści nowych bohaterów, grupę przyjaciół z afgańskiego etapu życia Kuby Kralla, byłego fotoreportera wojennego. Upalne lato z "Czerwonego jeziora" zamieniła na mroźny, sylwestrowo-noworoczny czas. Śmierć w tych okolicznościach prezentuje się równie dobrze, a nawet… Jeszcze lepiej.
Nie dla Kuby jednak, zadomowionego w Bornem gospodarza sylwestrowej zabawy. Nowego roku nie będzie miała okazji powitać Agata Lorenc, która pojawiła się w Bornem na doczepkę i została zastrzelona. Była autorytetem w dziedzinie psychologii traumy, prowadziła badania w niedalekim ośrodku dla uchodźców. O Agacie Lorenc i jej metodach nie ma dobrego zdania Kuba Krall, będący swego czasu jej pacjentem. Nie ma go też przebywający we wspomnianym ośrodku nastoletni Irakijczyk Mansur, który wyraźnie czuje, że sesje z Lorenc nie poprawiają jego kondycji psychicznej, a wręcz przeciwnie – jeszcze bardziej ją rujnują. Mansur ma za sobą dramatyczną przeprawę z Iraku przez Białoruś do Polski, w trakcie której stracił ojca. Ucieka z ośrodka, w gruncie rzeczy ucieka przed kolejnymi spotkaniami z psychoterapeutką. Bez śladu znika też Bilal, inny nastolatek, urodzony w naszym kraju syn Polki i Kurda.
Możecie się domyślać, że na takim podłożu bujnie wyrosnąć może tylko nienawiść, zwłaszcza gdy jest umiejętnie podsycana przez brudną politykę. Mamy w powieści pewnie zmierzającą po władzę Partię Prawdy z jej silnym zapleczem – organizacją o wdzięcznej i wszystko mówiącej nazwie Białe Jutro. W mig robi się więc gęsto, mrocznie i niebezpiecznie. Kuba znowu pomaga podkomisarz Indze Rojczyk w rozwiązaniu coraz bardziej zawiłej sprawy, przy czym zabójstwo Agaty Lorenc okazuje się tylko przygrywką do znacznie poważniejszych i na szerszą skalę planowanych działań. Dziejące się wydarzenia mają dla Kralla dużo większe znaczenie osobiste niż poprzednia sprawa. Jest ściśle powiązany i z nimi, i z uczestniczącymi w nich osobami. I nie chodzi tylko o fakty – chodzi o niezwykle silne więzi emocjonalne. Sporo dowie się Kuba o ludziach, których znał, cenił, kochał i którzy zajmowali ważne miejsce w jego dotychczasowym życiu. Wiedza ta będzie mocno zaskakująca.
Zdecydowanie najlepszy w tej książce jest pomysł i znów – temat, który się broni, bodaj to jeszcze lepsze niż w "Czerwonym jeziorze". Uogólniając nieco można powiedzieć, że konkluzja brzmi następująco: albo otwierasz się na ludzi, albo się na nich zamykasz. Albo przezwyciężasz swoje obawy względem drugiego, innego od ciebie człowieka i pomagasz mu, gdy tego potrzebuje – albo pozostajesz obojętny i pozwalasz kiełkować nienawiści. Partia Prawdy, Białe Jutro, czarna dupa. Jesteś w czarnej dupie, jeśli nie pomagasz. Wciąż ważne, wciąż aktualne. Z tego powodu "Dzikie psy" to książka warta uwagi, bo "Mimo że kryminał jako literatura gatunkowa służy przede wszystkim rozrywce, to jednak staje się coraz częściej medium do poruszania ważkich społecznych problemów.*
Henning Mankell zgodziłby się z panią, pani Julio.
Świetnie pomyślana jest również postać mordercy. Dopiero pod koniec wszystko zaczyna wskazywać na tę osobę i dopiero wtedy można złapać się na myśli, że… No tak, to logiczne, że to właśnie ta osoba.
Dlaczego więc dałam jedną gwiazdkę mniej niż "Czerwonemu jezioru"? Z powodu nieodpartego wrażenia, że książka była pisana w pośpiechu. Przeoczonych zostało kilka baboli stylistycznych, a niektóre zachowania bohaterów (na szczęście nie te dotyczące bezpośrednio śledztwa) były dla mnie nieuzasadnione, żeby nie powiedzieć – głupiutkie. Do tego pewne sprawy autorka Kubie i Indze ułatwiła, a nie uważam, żeby podsuwanie rozwiązań było konieczne. Nie zmienia to jednak faktu, że ważność podjętej tematyki i ogólna jego realizacja czynią książkę wartą przeczytania, mimo tych kilku niedoróbek.
Odniosę się jeszcze do obaw, które miałam przed lekturą powieści i o których wspomniałam w recenzji "Czerwonego jeziora". Otóż, temat polowań na szczęście nie został rozwinięty. Na początku książki zostaje potrącony pies, ale natychmiast dostaje ratunek. A tytuł to już musicie sami sobie zinterpretować.
Będzie trzecia powieść z Kubą Krallem. Cieszę się, bo go polubiłam.
*Julia Łapińska w posłowiu, s. 445.
Zainfekowani
Niby wracamy do Bornego Sulinowa w drugiej książce Julii Łapińskiej, ale bardzo ciekawa przeszłość tego miejsca, która tak mi się spodobała w "Czerwonym jeziorze", tutaj odgrywa mniejszą rolę. Ale nie szkodzi, nowa historia nadrabia to z nawiązką.
Fabułę "Dzikich psów" zbudowała autorka w oparciu o temat wojny i jej konsekwencji – ucieczki przed działaniami...
2023-07-04
Tropem fotografii, tropem czerwieni
"Czerwone jezioro" Julii Łapińskiej to powieść, w której przeszłość spotyka się z teraźniejszością. Koniec lat osiemdziesiątych z upalnym latem 2014 roku. Trzeba było czekać ćwierć wieku, żeby wyrównać rachunki, pozałatwiać sprawy, odkryć tajemnice. I pochować trupa.
Od trupa się też zaczyna. W noc wesela Borysa i Leny zostaje zamordowany ochroniarz pana młodego, Anton Gorbaczow. Chłop jak dąb, były żołnierz. Dodatkowo ktoś jeszcze za życia obciął mu palce u obu rąk i wyciął fragment skóry na przedramieniu, a zwłoki podrzucił i widowiskowo wyeksponował na terenie hotelu Mir, gdzie odbywała się impreza. Sprawą zajmować się będzie policjantka Inga Rojczyk, odważna i ostra, niedająca się stłamsić oślizłemu szefowi, który lata zawodowej i w ogóle życiowej świetności ma już dawno za sobą. Ale ważniejszy wydaje się tu Kuba Krall, który – chcąc nie chcąc – stanie się pomocny w śledztwie. Kuba jeszcze całkiem niedawno był najlepszym fotoreporterem wojennym, dziś jest wypalony i zadłużony, uwięziony w szponach traum i alkoholu. Na zlecenie Borysa Morozowa (z którym znał się od dzieciństwa) miał fotografować wesele – a że przy okazji zrobił parę innych zdjęć... Jak zapewne domyślacie się po tytule tej recenzji, fotografie odgrywają w całej historii bardzo istotną rolę. Patrzeć na nie to za mało. Trzeba umieć je czytać. Tu przydaje się fotoreporterskie oko Kuby, które dostrzega i wychwytuje co innego niż to policyjne Ingi. Poza tym sprawa zabójstwa Antona Gorbaczowa w pewnym momencie zaczyna nosić dla Kuby znamiona osobistej.
Muszę powiedzieć, że wciągnęła mnie ta opowieść, wciągnęła niepostrzeżenie i mocno, a to w dużej mierze za sprawą miejsca akcji. Autorka osadziła swoją kryminalną zagadkę w Bornem Sulinowie. Nazwę tę może i słyszałam, ale o Bornem nic nie wiedziałam. A to miejscowość o militarno-garnizonowej przeszłości, gdzie w czasach drugiej wojny światowej urzędowali Niemcy, zaś po roku 1945 przejęła je Armia Czerwona – i oczywiście wojska radzieckie stacjonowały tam do początku lat 90. To był inny, odizolowany świat, inna strefa, inne życie. Mieszkańcy okolicznych, przygarnizonowych wioseczek czasem mogli do tego świata przez szczebelki zaglądać. Jedna z bohaterek "Czerwonego jeziora" zamieszkała w garnizonie, ale ten transfer skończył się dla niej tragicznie. Jej losy to najbardziej poruszający wątek powieści, z jej osobą wiąże się niematerialna, emocjonalna motywacja działań innej ważnej postaci. Bo mamy też oczywiście motywacje bardziej przyziemne, jak skarb przywieziony z Afganistanu przez trzech towarzyszy.
W książce kilkakrotnie padają słowa, że Borne Sulinowo ma potencjał. Tak mówi Borys Morozow, który z dyskretną pomocą Aleksandra Zimmina (towarzyszącego jego ojcu i zamordowanemu ochroniarzowi podczas wojny w Afganistanie) rozkręca interesy na terenie dawnego garnizonu. A może to mówi właśnie Zimmin, już nie pamiętam. W każdym razie postawili hotel Mir, planują wybudować kolejny. Julia Łapińska udowadnia, że Borne Sulinowo ma potencjał także pod względem pisarskim, twórczym. Ma specyficzną atmosferę, obrosło krwawymi legendami i bolesnymi tajemnicami, które w końcu domagają się wyjaśnienia. Borne Sulinowo dało temat, zrobiło tę powieść. Myślę, że ogromnie przyczyniło się do jej sukcesu, ale nie byłby on możliwy, gdyby autorka rzeczony potencjał zmarnowała.
Owszem, daje się wyczuć, że to debiut fabularny. Powieść ma prawie 600 stron, pewnie dałoby się ją bez szkody dla całokształtu odchudzić – ale jakoś mi ta ilość nie przeszkadzała, przeczytałam "Czerwone jezioro" w 5 dni. Żaden stylistyczny kamień w bucie mnie nie uwierał, choć może czasem językowi brakowało nieco lekkości. Jeśli ktoś jest po lekturze wielu powieści kryminalnych, może dość szybko domyślić się powiązań między bohaterami i doprowadzą go one w pobliże sprawcy (albo i do niego samego) – tak było ze mną, co nie znaczy, że odebrało mi to przyjemność czytania. Aktorzy tego spektaklu świetnie grają swoje role, zwłaszcza mam tu na myśli postacie drugoplanowe, które ostatecznie okazują się pierwszoplanowymi.
Ta historia po prostu się broni.
Aha – i nie, nie dostałam książki od wydawnictwa. Nabyłam drogą kupna (nie rozboju) używany egzemplarz. Nie mam żadnego interesu w tym, żeby wystawiać Julii Łapińskiej laurkę, ponieważ drugi tom również sobie zwyczajnie kupiłam. Jedyne, co mnie powstrzymywało przed lekturą, to obawa, że autorka rozwinie temat polowań, czego bym nie chciała – albo że w ogóle zacznie w jakiś sposób uwidaczniać mocno motyw cierpienia zwierząt. Mówiono mi, że tytuł "Dzikie psy" jest metaforyczny – i nie jest…
Tropem fotografii, tropem czerwieni
"Czerwone jezioro" Julii Łapińskiej to powieść, w której przeszłość spotyka się z teraźniejszością. Koniec lat osiemdziesiątych z upalnym latem 2014 roku. Trzeba było czekać ćwierć wieku, żeby wyrównać rachunki, pozałatwiać sprawy, odkryć tajemnice. I pochować trupa.
Od trupa się też zaczyna. W noc wesela Borysa i Leny zostaje...
2022-12-20
Kraina baśni jest dla wszystkich - chodźcie!
"Kraina baśni jest dla wszystkich" to zbiór utworów tego gatunku napisanych przez współczesnych autorów węgierskich. To niesamowita książka, piękna pod każdym względem (treść, przekaz, wydanie, ilustracje) i ogromnie wartościowa. Podczas lektury nieustannie nawiedzała mnie myśl, że gdyby rodzice czytali te baśnie swoim dzieciom, na świecie nie byłoby zła. Dzięki tej książce da się uwierzyć, że życie może być piękną podróżą – i mówię to ja, którą bardzo trudno przekonać, że szklanka jest do połowy pełna, a nie pusta.
Istotny jest już sam wstęp, w którym czytamy o przyczynach powołania do życia tego zbioru i zasadach, jakimi kierowano się, nadając mu kształt. Baśnie te, czerpiąc z klasyki gatunku i przekształcając ją, stają się więc głosem krzywdzonej mniejszości. Której i kiedy – nieważne. Wśród założeń pomysłodawców było i takie: "I niech teksty nie mają charakteru dydaktycznego" (s.9). Przyznam, że tego akurat nie rozumiem. Baśnie powinny uczyć i te także uczą, przy czym nie jest to dydaktyzm nachalny i nakazujący, a delikatny – i z tego względu ma szanse być bardziej skuteczny.
W kolejnych opowieściach spotykamy bohaterów ludzkich i zwierzęcych, którzy mierzą się z różnymi problemami swojego istnienia i doświadczają różnych jego stanów. Poszukują prawdziwych siebie albo wydobywają siebie z ukrycia. Przygotowują się do życiowych walk, dowiadują się, kto jest ich najgroźniejszym przeciwnikiem i gdzie szukać ratunku. Poznają, co to przyjaźń i co to odrzucenie. Przechodzą życiowe przemiany i takie podejmują decyzje. Kochają, są samotni, pokonują swoje słabości i stają się dzielni, cierpią i są szczęśliwi – mimo wszystko. Jak widzicie, jest to katalog spraw uniwersalnych, z którymi nie raz i nie dwa mieliśmy do czynienia, a ten zbiór baśni przypomina nieco poradnik, jak je przyjmować i jeśli trzeba – rozwiązywać. Nie za pomocą czarodziejskiej różdżki, choć oczywiście mamy tu elementy fantastyczne. Za pomocą fantastycznych umiejętności, jakimi są wrażliwość, akceptacja, tolerancja i uznanie drugiej osoby za kogoś rzeczywiście ważnego i wyjątkowego, jak sami jesteśmy. Światów wykreowanych w tych baśniach nie chce się opuszczać – chyba że po to, by je urzeczywistnić.
Nie zawaham się przed stwierdzeniem, że ten zbiór baśni powinien przeczytać każdy. Dzieci przyjmą je w sposób naturalny – myślę, że niczemu się tutaj nie zdziwią i po prostu wszystko zrozumieją. Mnie, dorosłej kobiecie, ta lektura dała bardzo wiele i bardzo wzruszyła. Faktem jest, że trafiła w swój czas (swoją drogą, skąd książki wiedzą, że mają być przez nas czytane akurat w tym, a nie w innym momencie?), ale nawet gdyby nie, doceniłabym ją tak samo. Będę do niej wracać, bo jest to książka pełna dobra i mocy. Pełna pozytywnej energii, choć bohaterowie mierzą się z trudnymi wyzwaniami. Wyciskająca łzy, ale ciepła. Prawdziwie magiczna.
I do jej recenzji chcę dołączyć osobistą historię, która zdarzyła mi się w związku z lekturą, a ja widzę związek między nią i przeczytanymi baśniami. Mam przyjaciółkę, która – jeśli ktoś jej dobrze nie zna – może uchodzić za osobę dość oschłą i sztywną. Nie jest wylewna w okazywaniu uczuć, co niektórzy biorą za brak serdeczności czy zainteresowania ich sprawami. Widziałyśmy się ostatni raz przed świętami, które każda z nas spędza inaczej. Usłyszałam od niej: "Jak ja się cieszę, że cię mam". I pomyślałam, że często w drugim człowieku jest to, co my sami zobaczymy. I będzie tego tyle, na ile pozwolimy temu się rozwinąć. To również przekazują współczesne węgierskie baśnie.
Chyba jeszcze nigdy nie napisałam w recenzji, że koniecznie musicie przeczytać jakąś książkę. Ale teraz napiszę – musicie.
Kraina baśni jest dla wszystkich - chodźcie!
"Kraina baśni jest dla wszystkich" to zbiór utworów tego gatunku napisanych przez współczesnych autorów węgierskich. To niesamowita książka, piękna pod każdym względem (treść, przekaz, wydanie, ilustracje) i ogromnie wartościowa. Podczas lektury nieustannie nawiedzała mnie myśl, że gdyby rodzice czytali te baśnie swoim dzieciom,...
2020-04-04
Jeśli chcesz zmienić swoje życie, musisz umrzeć.
Dobiegający pięćdziesiątki Arthur Ophof jest nudnym, leniwym i żałosnym nieudacznikiem – przynajmniej w oczach swojej żony Afry. Od wielu lat ta sama praca (którą zresztą wkrótce traci), żadnych perspektyw, marzeń i ambicji. Miłość była, ale się skończyła. Afra też nie zrealizowała wszystkich swoich życiowych planów, ale wydaje się lepiej sobie radzić z poczuciem rozczarowania (ale nie mężem). Oboje już sobie tylko przeszkadzają i najlepiej się czują, gdy współmałżonka nie ma w domu. Mają siebie nawzajem dość – z pierwszoosobowej narracji obojga dowiadujemy się szczegółów na ten temat.
Ale choć wspólne życie coraz bardziej im doskwiera i właściwie nie mają już ze sobą nic wspólnego, nie są w stanie o tym ze sobą porozmawiać – i na przykład po prostu się rozstać. Łatwiejszym niż normalne dojście do porozumienia okazuje się oszustwo, w realizacji którego mocno wspierają Arthura jego dwaj przyjaciele. Mówiąc w skrócie: Arthur finguje swoją śmierć za granicą, a przyjaciele, przekupiony przedsiębiorca pogrzebowy i spec od zmiany wyglądu załatwiają resztę. Arthur przybywa jeszcze na swój pogrzeb, po czym używaną pandą z napędem na cztery koła (!!!) wyjeżdża do Włoch, posługując się fałszywą tożsamością. Cały ten pomysł i jego realizacja są chyba jego największym dotychczasowym osiągnięciem.
Arthur działa poniekąd jak samobójca. Uważa, że będzie lepiej dla Afry, gdy uwolni ją od swojej męczącej obecności, że właściwie wyświadcza jej przysługę. Nie sądzi, by jakoś szczególnie jej go brakowało, jest wręcz przekonany, że po jego zniknięciu Afra odżyje. Głównym jego celem jest jednak jego własne nowe życie.
Wyobrażam sobie różne możliwe reakcję na tę lekturę:
* irytujemy się i pukamy w głowę podczas czytania;
* zaśmiewamy się do rozpuku;
* kręcimy głową z pełnym podziwu niedowierzaniem;
* zastanawiamy się, dlaczego ludzie, którzy spędzili ze sobą wiele lat i znają się jak łyse konie, nie potrafią ze sobą szczerze rozmawiać.
Ja doświadczyłam każdej po trochu. Bo rzeczywiście – plan niesamowity, wymagający precyzyjnych przygotowań, zadbania o najdrobniejsze szczegóły, powściągliwości i cierpliwości w oczekiwaniu, kontrolowania się, żeby z niczym wcześniej się nie zdradzić. Nie brak tu absurdalnie zabawnych sytuacji. Akcja jest iście filmowa. Jednak trudno też nie pomyśleć o Arthurze: idiota i egoista. Wreszcie – książka jest po prostu smutna, przygnębiająca i prawdziwa, jeśli chodzi o kwestię rozpadu relacji międzyludzkich. Przed tym rozpadem nic nas nie chroni, nawet to, że kiedyś byliśmy sobie bardzo bliscy, odgadywaliśmy swoje myśli bez słów i łączyła nas miłość. Tę niewygodną i przykrą prawdę książka odsłania wprost, bez ogródek.
Trudno mi stwierdzić, czy polecam tę powieść. Wydaje mi się, że jeśli ktoś czytał „Małe eksperymenty ze szczęściem” i „Nowy sekretny dziennik Hendrika Groena”, historią Arthura i Afry będzie nieco rozczarowany. Ja sama wolałabym trzecią część przygód Henka.
Nie można jednak odmówić autorowi fabularnej pomysłowości oraz umiejętności prowadzenia akcji wartko i bez dłużyzn. Rozczarowuje tylko trochę zakończenie, które powinno być wg mnie bardziej rozbudowane. Zabrakło w nim tego, czego przez całą książkę brakowało w relacji między bohaterami: rozmowy.
Jeśli natomiast Wam nie brakuje cierpliwości do dużych chłopców i zrzędzących bab, czytajcie. 😊
Jeśli chcesz zmienić swoje życie, musisz umrzeć.
Dobiegający pięćdziesiątki Arthur Ophof jest nudnym, leniwym i żałosnym nieudacznikiem – przynajmniej w oczach swojej żony Afry. Od wielu lat ta sama praca (którą zresztą wkrótce traci), żadnych perspektyw, marzeń i ambicji. Miłość była, ale się skończyła. Afra też nie zrealizowała wszystkich swoich życiowych planów, ale...
2024-04-01
#Wyzwanie LC kwiecień 2024
Białe noce, czarne dni
Książka Urszuli Honek poczekałaby jeszcze pewnie trochę na swoją kolej, gdyby nie niedawna nominacja do Nagrody Bookera, która mnie zmobilizowała do lektury. I dobrze się stało, warto było.
Ten zbiór opowiadań – będących tak naprawdę rozdziałami jednej opowieści bez początku i końca – ma dwie główne bohaterki: śmierć i wieś. Śmierć jest najsilniejsza, obecna w każdym tekście. Zamieszkała w tej wsi, zadomowiła się na amen i na drzwiach każdego domu zostawia ślad. Opowiada siebie z różnych perspektyw, ustami różnych postaci. Przychodzi do nieszczęśliwych wiejskich głupków, nierozeznanych jeszcze w uczuciach młodych kobiet i do matek o piersiach ulewających mleko. Rodzi się, gdy dzieci są jeszcze malutkie, ale już wychowują się same i już poznają ciężar rodzicielskiej ręki. Przychodzi do domów, w których nie ma czasu na pierdoły i nie umie się rozmawiać, gdzie czułość i serdeczność nie wiedzą, jak mają być okazywane, bo wulgarność jest łatwiejsza, bo są ważniejsze sprawy, bo przyzwyczajeniem jest walka o przetrwanie – ale tylko przetrwanie fizyczne, na inne nie wystarcza już siły. Po latach taka śmierć jest jedynym sposobem na ukojenie niewytłumaczalnej i obezwładniającej tęsknoty. Taka śmierć miesza w głowie, burzy zmysły, zostaje, jest celebrowana i ekscytująca bardziej niż życie. Jest wydarzeniem. Nawet jeśli nie ty umierasz, to przynajmniej wspominasz śmierć i ją odczuwasz, nie możesz się bez niej obyć. Gdzieś spomiędzy tego wszystkiego przebija pewna neoromantyczna ludowość, a może i zabobonność – ta śmierć jest, każdy ją widzi, nikt jej nie neguje.
Okładkowy opis głosi, że z pozoru nic się w tych opowiadaniach nie dzieje - i rzeczywiście, to tylko z pozoru. Faktycznie dzieje się tu bardzo dużo, w środku, we wnętrzu bohaterów, w ich emocjach. W niektórych opiniach czytam z kolei o obecnym u Honek realizmie magicznym - ja go nie dostrzegam, gdybym dostrzegała, rzuciłabym książkę w kąt, bo realizmu magicznego nie lubię. Dla mnie ta książka jest wybitnie rzeczywista, namacalna wręcz. Bohaterów i ich przeżyć da się niemal dotknąć.
Nie mamy tu do czynienia z sielskim i anielskim obrazem wsi. To nie ten efekt, że zachwycisz się polami malowanymi zbożem rozmaitem albo śpiew ptaków zwabi cię pod lipę w przydomowym zagajniku. Choć nie wychowałam się w Binarowej, widzę w tym obrazie pokolenie moich dziadków i rodziców, którym w życiu brakowało wszystkiego poza ciężką pracą – i których to życie niestety nie nauczyło wielu innych ważnych umiejętności. Szorstkie, twarde, bolesne życie, z którego konsekwencjami musiały się zmagać następne pokolenia. Znajduję w pamięci o mojej wsi postacie podobne do Pilota, wydarzenia o takiej wadze, jak pożar domu, w którym giną dzieci. Czuję i rozumiem niedopasowanie i chęć ucieczki bohaterów. Widzę tę samą, co oni, śmierć.
Urszula Honek idzie właściwą ścieżką opisu, łączącą w sobie trop poetyckości i zwyczajności wypowiedzi. Jej opowieść pozbawiona jest eksperymentów językowych, nie jest przestylizowana, ma w sobie naturalne piękno. Sprawia to, że wierzymy bohaterom, wiemy, że mówią swoim językiem.
Podsumowując, „Białe noce” to zazębiający się, uniwersalny wielogłos. Przytłaczający, niewygodny, prawdziwy. To literatura z bardzo wysokiej półki, a mam przeczucie graniczące z pewnością, że Urszula Honek ze swoją twórczością przemieści się jeszcze wyżej.
I choć tego nie przewidywałam, czuję się całkowicie przeniesiona do świata Binarowej pokazanego przez Urszulę Honek i wręcz ukorzeniona w nim. Dlatego uznaję, że kwietniowe wyzwanie czytelnicze mam zaliczone.
#Wyzwanie LC kwiecień 2024
Białe noce, czarne dni
Książka Urszuli Honek poczekałaby jeszcze pewnie trochę na swoją kolej, gdyby nie niedawna nominacja do Nagrody Bookera, która mnie zmobilizowała do lektury. I dobrze się stało, warto było.
Ten zbiór opowiadań – będących tak naprawdę rozdziałami jednej opowieści bez początku i końca – ma dwie główne bohaterki: śmierć i...
Za obrazem ukryte
„Czarny portret” to trzecia część cyklu z Kubą Krallem i Ingą Rojczyk, po „Czerwonym jeziorze” i „Dzikich psach”. Muszę przyznać, że pierwszy tom przeczytałam trochę z przekory – ktoś twierdził, że to taka fatalna książka i postanowiłam sprawdzić, czy faktycznie. Ale już po drugi sięgnęłam dlatego, że pierwszy mi się spodobał – był dobry, nie fatalny. Poza tym do Kuby Kralla poczułam dziwną słabość – może nie aż taką, jaką on ma do alkoholu, ale jednak. Po trzeci tom zgłosiłam się więc do naboru recenzenckiego. Udało się zdobyć książkę z autografem autorki, co mnie ucieszyło tym bardziej, że nie mogłam być na spotkaniu z nią podczas targów książki.
„Czarny portret” przenosi nas w czasy drugiej wojny światowej, przywołując temat Niemek rodzących dzieci dla Hitlera, aby odnowić niemiecką krew – oraz porywania polskich dzieci, aby je zgermanizować. Jeden z ośrodków (tzw. Lebensbornów) specjalizujących się w obu tych, że tak powiem, przedsięwzięciach, znajdował się w Połczynie-Zdroju. Splata się z tym temat sztuki zdegenerowanej (wszak sztuka wg nazistów też musiała być czysta) i grabieży dzieł. Oba wątki – jeden szokujący, drugi ciekawy – są równorzędne i nierozerwalnie ze sobą związane. Do tego gromada staruszków, którym tajemniczy sponsor zafundował pobyt w luksusowym hotelu nad morzem. Kuba ma fotografować to wypoczynkowo-rozrywkowe spotkanie seniorów. Pewien starszy pan, który w ostatniej chwili przyjął zaproszenie, zostaje otruty. Co istotne, był on cenionym konserwatorem sztuki, a Połczyn-Zdrój nie był dla niego obcym miejscem. Co jeszcze istotniejsze, wkrótce ginie jego żona – malarka. Tu wkracza Inga.
I tak na przemian to sięgamy w przeszłość, to wracamy do teraźniejszości. Przekonujemy się, że przeszłość zawsze upomni się o swoje i dogoni człowieka – w poprzednich tomach też tak było – jednak nie wszystkie zagadki da się rozwikłać, nie wszystkie tajemnice odkryć. W tym konkretnym przypadku tło historyczne jest szczególne interesujące i dramatyczne. Porusza i ciekawi zarówno kwestia podejścia Niemców do sztuki (tu warto zwrócić uwagę na trzeźwe podejście Maxa von Mansteina i sygnalizowaną przez niego niejednomyślność nazistów), jak i odbieranie prawdziwej tożsamości polskim dzieciom oraz konsekwencje tego. W działaniach bohaterów zwycięża motywacja osobista, co nie dziwi: w ostateczności zawsze ratujemy siebie, forsujemy swoje prywatne przekonania i cele, o których nie zawsze możemy jawnie mówić.
Policjantka Inga i fotoreporter Kuba ponownie łączą siły w celu wykrycia sprawcy zabójstw, a że nadają na tych samych falach, Kuba jest dla Ingi dużym wsparciem. Świetnie się uzupełniają – ona o przenikliwym umyśle, on patrzący na rozmówcę jakby robił zdjęcie i też przenikał go na wskroś. W tym tomie autorka wyeksponowała napięcie między nimi – oboje częściej niż dotąd zaczynają się zastanawiać, czy to jeszcze przyjaźń, czy już kochanie. A w każdym razie – pożądanie.
Akcja toczy się w dobrym rytmie, nie ma dłużyzn i przestojów, napięcie narasta stopniowo. Książka wciąga. Jeśli chodzi o mordercę, to Julii Łapińskiej udało się mnie zaskoczyć. Miałam dwa tropy – bardzo irytujący bohater (z tego powodu przyciągający uwagę) i bohaterka, której obecność zaznaczona została tylko w takim stopniu, w jakim trzeba było to zrobić (co z kolei mogło wyglądać na celowe odwrócenie od niej uwagi). Oba okazały się fałszywe, co dobrze o umiejętnościach pisarskich autorki świadczy. Albo źle o moich umiejętnościach odbiorczo-interpretacyjnych, jak tam kto woli.
Nadwrażliwych malkontentów uprzedzam, że na szafce w hotelowym pokoju Kuba Krall trzyma „Politykę”, a jeden ze świadków nie wygląda na chłopaka, choć podobno nim jest.
Za obrazem ukryte
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to„Czarny portret” to trzecia część cyklu z Kubą Krallem i Ingą Rojczyk, po „Czerwonym jeziorze” i „Dzikich psach”. Muszę przyznać, że pierwszy tom przeczytałam trochę z przekory – ktoś twierdził, że to taka fatalna książka i postanowiłam sprawdzić, czy faktycznie. Ale już po drugi sięgnęłam dlatego, że pierwszy mi się spodobał – był dobry, nie fatalny....