-
ArtykułyMama poleca: najlepsze książki dla najmłodszych czytelnikówEwa Cieślik19
-
ArtykułyKalendarz wydarzeń literackich: czerwiec 2024Konrad Wrzesiński5
-
ArtykułyWyzwanie czytelnicze Lubimyczytać. Temat na czerwiec 2024Anna Sierant1190
-
ArtykułyCzytamy w długi weekend. 31 maja 2024LubimyCzytać451
Biblioteczka
2024-05-27
2024-05-24
Ledwie opadły mnie emocje po "W dół, do ziemi", którą raczyłem się ostatnio, a już sięgnąłem po kolejną powieść Roberta Silverberga, która ukazała się w ramach serii Wymiary Wydawnictwa Vesper. Dziś Silverberg, jako prawie 90-letni starszy pan cieszy się zasłużoną emeryturą, ale jego historie wciąż są żywe i od czasu do czasu przypominane przez polskich wydawców. W przeszłości po tego Autora sięgały m.in. Wydawnictwo Prószyński i S-ka (w czasach, gdy był jeszcze znaczącym wydawcą na polskim rynku książki), Solaris (dziś Stalker Books), Rebis czy Vesper. Nominowana w 1973 roku do Nebuli i Hugo "Księga Czaszek" z 1972, to z pewnością nie scence fiction, ale czytając tę książkę dostrzegłem duchowe powinowactwo do "W dół, do ziemi". Przy czym "W dół, do ziemi" to sci-fi, co do tego nikt nie ma wątpliwości, natomiast "Księgę Czaszek" już nie tak łatwo sklasyfikować. Znajdziecie tu mieszankę fantastyki, powieści drogi i powieści psychologicznej, ale może najpierw wyjaśnię Wam w czym rzecz...
Otóż mamy czterech bohaterów, mniej więcej w tym samym wieku 20-22 lata. Chłopaki studiują i właśnie mają przerwę wielkanocną i zamiast raczyć się sernikiem, przemierzają pół kraju, aby dotrzeć do tajemniczego klasztoru nieśmiertelnych mnichów. Klasztor schowany jest gdzieś na pustyni w Arizonie. Gdzie? Tego niewiedzą. Nawet nie są pewni, że takie miejsce istnieje, ale młodych mężczyzn wiedzie tam... No właśnie, każdego przyciąga inny powód: autentyczna wiara, ciekawość, nuda... Ważne, że jest ich czterech, bo tylko czterech może ubiegać się o nauki w niemalże mitycznym klasztorze. Dwóch dostąpi nieśmiertelności, jeden będzie musiał popełnić samobójstwo, a jeden - zostać zamordowany.
Brzmi jak mroczna gra i w istocie tak trochę jest. Ta gra jednak toczy się na poziomie duchowym, psychicznym. Silverberg zadbał o to, aby warstwa psychologiczna opowieści była złożona i przekonująca. Sprawę ułatwia sama budowa powieści. "Księga Czaszek" ma bowiem aż czterech narratorów pierwszoosobowych, mamy więc jedną opowieść uchwyconą z perspektywy każdego z głównych bohaterów. A ci bohaterowie są bardzo różni. Każdy ma inaczej poukładane w głowie, każdy kieruje się własnym systemem wartości, logiką, postrzeganiem świata. Każdy chce od życia co innego, każdy wywodzi się z innego środowiska. To daje nam bogatą paletę myśli, uczuć, przeżyć. Bo trzeba Wam wiedzieć, że "Księga Czaszek" opiera się głównie na tym, co każdy z bohaterów ma w głowie. Ich myśli dominują całą powieść, ograniczając do minimum dialogi czy opisy otocznia.
"Księgę Czaszek" właściwie moglibyśmy podzielić na dwie części. Pierwsza to powieść drogi, w której to bohaterowie przemierzają Amerykę w drodze ku... No właśnie, tak trochę ku nieznanemu, ku marzeniom, ku przygodzie - tutaj znowu zależy od perspektywy. Druga część to pobyt w klasztorze i ukazanie życia w izolacji i dyscyplinie mniszej rutyny. Poza tym, jest to powieść swoich czasów - czytaj: nie tak ugrzeczniona jak dzisiejsza literatura. Jedni uznają elementy tej powieści za stereotypowe czy wręcz obraźliwe; obraźliwe dla homoseksualistów czy kobiet, ja jednak w takich przypadkach biorę poprawkę na czas, w jakim powstała książka. To, co dla wielu jest teraz nie do przyjęcia, kiedyś - w tym przypadku na początku lat '70 - było normą. Czy to dobrze czy źle? Każdy oceni sam, ale chyba nie ma co się obrażać na opowieść, która powstała ponad pół wieku temu. Obrażanie się, byłoby głupie, podobnie jak zakusy niektórych, aby książki pisać na nowo. Naprawdę chcemy wygumkowywać to, co nam w historii nie pasuje?
Wracając jeszcze do głównych bohaterów. To niewątpliwie najmocniejsza strona tej powieści, różnorodność charakterów oraz pogłębiona warstwa psychologiczna, to jest coś co wzbudziło moje zainteresowanie, ale i podziw dla literackiego kunsztu Roberta Silverberga. To jest naprawdę dobrze napisana historia, z której pewnie każdy wyłuska coś innego, bo i niejednoznaczność, podobnie zresztą jak w "W dół, do ziemi" jest tu bardzo silna, a to z kolei skłania czytelnika do myślenia i wyciągania własnych wniosków.
Dodatkowym plusem jest oczywiście okładka Dawida Boldysa i cholernie klimatyczna wyklejka, która nie pozostawia wątpliwości, że macie w łapkach "Księgę Czaszek". Z mojej strony mogę jedynie polecić Wam tę powieść, z zastrzeżeniem jednak, że musicie być gotowi na psychologiczną fantastykę, ze wskazaniem na "psychologiczną". Powieści psychologiczne po prostu trzeba lubić i tego nie przeskoczysz. Silverberg domieszał tu jeszcze nieco egzystencjalizmu, filozofii i potrzeby zgłębiania wiedzy o świecie. Wyszła z tego ciekawa opowieść, trochę w duchu Davida Lyncha, trochę w klimatach powieści Dana Simmonsa. Książka na pewno warta poznania, do czego Was gorąco zachęcam.
mroczne-strony.blogspot.com
Ledwie opadły mnie emocje po "W dół, do ziemi", którą raczyłem się ostatnio, a już sięgnąłem po kolejną powieść Roberta Silverberga, która ukazała się w ramach serii Wymiary Wydawnictwa Vesper. Dziś Silverberg, jako prawie 90-letni starszy pan cieszy się zasłużoną emeryturą, ale jego historie wciąż są żywe i od czasu do czasu przypominane przez polskich wydawców. W...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2024-05-23
Siedzę teraz na balkonie z laptopem na kolanach i łapiąc mocne promienie majowego przedpołudniowego słońca, wspominam powieść, którą wczoraj skończyłem czytać. Wciąż jestem pod jej silnym wrażeniem, zwłaszcza finału. "W dół, do ziemi" Roberta Silverberga pod swoją niepozorną objętością kryje olbrzymią moc i opowieść, która wchodzi w człowieka głęboko, niczym rozżarzony sztylet i sieje w umyśle niemałe spustoszenie. Ale to spustoszenie jest dobre, jest niczym przemeblowanie, z tym, że dzieło Silverberga przemeblowuje wartości, pojmowanie świata i wszechświata, daje potężnego duchowego kopa, a to wszystko w otoczce niemalże klasycznej fantastyki naukowej. Ale może zacznę od początku...
Ta historia zaczyna się jak wiele innych - od lądowania na obcej planecie. Głównym bohaterem jest niejaki Edmund Gundersen, który po latach powraca na Belzagor - planetę, której był jednym z administratorów. Kolonizacja nie do końca się udała, ale garstka ziemian została tu i żyje w względnej symbiozie z miejscowymi. A miejscowi to podobne do słoni sulidory i bliższe małp nildory. Oba gatunki są inteligentne, mają własny język i kulturę oraz wierzenia. Gundersen, gdy był tu po raz pierwszy nie za bardzo to rozumiał, teraz jednak dojrzał do tego, aby odbyć pielgrzymkę po Belzagorze i odnaleźć siebie, swoje miejsce we wszechświecie, ale przede wszystkim zrozumieć. Zrozumieć życie, jego cel, poznać egzystencjalne tajemnice. I to jest ten moment, gdy do niemalże podręcznikowej fantastyki naukowej, w której mamy poruszone wątki podróży międzygwiezdnych, kolonizacji kosmosu, obcych cywilizacji, dołączają silne duchowe, metafizyczne nuty, wybrzmiewające głośno i dominujące całą resztę.
Oczywiście odbiór "W dół, do ziemi" będzie kwestią indywidualną. Dla jednych to właśnie podbój kosmosu stanie się "atrakcją wieczoru", dla innych, w tym i - nie ukrywam - dla mnie, dzieło Roberta Silverberga to opowieść o niesamowitej wędrówce w głąb siebie. Bo Silverberg pokazuje środkowy palec naukowcom i mówi: ścisły umysł to nie wszystko, mamy jeszcze duszę, która wymyka się naukowym definicjom. No dobra, z tym środkowym palcem trochę przesadziłem, bowiem w tej powieści nadal jest wiele z fantastyki naukowej. I może właśnie dlatego, że Autor zderzył ze sobą te dwa światy - naukowy i duchowy - ta książka zyskała taką moc przekazu.
Ale to tylko część prawdy o "W dół, do ziemi". Robert Silverberg zadbał również o warstwę estetyczną swojej powieści, dając popis nie tylko wyobraźni, ale i wielkiemu talentowi literackiemu. Mamy tu bowiem przedstawiony zupełnie innym świat - obcą planetę, która jest jednocześnie miejsce niesamowitym, fascynującym, jak i mrocznym, niebezpiecznym i pełnym tajemnic. Wreszcie "W dół, do ziemi" to powieść miejscami alegoryczna, odwołująca się do czasów, gdy biali kolonizowali czarną Afrykę, to także hołd i ukłon w stronę dwóch literackich legend: Rudyarda Kiplinga i Josepha Conrada - pionierów powieści przygodowych.
Całość dopełnia przepiękne wydanie Vespera, z fenomenalną okładką i wyklejką Dawida Boldysa, który uważam, że oddał clou i atmosferę Belzagora (kurczę, chyba tak to się odmienia, nie? 😉). Kawał świetnej roboty i moim skromnym zdaniem najlepsza praca Dawida.
Jeśli więc szukacie świetnie napisanej, niejednoznacznej opowieści sci-fi, takiej, która wychodzi poza ramy gatunku i chwyta za egzystencjalne sznurki, to "W dół, do ziemi" jest książką właśnie dla Was. Jeśli chodzi o mnie, to myślę, że zostanie w mojej głowie na bardzo długo, a zakończenie... zakończenie zwala z nóg i stanowi crème de la crème historii Silverberga. Gorąco polecam! 👍
mroczne-strony.blogspot.com
Siedzę teraz na balkonie z laptopem na kolanach i łapiąc mocne promienie majowego przedpołudniowego słońca, wspominam powieść, którą wczoraj skończyłem czytać. Wciąż jestem pod jej silnym wrażeniem, zwłaszcza finału. "W dół, do ziemi" Roberta Silverberga pod swoją niepozorną objętością kryje olbrzymią moc i opowieść, która wchodzi w człowieka głęboko, niczym rozżarzony...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2024-05-18
To nie była dobra powieść. Wiem, zaczynam na grubo, ale strasznie mnie ta książka wymęczyła i właściwie o tym będzie ta recenzja. Będzie też o zmarnowanym potencjale, będzie o zagubieniu się i przerostu formy nad treścią, będzie wreszcie też coś o nadziei, a zatem...
Ostatnio, uporawszy się z lekturami, które dostałem do recenzji, wreszcie mogłem wrócić do mojego, topniejącego bardzo powoli, stosiku. "Kronika Akaszy: Skorupa astralna" była następna w kolejce i teorii miała być taką szybką lekturą na luźniejszy weekend. Taki, no wiecie, w którym można zrobić dużo więcej, niż tylko czytać, bo książka krótka, a postaci znajome... Pół roku temu poznałem pierwszy tom tego, składającego się z czterech części cyklu. "Kronika Akaszy: Inicjacja" to było dla mnie swego rodzaju odkrycie, ale i początek przygody z serią "Ze słoneczkiem", która w czasach PRL cieszyła się dużą popularnością. Pod szyldem tej serii wyszło w sumie około 50 tytułów, w tym kultowy cykl "Fundacja" i trylogia "Stalowy szczur". Jeśli zaś chodzi o polskich pisarzy, to na czołówkę idzie Czesław Chruszczewski i - właśnie - Jacek Sawaszkiewicz. Po pierwszym tomie Jego "Kroniki Akaszy", może i nie wpadłem w jakąś przesadną euforię, to nie tak, że ta książka zwalił mnie z nóg, ale było to na pewno miłe i pozytywne zaskoczenie. To była bardzo dobra historia i rzecz naturalna, że po ten drugi tom w końcu sięgałem.
I to sięgnąłem z jakże pozytywną myślą, że znowu miło spędzę czas, że kolejne spotkanie z klasyką sci-fi, może nie jakąś przesadnie starą, ale taką, która ma już swoje lata i została nieco zapomniana, będzie udane. Jacek Sawaszkiewicz, nieżyjący już dziś pisarz, debiutował w 1972 roku opowiadaniem "Sanatorium" opublikowanym w dwutygodniku satyrycznym "Karuzela". Na debiuty książkowe trzeba było poczekać kilka kolejnych lat. W 1978 pojawił się zbiór opowiadań "Czekając", a rok później pierwsza powieść - "Sukcesorzy". Cykl "Kronika Akaszy" jest powszechnie uznawana za Jego opus magnum. W sumie opublikował dziewięć powieści i dziesięć zbiorów opowiadań. Zmarł w 1999 roku. I ok, nie kłócę się, że "Kronika Akaszy" jest jego najważniejszym dziełem, nie robię tego, bo dopiero poznaję Jego twórczość. Nie zmienia to jednak faktu, że w mojej ocenie "Skorupa astralna" jest powieścią bardzo słabą i to z kilku powodów...
Ale może zacznę od tego, że fabularnie nie jest powiązana z pierwszym tomem, na który składała się jedna krótka powieść i kilka opowiadań. Ok, są subtelne nawiązania, rzecz dzieje się w tym samym fikcyjnym miasteczku Dutson, spotkamy też znanych z pierwszej części bohaterów, ale fabularnie to się nie spina, to zupełnie różne historie. Pierwszy tom miał ręce i nogi, sama powieść szła konsekwentnie jedną drogą, bo przy tak skromnej objętości na więcej dróg, po prostu nie ma miejsca. W ''Skorupie astralnej'' Sawaszkiewicz mówi nam: a właśnie, że nie - zrobię powieść, w której jest upchniętych masę wątków, w której jest tłoczno i to wszystko zamknę na 200 stronach. Ok i facet rzeczywiście to zrobił, z tym, że chyba właśnie tu jest największy problem tej książki - tu wszystkiego jest za dużo i wszystko jest z równą konsekwencją traktowane po łebkach. Mamy tu policjanta, dziennikarza, jakiegoś dzieciaka i jego matkę, jest też psychiatra i kilka innych postaci i oni wszyscy krążą po zupełnie różnych orbitach. Na pierwszy rzut oka wszystko kręci się wokół niejakiego Giorbruna z tajemniczej wyspy Qufarfa. O samej wyspie było nieco więcej w pierwszym tomie cyklu. Ale właściwie sam Giorbrun pojawia się jedynie w relacjach naszych bohaterów. Typ podobno ulecza ludzi, więc biją do niego prawdziwe tłumy, co dla Dutson stanowi problem logistyczny. Wprowadzony zostaje więc zakaz poruszania się samochodami. Ok, trochę to głupie, ale Sawaszkiewicz to pisarz z odciętych od świata demoludów, gdzie można było mieć co najwyżej wyobrażenie o Stanach Zjednoczonych. Ale tego się, aż tak bardzo nie czepiam. Problem w tym, że jego tytułowe zagadnienie, ta tajemnicza "skorupa astralna" jest tu potraktowana co najmniej po macoszemu. Serio, Jacek Sawaszkiewicz skupia się na niepotrzebnych wątkach, a sam korzeń historii, usycha mu w oczach. A wątków jest tu od groma. Z jednej strony: złowroga korporacja korumpująca miejscowych gliniarzy, z drugiej gliniarz z mroczną przeszłością, którego łatwo szantażować i kupić. Jest też babka z problemami psychicznymi, dzieciak o bujnej wyobraźni, no i psychiatra, który tajemnicę lekarską traktuje w bardzo luźny sposób. I mamy jeden wielki chaos, bo ciężko się w tym natłoku informacji i bohaterów połapać. Trochę szkoda, bo spodziewałem się powieści znacznie lepszej. Jacek Sawaszkiewicz ewidentnie się w tym wszystkim pogubił, chciał za dużo i przesolił. W mojej ocenie "Skorupa astralna" to niemalże podręcznikowy przykład przerostu formy nad treścią i naprawdę ciężko mi się tę powieść czytało.
Mam jednak nadzieję, że "Skorupa astralna" to wypadek przy pracy, że w trzecim tomie Jacek Sawaszkiewicz da mi coś znacznie lepszego. Szczerze na to liczę i na pewno się o tym przekonam. Tymczasem tę książkę - "Skorupę astralną" - oceniam jako słabą i poniżej oczekiwać. A na takie lektury zwyczajnie szkoda czasu. Nie polecam. 👎
mroczne-strony.blogspot.com
To nie była dobra powieść. Wiem, zaczynam na grubo, ale strasznie mnie ta książka wymęczyła i właściwie o tym będzie ta recenzja. Będzie też o zmarnowanym potencjale, będzie o zagubieniu się i przerostu formy nad treścią, będzie wreszcie też coś o nadziei, a zatem...
Ostatnio, uporawszy się z lekturami, które dostałem do recenzji, wreszcie mogłem wrócić do mojego,...
2024-05-20
Od czasu, gdy kilka lat temu - a był to rok bodaj 2021 - Wydawnictwo Mag wystartowało z serią horrorów, ta ma na moim regale swoje stałe miejsce. Groza prezentowana w tej serii nie jest oczywista, a wybór tytułów, to okazja do poznania całkiem nowych i ciekawych współczesnych autorów, ot jak choćby ukrywającego się pod pseudonimem P. Djèlí Clark, Dextera Gabriela. P. Djèlí Clark to pisarz, który chyba lepiej czuje się w krótszych formach. Jak dotąd napisał bowiem tylko jedną pełnowymiarową powieść, a cała reszta to opowiadania i nowele. "Ring Shout" to właśnie nowela rozgrywająca się w prowincjonalnej Ameryce w roku 1922.
18 grudnia 1865 roku, w USA wchodzi w życie 13. poprawka do Konstytucji, na mocy której zniesione zostaje niewolnictwo. Jednak ta data nie kończy problemu rasizmu, a wręcz przeciwnie, sprawia, że napięcia międzyrasowe rosną. Wkrótce rodzi się wyjątkowo ohydna organizacja o nazwie Ku Klux Klan i przez kolejne dziesięciolecia będzie szerzyła nienawiść i terror wśród Afroamerykanów. Do takiego świata, pełnego uprzedzeń i nienawiści zabiera nas P. Djèlí Clark. Lądujemy w Macon, gdzie rasizm, segregacja i przemoc ma się całkiem nieźle, i gdzie z tych wszystkich złych emocji energię czerpią potwory ukrywające się pod ludzką postacią. Właśnie na nie polują trzy młode czarnoskóre kobiety: Maryse, Sadie i Kuchareczka. Ta pierwsza jest również narratorką opowieści, a wszystkie trzy są tak jakby czarownicami, a na pewno mają rzadki dar widzenia prawdziwych postaci stworów , które nazywają kukluxami. Wkrótce Maryse nawiedza we śnie niejaki Rzeźnik Clyde, który zdaje się przewodzić stworom i składa młodej kobiecie niespodziewaną propozycję...
To był jeden z najbardziej dynamicznych horrorów jakie miałem okazję przeczytać. Ja wiem i rozumiem, że z jednej strony to szybkie tempo narzucała skromna objętość tej książki, ale mimo wszystko P. Djèlí Clark zadbał o to, aby w "Ring Shout" naprawdę wiele się działo i upchnął tu sporo motywów z pogranicza fantastyki i horroru. Mamy tu chociażby silny wątek wieloświatów, mamy potwory żerujące na negatywnych emocjach, no i magię, ważną rolę odgrywają też sny. Swoją drogą, gdy czytałem tę nowelę, przyszła mi do głowy myśl, że "Ring Shout" to połączenie "Oni żyją" Carpentera i "Koszmaru z ulicy Wiązów" Cravena. Ale to tylko na pierwszy rzut oka. No wiecie, jakieś stwory, które widzą nieliczni, są też specjalne okulary, które - gdy przez nie patrzysz - widzisz prawdziwe oblicze "człowieka"... No, bezapelacyjnie "They Live", choć u Clarka nie przypominają żywych trupów, a raczej jeden z koszmarów Lovecrafta. Sny też pełnią tu ważną rolę, są sposobem komunikowania się, są też przekaźnikami ostrzeżeń. Początek z kolei przypomniał mi inny film Carpentera - "Łowcy wampirów". Generalnie ten horror jest naszpikowany popkulturowymi odniesieniami, trochę jak u Grady'ego Hendrixa, choć może nie tak wprost. Jednak poza wszystkim, to opowieść o nienawiści, o rasizmie, ksenofobii, uprzedzeniach i o nierównej walce ze złem.
P. Djèlí Clark, pod płaszczem horroru ukrył opowieść o historii Ameryki. To historia o wyzysku i przemocy, o strachu i bólu. Autor zgrabnie wplótł tu także motywy duchowe i religijne, a całość dopełniają ciekawie wykreowane postaci głównych bohaterek. Nie jest to jednak powieść feministyczna. To znaczy, inaczej. Jest, ale w tym mądrym rozumieniu. Siła kobiet wynika tu bowiem nie z faktu, że kobiety są kobietami, ale z ich doświadczeń, przeżyć i mądrości. Na plus jest też lekki, gawędziarski, okraszony humorem styl narracji pierwszoosobowej.
"Ring Shout" odbieram pozytywnie. To przyzwoicie napisane czytadło, które dało mi chwilę wytchnienia przez bardziej rozbudowanymi historiami, bo ta napisana przez P. Djèlí Clarka jest bardzo prosta i właściwie bardzo wcześnie można się domyślić dokąd zmierza. Czy do źle? To zależy od oczekiwań. Nie mam nic do prostych historii z przesłaniem, pod warunkiem, że są dobrze napisane. A "Ring Shout" jest i oceniam tę nowelę bardzo dobrze - mocne 7/10. Polecam. 👍
mroczne-strony.blogspot.com
Od czasu, gdy kilka lat temu - a był to rok bodaj 2021 - Wydawnictwo Mag wystartowało z serią horrorów, ta ma na moim regale swoje stałe miejsce. Groza prezentowana w tej serii nie jest oczywista, a wybór tytułów, to okazja do poznania całkiem nowych i ciekawych współczesnych autorów, ot jak choćby ukrywającego się pod pseudonimem P. Djèlí Clark, Dextera Gabriela. P. Djèlí...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023-02-16
Wojna Pustych Tronów, o której czytaliśmy w trylogii „Więzień Oswobodzony”, dobiegła końca, a ci, co przeżyli, powrócili do swych domów. No, może niezupełnie wszyscy... Ok, teraz jest dobry moment, aby przerwać czytanie niniejszego tekstu, o ile nie znacie jeszcze, a chcielibyście poznać wspomnianą przeze mnie trylogię. A zatem części z Was mówię: do zobaczenia, a resztę zapraszam na pogawędkę o „Kompanii Cieni” - czwartym tomie cyklu high fantasy „Kronika Szarego Człowieka”...
No, właśnie po wojnie nie wszystkim dane jest wrócić do normalności. Chociaż stary porządek, z pewnymi modyfikacjami, ale jednak, ponownie zagościł w Hildorien, to jednak stare problemy pozostały niezmienne, a to dlatego, że ludzie nie zmienili się ani trochę. Nadal kierują nimi chciwość, chore ambicje, pragnienie zemsty lub kontroli nad innymi.
Po wojnie, Cesarstwo zaczyna kontrolować cały kontynent. Przydzieleni władcom poszczególnych królestw kuratorzy, są niczym innym jak marionetkami w rękach, czy raczej w umyśle Winraela - byłego generała Sauty, który zapragnął władzy absolutnej. Tymczasem nie wszystkim królom taki układ się podoba i chcą wybić się na niezależność. Niezależności pragnie też pewien komes z jednego z Trójstruży, który nie tylko chce oderwać się od Cesarstwa, ale i przejąć władzę w całym regionie. I właśnie na tym niewielkim skrawku Hildorien skupia się znaczna część fabuły „Kompanii Cieni”, a także na poszukiwaniach Yurgosa, który po sfingowaniu własnej śmierci ukrywa się, chroniąc jednocześnie prawowitego następcę tronu Cesarstwa, a tego z kolei - jak wiemy z poprzednich części - Winrael pragnie zgładzić. Tymczasem w lasach Hildorien budzą się upiory i wilkołaki, a to nie wróży niczego dobrego dla zmęczonych wojną mieszkańców królestw.
W „Kompanii Cieni” wiele się dzieje i nie ma czasu na nudę. Dynamika tej powieści znacznie odbiega od poprzednich części cyklu „Kronika Szarego Człowieka”. To 400 stron niemalże nieprzerwanej akcji i pierwsze co rzuca się w oczy, to znacznie dojrzalszy styl Przemka Dudy. Widać, Autor nabrał doświadczenia i wyraźnie rozwinął się jako Pisarz. To mnie zawsze cieszy, gdy widzę, że artysta nie stoi w miejscu, ani – co byłoby znacznie gorsze – nie cofa się, a prze do przodu, szlifując swój warsztat. W „Kompanii Cieni” myśli, a co za tym idzie, zdania są bardziej zwięzłe, sceny krótsze, a to znacząco zmienia rytm powieści. Zmienia na lepsze. Poza tym znalazłem tu wszystko to, co polubiłem w poprzednich tomach. Są nietuzinkowi bohaterowie, są intrygi, jest magia, a obok dobrze mi znanych postaci, pojawiają się nowe, niemniej intrygujące, jak choćby komesa Erfilia z Trójstróża, która jest twardą, bezpośrednią babką nie dającą sobie wejść na głowę w tym męskim świecie politycznych gierek i dwulicowości tzw. "sojuszników".
Wątki zapoczątkowane w kolejnych tomach „Więźnia Oswobodzonego” oczywiście mają tu swoją kontynuację, ale musicie też wiedzieć, że pojawiają się zupełnie nowe. Trójstróże to jeden z nich, ale na scenę wchodzą również istoty, które mocno namieszają w życiu bohaterów. Tajemnicze upiory ścigające kolejnych posiadaczy medalionów, dzięki którym Winrael może przejmować umysły oraz ciała ich dysponentów, to kolejny nowy wątek wzbudzający moją ciekawość. Jest tu sporo tajemnic i znaków zapytania, bowiem skąd tak naprawdę pochodzą tajemnicze istoty i dlaczego właśnie teraz pojawiły się w Hildorien? Pytań w czasie lektury pojawiło się znacznie więcej, ale między innymi one - te pytanie - sprawiły, że nie mogłem oderwać się od lektury. Kurczę, to jest naprawdę świetnie napisana powieść, a Przemek Duda wyrasta na pisarza rangi Sapkowskiego. I oby tak dalej!
Świetnie, że za całość zabrało się Wydawnictwo Planeta Czytelnika. Uwielbiam ich książki, również pod względem wizualnym. Teraz, dzięki drugiemu wydaniu, cała Kronika Szarego Człowieka doczekała się nie tylko poprawionej wersji tekstów, ale i zupełnie nowej szaty graficznej, która – jakby powiedział Mr.Krycha – „rooobi wrażenieee”.
Wszystko to składa się na pozycje, które polecam Wam z wielką przyjemnością. Piszę w liczbie mnogiej, bowiem „Kompania Cieni”, to jednak część większej całości, a zatem, aby zrozumieć wszystkie wydarzenia tu opisane, a także relacje między konkretnymi bohaterami, niezbędna jest znajomość poprzednich tomów, które również warto przeczytać, do czego Was zachęcam. Ale skoro dobrnęliście do tego momentu, to pewnie trylogię macie już za sobą. Bo macie, prawda? Mam taką nadzieję. 😊
mroczne-strony.blogspot.com
Wojna Pustych Tronów, o której czytaliśmy w trylogii „Więzień Oswobodzony”, dobiegła końca, a ci, co przeżyli, powrócili do swych domów. No, może niezupełnie wszyscy... Ok, teraz jest dobry moment, aby przerwać czytanie niniejszego tekstu, o ile nie znacie jeszcze, a chcielibyście poznać wspomnianą przeze mnie trylogię. A zatem części z Was mówię: do zobaczenia, a resztę...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023-02-11
Pora na ostatni akt Wojny Pustych Tronów. Podobnie jak przy recenzji drugiego tomu „Więźnia Oswobodzonego”, tak i tutaj, wspomnę, że jeżeli nie czytaliście poprzednich części, a macie w planach, to poniższy tekst zostawcie sobie na później...
Ok, skoro pozostali już tylko zainteresowani, to możemy jechać dalej. A zatem... Wojna Pustych Tronów, która rozgorzała w pierwszym tomie „Więźnia Oswobodzonego” i była kontynuowana w tomie drugim, zmierza ku końcowi. Wydaje się, że Winrael wypłynął w swoich imperialnych zakusach na szerokie wody, bowiem zmierza do całkowitego zjednoczenia całego Hildorien i podporządkowania go Cesarstwu czyli, tak de facto, sobie. To nie podoba się części wpływowych grafów, w tym, jeszcze do niedawna, sojusznikom dawnego generała Sauty, którzy zawiązują spisek przeciwko władcy. Tymczasem Aren-Aria - państwo na północy Hildorien - szykuje się do ostatecznej bitwy. Rządzone przez Kruka, zamienia się w twierdzę gotową do długotrwałego oblężenia. Na całym kontynencie zawiązywane są i zrywane kolejne sojusze, a dworskie intrygi przeplatają się z dramatem zwykłych ludzi uwikłanych w konflikt możnych tej części Świata...
„Drogi donikąd” to wielki finał świetnie napisanej, epickiej trylogii fantasy, w której bohaterskie czyny przeplatają się z tchórzowskimi zagrywkami, a drogi ludzi honoru i zdrajców wielokrotnie się przecinają. Przemysław Duda zamyka jeden z etapów w dziejach Hildorien, ale, spokojnie, nie jest to zamknięcie całej historii. Ta będzie kontynuowana w kolejnych tomach. Jednak teraz skupmy się na „Drogach donikąd”, gdzie akcja galopuje niczym koń królewskiego posłańca po Długim Trakcie. Powieść obfituje w zwroty akcji, a Przemek wielokrotnie pokazuje, że w jego opowieści wszystko może się zdarzyć, a Ty - Drogi Czytelniku - niczego nie możesz być pewny.
„Drogi donikąd”, choć domykają wiele tematów i wiele wyjaśniają, wciąż pozostają otwartą opowieścią. Nic dziwnego, skoro cykl „Kronika Szarego Człowieka” został zaplanowana na siedem tomów. Jesteśmy więc prawie w połowie drogi, choć już teraz widać, że bynajmniej nie jest to droga donikąd. Przemek Duda doskonale wie, co nam chce opowiedzieć i konsekwentnie odkrywa świat Hildorien, który zrodził się w głowie faceta o niepohamowanej wyobraźni. Przy czym Przemek potrafi te zrodzone w głowie obrazy/sceny, przelać na papier, a to - jak pokazuje historia literatury - nie zawsze idzie w parze z wyobraźnią. Jednak Przemysław Duda daje radę, kreśląc swoją opowieść, swój autorski świat z rozmachem godnym mistrzów gatunku zaczynając od Martina, Tolkiena, a na Sapkowskim kończąc. Cała czwórka mogłaby zapozować razem do zdjęcia... No dobra, z Tolkienem byłby problem, bo nie żyje, ale wiecie o co mi chodzi. ;)
Zarówno „Drogi donikąd”, jak i poprzednie części trylogii, mają wszystkie cechy dobrej high fantasy. Jest tu magia, polityczne intrygi, walka o władzę, a także mnogość ciekawych postaci (nie tylko ludzkich), które mają swoje dobre i złe strony, popełniają błędy, czasami robią głupstwa, czasami dają się podejść, a innym razem dzieje się wręcz odwrotnie i właśnie to sprawia, że są tak cholernie prawdziwe. Dlatego też polecam Wam cały cykl "Kroniki Szarego Człowieka". Warto sięgnąć po tę opowieść i pozwolić jej się porwać.
mroczne-strony.blogspot.com
Pora na ostatni akt Wojny Pustych Tronów. Podobnie jak przy recenzji drugiego tomu „Więźnia Oswobodzonego”, tak i tutaj, wspomnę, że jeżeli nie czytaliście poprzednich części, a macie w planach, to poniższy tekst zostawcie sobie na później...
Ok, skoro pozostali już tylko zainteresowani, to możemy jechać dalej. A zatem... Wojna Pustych Tronów, która rozgorzała w pierwszym...
2023-02-02
Dobra, tak dla jasności: „Pięć pustych tronów”, to drugi tom trylogii „Więzień Oswobodzony”, a zatem, jeśli nie czytaliście pierwszej części, a macie taki zamiar, odpuście sobie niniejszy tekst. Spokojnie, nie ucieknie, jak nadrobicie zaległości, w każdej chwili możecie tu wrócić. Ok, skoro wszystko już jasne, to zaczynamy...
Drugi tom „Więźnia Oswobodzonego” zaczyna się od spotkania z Czarodziejem, który od dawna nie żyje. Po swojej fizycznej śmierci jego dusza, jaźń czy jakkolwiek to nazwiemy, trafia do dziwnego miejsca zawieszonego między... światami? wymiarami? Coś takiego. W tym samym dziwnym miejscu jest również Merydara, którego poznaliśmy w pierwszym tomie "Kroniki Szarego Człowieka". Merydar, choć oficjalnie uchodzi za kapłana, tak naprawdę jest prastarą istotą równą Czarodziejowi. Pierwszy rozdział „Pięciu Pustych Tronów” jest bardzo tajemniczy, ale z drugiej strony co nieco nam wyjaśnia. A potem... Potem wraz z Merydarem wracamy do wciąż ogarniętego wojną Hildorien. Po ucieczce z Aren-Din, królowa Sarephia oraz jej towarzysze cały czas przemieszczają się. Dołącza do nich Merydar i wspólnie zmierzają do stolicy Cesarstwa Adragov, gdzie przebywa Winrael – dawny generał podbitej Sauty. Tymczasem Winrael po tym jak objął stanowisko arcygrafa, coraz pewniej odnajduje się w pałacowych intrygach i knowaniach. Jak się okazuje i tutaj, podobnie jak w armii, musi być świetnym strategiem, zwłaszcza, gdy za przeciwnika ma przedwieczną istotę, która sama siebie nazywa Więźniem Oswobodzonym. Problem w tym, że w arcygrafie stopniowo zachodzi wewnętrzna przemiana i wydaje się, że nie na lepsze. Czy polityka tak wpływa na Winraela czy może winny jest Więzień?
„Pięć Pustych Tronów”, przynosi nam kolejne znaki zapytania. To czas niepewności i wciąż wyraźnych napięć oraz upadków ostatnich władców krajów Hildorien. Gdy w Aren-Arii władzę przejmuje Kruk, a Cesarstwo Filiana traci Cesarza, dla mnie stało się jasne, że plan istoty, która sama siebie nazwała Więźniem Oswobodzonym, idzie według jego zamierzeń. Ale „Pięć Pustych Tronów” to - takie odniosłem wrażenie - również opowieść o poszukiwaniu siebie i o tym, że nie wszystkie podjęte decyzje są słuszne, a ich konsekwencje bywają bardzo bolesne, zwłaszcza dla osób postronnych. Przemek Duda, niczym George R.R. Martin, nie bierze jeńców i udowadnia, że w jego historii każdy może paść trupem, a granica między dobrem a złem jest równie cienka co ściany z karton-gipsu.
Po bardzo emocjonującym pierwszym tomie, w drugim te emocje nieco opadają. Mamy tu sporo scen pałacowych, w których toczy się wielka polityka, ze swoimi kłamstwami, grą pozorów, zawieraniem sojuszy i knowaniem przeciwko innym. Z drugiej strony Przemysław Duda puszcza kolejne oko do fanów Tolkiena, serwując im pełną przygód wędrówkę królowej Seraphii i jej towarzyszy. Ta wędrówka przypomniała mi wyprawę Drużyny Pierścienia. Ta ekspedycja ma szalenie istotną rolę w całej intrydze i może odmienić losy wielu ludzi i istot,
„Pięć Pustych Tronów” to magia, political fiction i epicka fantasy w najczystszym wydaniu. Przemysław Duda doskonale wie jaką historię chce nam opowiedzieć i jest w tym konsekwentny. Cykl „Kronika Szarego Człowieka” to wielowątkowa opowieść napisana z rozmachem, z całkiem sporą ilością bohaterów, których jednak Autor prowadzi pewnie, niczym doświadczony woźnica swoje konie.
Choć dynamika „Pięciu Pustych Tronów” trochę różni się od „Mieczy i słów”, to jednak tym, którym już wcześniej spodobała się opowieść o Hildorien, nie powinni czuć się zawiedzeni. Ja nie byłem i polecam Wam skusić się na tę przygodę.
mroczne-strony.blogspot.com
Dobra, tak dla jasności: „Pięć pustych tronów”, to drugi tom trylogii „Więzień Oswobodzony”, a zatem, jeśli nie czytaliście pierwszej części, a macie taki zamiar, odpuście sobie niniejszy tekst. Spokojnie, nie ucieknie, jak nadrobicie zaległości, w każdej chwili możecie tu wrócić. Ok, skoro wszystko już jasne, to zaczynamy...
Drugi tom „Więźnia Oswobodzonego” zaczyna się...
2023-01-27
Teoria wieloświatów nie jest niczym nowym. Tak oficjalnie i naukowo została opracowana przez Hugh Everatta III w latach '50 XX wieku, ale - jak wiemy - pisarze byli szybsi. Ot, wieźmy choćby Herberta Georga Wellsa i jego „Wehikuł czasu” albo „Władcę pierścieni” Tolkiena... A skoro już o „Władcy pierścieni” mowa, warto tu się zatrzymać, bowiem „Miecze i słowa” – powieść otwierająca trylogię „Więzień Oswobodzony” i znacznie większy cykl "Kronika Szarego Człowieka", wyraźnie jest zainspirowana Tolkienem, ale również kultową „Pieśnią Lodu i Ognia” Georga R.R. Martina. Przemysław Duda wzoruje się na mistrzach high fantasy, tworząc swoją własną, autorską opowieść, która porywa, która zachwyca, która sprawia, że ciężko się od tej historii oderwać.
Rzecz dzieje się w Hildorien – fikcyjnej krainie, do której wchodzimy w chwili wielkiego przesilenia. Jest to moment, gdy bańka pomiędzy królestwami pęka i rozpoczyna się wojna. Wojna, która została dokładnie zaplanowana i to bynajmniej nie przez strony konfliktu. Wszystkim bowiem steruje dużo większa siła, a właściwie nie tyle siła, co prastara istota, mroczna i potężna, która sama siebie nazywa Więźniem Oswobodzonym. W Hildorien rozpoczyna się gra o tron, w której stawką są nie tylko ładnie zdobione stołki i ciężkie żelastwo nakładane na głowę, ale przede wszystkim ludzkie życie i dotychczasowy porządek świata.
„Miecze i słowa”, to debiut literacki Przemysława Dudy, który tą książką rozpoczyna cykl "Kronika Szarego Człowieka". Cykl przewidziany na siedem tomów, z czego powstały już cztery. Wszystkie doczekały się ostatnio nowego, poprawionego wydania i nowej szaty graficznej, która bardzo mi się podoba, ale może zostawmy wygląd zewnętrzny i skupmy się na fabule . „Miecze i słowa” to powieść, która zabierze Was do świata u progu wielkiej wojny. Pierwsze rozdziały, to polityczna kotłowanina i rosnące napięcie. Widzimy jak wielcy świata Hildorien zawiązują i zrywają kolejne sojusze, zbierają wojska i szykują się do walki. Doskonale wiemy, że wojna wybuchnie, jednocześnie Przemek Duda daje nam kolejne wskazówki, że to, co widzimy na wierzchu, to jedynie gra pozorów, zręczna maskarada i że ta opowieść ma drugie dno.
Spisek mający na celu obalenie obecnego porządku świata został pokazany wielopłaszczyznowo. Wraz z poznawaniem kolejnych bohaterów, m.in.: generała armii uwikłanego w konflikt zbrojny królestwa, jego królowej, cesarza, księcia, kapłana i tajemniczego gościa zwanego Krukiem, wgryzamy się w tę opowieść coraz bardziej. Przemek Duda, niczym stary gawędziarz, snuje historię pełną intryg, kłamstw, knowań i zdrad, i daje nam całą plejadę barwnych i niejednoznacznych postaci - ciekawych i nietuzinkowych, niekiedy pełnych sprzeczności. Jednych polubiłem, drugich wręcz przeciwnie, ale chyba żadnego z głównych bohaterów nie potraktowałem obojętnie. Fakt, że wywołują emocje, bardzo dobrze świadczy o Autorze, bowiem nie ma nic gorszego niż czuć do bohaterów obojętność.
W „Mieczach i słowach”, wielka polityka przeplata się z życiem szarych ludzi, ci chcąc nie chcąc zostają wciągnięci w konflikt tych na szczytach władzy i - jak to bywa w życiu - cierpią najbardziej. To stara prawda, że gdy kilku władców się kłuci, giną miliony i tego doświadczycie również tutaj. W ten konkretny konflikt Autor angażuje również – że tak to ujmę – ikoniczne istoty światowej fantastyki, na czele z krasnoludami, orkami i goblinami. Pojawiają się tu także zmiennokształtni i gryfy. Wiecie, z początku – jako, że w ogóle nie znałem twórczości Przemka Dudy – miałem wiele obaw: że będzie to fantasy przesolone, że w pewnym momencie zagubię się w tłumie postaci (tak, jest to jedna z tych powieści, w których jest tłoczno, ale w tym przypadku idzie to na plus), że świat wykreowany przez Autora, w którymś miejscu zacznie pękać i się rozjeżdżać... Jednak z każdym kolejnym przeczytanym rozdziałem, te obawy szły w odstawkę, Przemek bowiem dał mi powieść, którą chciałem przeczytać, napisaną bez zbędnego patosy, bez nużących opisów, za to z całkiem przyzwoicie poprowadzoną narracją, z ciekawą i wciągającą fabułą oraz niebanalnymi bohaterami.
„Miecze i słowa” to high fantasy spod znaku Tolkiena i Martina, ale nie tylko dla fanów Tolkiena i Martina. Ta powieść łączy w sobie cechy dobrej powieści gatunkowej, a przy tym językowo stoi na wysokim poziomie, więc może spodobać się wielu. Jeśli o mnie chodzi, cały cykl bardzo przypadł mi do gustu. No nie będę ukrywał, że za chwilę sięgnę po drugi tom. Całość mam już dawno ogarniętą, więc mogę Wam już teraz napisać, że ten cykl wart jest polecenia. Co też właśnie czynię – gorąco zachęcając Was do sięgnięcia zarówno po „Miecze i słowa” jak i pozostałe tomy, o których piszę w kolejnych recenzjach.
mroczne-strony.blogspot.com
Teoria wieloświatów nie jest niczym nowym. Tak oficjalnie i naukowo została opracowana przez Hugh Everatta III w latach '50 XX wieku, ale - jak wiemy - pisarze byli szybsi. Ot, wieźmy choćby Herberta Georga Wellsa i jego „Wehikuł czasu” albo „Władcę pierścieni” Tolkiena... A skoro już o „Władcy pierścieni” mowa, warto tu się zatrzymać, bowiem „Miecze i słowa” – powieść...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2024-04-28
W trakcie czytania niektórych książek pojawia mi się taka myśl: to dobry materiał film. Tak jakby Autor pisząc daną historię, już widział ruchome obrazy układające się w sensowny ciąg. W te "klocki" całkiem niezły jest Stephen King i aż dziw bierze, że większość ekranizacji Jego twórczości jest kompletnie sknoconych. Ale nie o Kingu dziś chciałem pogadać, a o Edwardzie Ashtonie i Jego powieści "Mickey7", która niedawno ukazała się w Polsce nakładem Wydawnictwa Zysk i S-ka i która faktycznie została już zekranizowana, choć na premierę będziemy musieli poczekać do 2025 roku. Nie jest to pierwsza książka Ashtona, choć pierwsza wydana w naszym kraju. Debiutował w 2015 roku cyberpunkową opowieścią "Three Days in April", "Mickey7" to również cyberpunk rozgrywający się na planecie Niflheim w czasie początków jej kolonizacji.
Mickey umierał już sześć razy. To w sumie nic niezwykłego, przynajmniej dla niego, bowiem umieranie to część jego pracy jako wymienialnego. Samo stanowisko jest raczej z tych mało atrakcyjnych, bo i wynagrodzenie w postaci racji żywnościowych nie powala, warunki mieszkaniowe też raczej czterech liter nie urywają, no i od czasu do czasu trzeba umrzeć. Zdarza się, że w sposób bardzo bolesny, na przykład wystawiając się na silne promieniowanie, albo wirusa. Potem Mickey powraca jako kolejny klon z idealnie skopiowaną osobowością i pamięcią. A wszystko to dla dobra ekspedycji kolonizacyjnej, która upatrzyła sobie Niflheim na nowy dom. Z tym, że ten dom ni cholery nie jest przyjazny. Począwszy od atmosfery, poprzez wieczne śniegi, a skończywszy na rdzennych mieszkańcach planety, zwanych pełzaczami, które przypominają skrzyżowanie stonóg z tymi robalami z filmu ''Żołnierze kosmosu''. Zamknięta pod kopułą kolonia liczy niespełna 200 mieszkańców, ale dowódca planuje rozszerzyć terytorium, więc wysyła na rekonesans Mickeya. Ten przez nieuwagę wpada do jednej z licznych jaskiń i niemal od razu zostaje uznany za zmarłego. Nieoczekiwanie z pomocą przychodzi mu jeden z pełzaczy, a gdy nad ranem Mickey wraca do swojego pokoju, okazuje się, że w jego łóżku śpi Mickey8. Zwielokrotnienie jest surowo zakazane, a Mickeye w obawie przed konsekwencjami, postanawiają zataić ten fakt, co w dłuższej perspektywie nie może skończyć się dobrze...
Wiecie, pierwsze co rzuca się w oczy, to lekki, humorystyczny, a nawet ironiczny styl w jakim Ashton napisał tę powieść. Tu zdecydowanie pomaga narracja pierwszoosobowa, która po prostu daje więcej swobody. I ta swoboda jest tu wyczuwalna, przez co od razu wiesz, że masz do czynienia z lekturą czysto rozrywkową. Ashton to taki dzisiejszy William Gibson po spaleniu skręta: wyluzowany, swobodny, momentami nawet nonszalancki, ale bez przesady. To sprawia, że „Mickeya7” czyta się bardzo szybko i przyjemnie. No dobra, ale pewnie niejeden z Was powie, że na samym luzie, to daleko nie zajedziesz. To prawda, no chyba, że ma się cały czas z górki. 😉 Na szczęście powieść Edwarda Ashtona ma do zaoferowania znacznie więcej niż luz. Ta opowieść to coś zupełnie nowego, świeżego i oryginalnego. To zupełnie inne spojrzenie na problem klonowania ludzi, bo oto Mickey jest w tej książce niczym innym jak facetem od umierania i jakby na tej płaszczyźnie, na tym polu żaden z bohaterów nie ma większego kłopotu, ani etycznego, ani moralnego i właśnie to daje nam domyślenia. U mnie zrodziło się pytanie: czy chciałbym dożyć takich czasów? Nie, nie chciałbym. Nie chciałbym, aby produkowano ludzi tylko po to, aby przetestowali kolejną szczepionkę, wirus, czy wzięli udział w samobójczej misji, ale nie chciałbym też świata, w którym kolonizowane są planety, które do zamieszkania zwyczajnie się nie nadają. A to mamy również w „Mickeyu7”. Edward Ashton przy całej swojej narracyjnej swobodzie, porusza tematy całkiem poważne, w tym te charakterystyczne dla powieści cyberpunkowej. A jak cyberpunk, to i nowe technologie. Te odgrywają tu szalenie ważną rolę, właściwie kolejne futurystyczne gadżety znajdziecie tu na każdym kroku i to jest też fajne.
W ogóle, pierwotnie „Mickey7” był opowiadaniem. Myślę jednak, że dobrze się stało, że Autor dał się namówić i przerobił je na powieść. Według mnie mogłaby być nawet nieco dłuższa, bowiem część wątków została potraktowana zbyt pobieżnie. Ot, jak choćby konflikt Mickeya7 i Mickeya8, kontakt z obcą cywilizacją czy wątek niejakiej Chen, która pod koniec powieści odgrywa bardzo ważną rolę, po czym jej historia nagle zostaje urwana. Być może to zostanie pociągnięte w drugim tomie, który już powstał i mam nadzieję, że Zysk i S-ka zdecyduje się na jego wydanie. Trzymam za to kciuki, bowiem „Mickey7” to książka, która przypadła mi do gustu.
Wydawnictwo Zysk i S-ka postawiło na twardą obwolutę, która zawsze jest przeze mnie mile widziana, plusem jest też świetna okładka Szymona Wójciaka, a zatem całość prezentuje się bardzo dobrze. Jak wspomniałem na początku, na przyszły rok (2025) jest zaplanowana premiera ekranizacji. Z tym, że wyjdzie pod nieco innym tytułem, bo „Mickey17”. Najwyraźniej sześć zgonów to za mało i Hollywood dorzuciło bohaterowi kolejnych dziesięć. 😁 Tak czy inaczej, film na pewno obejrzę, a książkę gorąco Wam polecam.
mroczne-strony.blogspot.com
W trakcie czytania niektórych książek pojawia mi się taka myśl: to dobry materiał film. Tak jakby Autor pisząc daną historię, już widział ruchome obrazy układające się w sensowny ciąg. W te "klocki" całkiem niezły jest Stephen King i aż dziw bierze, że większość ekranizacji Jego twórczości jest kompletnie sknoconych. Ale nie o Kingu dziś chciałem pogadać, a o Edwardzie...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2024-04-25
Premiery książek Anny Musiałowicz, to dla mnie takie małe literackie święta. Dnia Książki nie obchodzę, bo w sumie mam go właściwie codziennie, a z kolei na powieści Ani czekam niczym spragniony wampir na świeżą krew, zombie na kawałek soczystego udka, albo jak Ferdek Kiepski na Mocnego Fulla. Czekam i wypatruję, bo Autorka to prawdziwa kobieta, która każe na siebie czekać. I to dwa lata, bo właśnie tyle minęło od premiery Jej ostatniej powieści "Śnieg jeszcze czysty". Z wrodzonej złośliwości napiszę, że fani Remka Mroza mają dużo łatwiej, ale - powiedzmy sobie szczerze - Remek Mróz nigdy nie będzie tak dobrym pisarzem jak Ania Musiałowicz.
No dobra, to skoro peany mamy już za sobą, to przejdźmy do powieści "Po zbutwiałych schodach", która mimo moich wcześniejszych zachwytów poprzednimi książkami Anny, mogła przecież okazać się "wypadkiem przy pracy". No mogła, bo każdemu może przytrafić się wypadek. W tej kwestii i tak najbardziej przerąbane ma saper, ale i pisarzowi nie jest przyjemnie, gdy czyta opinie, że jego powieść, której poświęcił czas i serce, to gniot. Gniotem z pewnością nie jest "Po zbutwiałych schodach", właściwie tą powieścią Autorka jedynie potwierdziła swój talent do opowiadania historii. Rzecz dzieje się w starej - na pierwszy rzut oka - opuszczonej kamienicy w bliżej niesprecyzowanym mieście. Ale powiedzmy sobie szczerze, niemal każde miasto ma taką kamienicę - straszącą, rozpadającą się niczym napromieniowane ludzkie ciało, taką, która mogłaby posłużyć za lokację do serialu postapo - "Fallouta", albo 37 spin-offu "The Walking Dead". Ta konkretna kamienica, choć - jak wspomniałem - wygląda na opuszczoną, wciąż ma jednego lokatora - swojego dozorcę, klucznika i obrońcę. To ostatni bastion, chroniący wiekowy budynek przed rozbiórką, przed chciwymi deweloperami. Stary Ciesiółka spod "czwórki" żyje tu zupełnie sam, a jego egzystencja wydaje się być ściśle związana z kamienicą. Kamienica w swoim życiu wiele widziała, a jej ściany, niczym kasety VHS, zapisały wydarzenia, jakich była świadkiem. Teraz te ściany zaczynają mówić, a ich słuchaczem zostaje emerytowany listonosz, który jako jedyny odwiedza starego Ciesiółkę...
"Po zbutwiałych schodach" to powieść szkatułkowa, w której poznajemy losy dawnych mieszkańców kamienicy. To trochę jak zaglądanie przez dziurkę od klucza. Stajemy się podglądaczami dziejów rodzin Wiśniewskich, Kwiatkowskich i Szarapatów. Każda z nich miała swoje wzloty i upadki, każda przeżywała chwile szczęścia i smutku, i każda miała swoje tajemnice. Kto czytał którąkolwiek powieść Anny Musiałowicz, ten zapewne wie, że jej groza jest bardzo subtelna, niczym delikatne pociągnięcia pędzla po płótnie. Tutaj Autorka skupia się na grozie, która tkwi w ludziach i niekoniecznie jest nadnaturalne. Grozę może budzić mąż-alkoholik zadający cios żonie, rozpuszczone dzieciaki czerpiące przyjemność z dręczenia słabszych, czy nawet odtrącenie przez osobę - zdawałoby się - najbliższą. Dojmujące poczucie samotności towarzyszyło większości mieszkańców kamienicy i można by powiedzieć, że ten rodzaj grozy, jakże codzienny, prozaiczny, dotykający wielu, przeraża najbardziej. "Po zbutwiałych schodach", podobnie zresztą jak w każdej innej powieści Ani, pobrzmiewają smutne nuty, pełne nostalgii, tęsknoty za czymś utraconym, a silny wątek przemijania jest jakby motywem przewodnim całej fabuły.
Ktoś napisał, że "Śnieg jeszcze czysty" jest powieścią lepszą od "Po zbutwiałych schodach", a ja Wam powiem, że mi ciężko byłoby zrobić takie porównanie. To dwie bardzo różne książki i obie porwały mnie na swój sposób. Ale jedno jest pewne: Anna Musiałowicz kolejny raz daje popis swojego literackiego kunsztu. Niesamowita atmosfera, piękny język i wgryzające się w wyobraźnię historie sprawiły, że ciężko mi było oderwać się od tej książki. Inna rzecz, że nawet nie próbowałem, bo i dlaczego miałbym odrywać się od tak rewelacyjnej opowieści?
"Po zbutwiałych schodach" to kolejna książka Anny Musiałowicz, która była dla mnie bardzo emocjonalną lekturą. Współczucie, smutek, a nawet gniew, przeplatały się z dreszczykiem niepewności, lęku i kompletnym zaskoczeniem, gdy dotarłem do finału. Całość otula mgiełka grozy, tajemnicy i mroku. "Po zbutwiałych schodach" to wyśmienita lektura, którą gorąco Wam polecam.
mroczne-strony.blogspot.com
Premiery książek Anny Musiałowicz, to dla mnie takie małe literackie święta. Dnia Książki nie obchodzę, bo w sumie mam go właściwie codziennie, a z kolei na powieści Ani czekam niczym spragniony wampir na świeżą krew, zombie na kawałek soczystego udka, albo jak Ferdek Kiepski na Mocnego Fulla. Czekam i wypatruję, bo Autorka to prawdziwa kobieta, która każe na siebie czekać....
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2024-04-22
Wydawnictwo IX przyzwyczaiło mnie do tego, że sięga po tytuły nieoczywiste, wymykające się schematom, często nieznane, albo zapomniane. Taką właśnie powieścią - nieznaną w Polsce i umykającą przed wrzuceniem do szufladki - wydaje się być dzieło "Kosmiczne wampiry" z 1976 roku. Książka mało znanego w naszym kraju brytyjskiego autora science fiction Colina Wilsona. Mało znanego i niemal zapomnianego, bowiem ostatnie polskie wydania jego książek przypadają na pierwszą połowę lat '90, a ponad trzy dekady to wystarczający czas, aby zapomnieć. Przy czym na tej, skądinąd, krótkiej liście nigdy nie było "Kosmicznych wampirów", a zatem ten tytuł u nas debiutuje.
Myli się jednak ten, kto zakłada, że ta powieść jest o krwiopijcach. Akcja zaczyna się w kosmosie, w momencie, gdy załoga statku badawczego spotyka na swojej drodze obcą jednostkę. No dobra, "na drodze", to może za dużo powiedziane, bo przecież w kosmosie nie ma dróg, ale wiecie o co mi chodzi. Obce diabelstwo ma jakieś 80 km długości i od razu wiadomo, że nie stworzyli go ludzie. Okręt dryfuje sobie przez nicość i wygląda na opuszczony. Przez wyrwę w kadłubie, do wnętrza dostaje się kilku badaczy i szybko odkrywa, że "Nieznajomy" - jak wkrótce okrzykną go media na Ziemi - nie jest tak do końca opuszczony. Na jego pokładzie, w dziwnych sarkofagach z przejrzystego metalu spoczywają humanoidalne istoty do złudzenia przypominające ludzi. Naukowcy zabierają troje z nich i akcja przenosi się na Ziemię. Głównym bohaterem tej opowieści jest komandor Carlsen - dowódca statku, którego załoga dokonała epokowego odkrycia. Wkrótce okaże się, że przywiezione z kosmosu istoty, są całkiem żywe, a stan, w którym się znajdują jest czymś w rodzaju hibernacji. Co więcej, jedna z nich właśnie się budzi i pierwsze co robi, to... wysysa życie z przypadkowego mężczyzny. Wysysa dosłownie, pozostawiając wysuszoną skorupę. Dla Carlsena i innych naukowców staje się jasne, że mają do czynienia z wampirami energetycznymi, ale czy to możliwe, że te istoty mogą być praprzodkami człowieka?
No właśnie to pytanie, Colin Wilson zadaje nam dość szybko, a potem razem z nim szukamy odpowiedzi. Sprawy nieco się komplikują, gdy komandor odkrywa, że "kosmiczne wampiry" potrafią wchodzić w ciała ludzi. Coś jak w powieści "Coś" Johna W. Campbella, choć nie do końca. Nie można to mówić o kalce, a co najwyżej inspiracji. Choć sam Wilson przyznał się, że inspirację czerpał z twórczości Lovecrafta.
Wątek kosmicznych wysysaczy energii wcale nie jest w tej książce dominujący. Jest jedynie pretekstem do opowiedzenia historii o nas - ludziach. Po tym, jak Carlsen łączy siły z badaczem Falladą, odkrywa, że przypadki wampiryzmu energetycznego występowały również wśród ludzi. W "Kosmicznym wampirach" twarda fantastyka przeplata się więc z mitami, legendami, wątkami antropologicznymi, a nawet filozofią. Trochę zabrakło mi w tej książce konsekwencji, wyraźnego kierunku, w którym zmierzałaby ta opowieść, bo to co dostajemy na początku niewiele ma wspólnego z tym, co jest potem. Według mnie Wilson za dużo jest tu powpychał motywów i przypomina to trochę kieszenie portek wypchane drobniakami. Wilson na szczęście nieco nadrabia przyjemnym w odbiorze stylem i naturalnymi dialogami, co w przypadku tej powieści jest dość istotne. Ta opowieść ma też swój klimat i tajemnice, jest też bardzo powolna i ta powolność nie do końca się tu broni.
"Kosmiczne wampiry" to książka dobra, ale z zastrzeżeniami i raczej adresowana do koneserów sci-fi niż szerszego grona odbiorców.
mroczne-strony.blogspot.com
Wydawnictwo IX przyzwyczaiło mnie do tego, że sięga po tytuły nieoczywiste, wymykające się schematom, często nieznane, albo zapomniane. Taką właśnie powieścią - nieznaną w Polsce i umykającą przed wrzuceniem do szufladki - wydaje się być dzieło "Kosmiczne wampiry" z 1976 roku. Książka mało znanego w naszym kraju brytyjskiego autora science fiction Colina Wilsona. Mało...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2024-04-20
Po trzydziestu latach, z niebytu zostaje wyłowiony Kane - niemalże mityczny, nieśmiertelny wojownik, który stworzony w latach '70 XX wieku przez Karla Edwarda Wagnera stał się idealnym przykładem antybohatera, którego pokochały miliony czytelników na całym świecie. To kolejna - po Conanie - legenda, która powraca po latach dzięki Wydawnictwu Vesper, w ramach nowej serii Eony. Dzięki Eonom właśnie najbardziej kultowe i znaczące dzieła heroic fantasy dostają kolejne życie w bogato ilustrowanych wydaniach w twardej oprawie.
Karl Edward Wagner właściwie stworzył tylko tego jednego bohatera - Kane'a, którego życiorys, ale i samo imię, są bardzo zbliżone do biblijnego Kaina. Obaj zamordowali swoich braci i zostali przeklęci przez Boga, z tym, że karą Kane'a jest nieśmiertelność i tułaczka po świecie w celu siania śmierci i zniszczenia. Pod tym względem Kane jest bardzo starotestamentowy, ale tylko pod tym. Nie ma tu bowiem bezpośrednich odwołań do jakiejkolwiek znanej nam religii, bo i sam świat, po którym tuła się nasz główny bohater, czy - jak niektórzy go nazywają - antybohater, powstał w wyobraźni Wagnera. A trzeba przyznać, że wyobraźnię to On miał!
Saga o Kanie nie jest jakoś specjalnie rozbudowana, liczy zaledwie trzy powieści i dwa zbiory opowiadań i ostatnie polskie wydanie z lat '90 składało się z pięciu tytułów. Wydawnictwo Vesper postanowiło jednak zamknąć całość w trzech tomach. Dziś pogadamy sobie o pierwszym, właśnie wydanym. "Kane. Bogowie w mroku" to omnibus zawierający powieść "Sploty mroku" i zbiór opowiadań "Cień anioła śmierci", w który znajdziecie trzy opowieści i wiersz, a także dodatki specjalne przygotowane przez Wydawcę. No dobra, ale może zacznijmy tradycyjnie - od początku.
POWIEŚĆ
Tom otwiera fenomenalna powieść "Sploty mroku", którą Czytelnicy pamiętający poprzednie polskie wydanie, znają pod zupełnie innym tytułem - "Pajęczyna Ciemności". Jest to połączenie heroic i high fantasy, bardziej w klimatach "Gry o tron" niż "Conana". Punktem zapalnym całej historii jest nieudany przewrót pałacowy, w cesarstwie Thovnos. Na czele tego spisku stała żona cesarza oraz jego przyrodni brat. Brat przypłacił zdradę życiem i taki sam los miał spotkać również szanowną małżonkę, jednak ta dzięki czarnej magii zdołała ocalić skórę i zbiec do rodzinnego królestwa. Chociaż z tą skórą to trochę przesadziłem, bo owszem ocaliła, ale niewiele. Potwornie okaleczona, dalej zgłębia czarnoksięstwo oraz planuje krwawą zemstę. W tej zemście ma jej pomóc Kane - legendarny nieśmiertelny wojownik. Wkrótce Kane staje na czele wojsk czarownicy, która zawarła sojusz z niemalże wymarłą cywilizacją żyjącą w morskich czeluściach.
W tej historii jest właściwie wszystko, co szukam w dziełach fantasy. Jest świetna opowieść i zapierający dech świat pełen magii i osobliwości, są dobrze napisani bohaterowie, jest też sporo akcji, intrygi i zdrady, nieoczekiwane sojusze i nagłe zwroty. "Sploty mroku" to powieść dynamiczna i napisana świetnym, bardzo obrazowym językiem. Wagner porusza tu także wątki, które od lat bardzo mnie fascynują: zaginione cywilizacje, wędrówka dusz, a także - choć w nieco zawoalowany sposób - odnosi się do starożytnych kosmitów. Świetnie się to czyta i choć początkowo miałem obawy, że Kane będzie drugim Conanem, szybko się okazało, że to zupełnie inna postać, która jest bardzo złożona, niejednoznaczna i niedająca się łatwo zaszufladkować.
OPOWIADANIA
Trzy opowiadania, które pierwotnie wydano w 1973 roku w zbiorze "Cień anioła śmierci", to trzy historie, które bardzo różnią się od siebie. W "Zadumie nad żalem w mym sercu" Kane, za sprawą burzy śnieżnej, trafia na zamek barona Troylina. Warownia pośrodku niczego wydaje się być miejscem surowym, ale na swój sposób urokliwym, dla Kane'a jednak najważniejsze, że jest odcięte od świata i w spokoju może odzyskać tu utracone siły. Problem w tym, że za zasłoną śniegu kryje się coś śmiertelnie niebezpiecznego, a sami mieszkańcy zamku zdają się skrywać mroczne sekrety. To opowiadanie cały czas balansuje na granicy fantastyki i grozy, co mi bardzo przypadło do gustu, podobnie zresztą jak sama sceneria, kojarząca się nieco z martinowym Winterfell, ale to pewnie przez tę wszechobecną śnieżną surowość.
Dalej mamy "Zimne światło", gdzie Kane, szukając nieco wytchnienia od walk i tułaczki, trafia do Sebbei - miasta duchów, zdziesiątkowanego przez zarazę. Ci, którzy zostali zajmują się tylko swoimi sprawami, co Kane'owi jak najbardziej pasuje, bo nie lubi, gdy ktoś mu patrzy przez ramię. Znajduje sobie więc opuszczoną willę nad jeziorem i odpoczywa, oddając się przyjemnością cielesnym z pewną młodą i piękną niewidomą dziewczyną. Dziewczyna ma na imię Rehhaile i potrafi wejść innym do głowy. Nie wie jak to się dzieje, ale gdy się skupi, może czytać myśli innych i widzieć ich oczami. To się wkrótce przyda, bo do miasta nadciąga grupa Krzyżowców, która postawiła sobie za cel wyplenić zło na świecie. Za zło wcielone uznają Kane'a, a zatem będzie się działo. „Zimne światło” to już klasyczna fantastyka spod znaku magii i miecza, gdzie dynamizm akcji bierze górę nad wszystkim innym, gdzie trup pada gęsto i brawurowo, a atrakcyjna kobieca bohaterka dodaje całości pikanterii.
Jednakże znacznie więcej pikanterii ma w sobie „Miraż” - ostatnie opowiadanie w tym tomie. Karl Edward Wagner opowiada nam historię mroczną, niemalże gotycką, z wyraźną nutą grozy, ale i erotyzmu. Po tym jak Kane dostaje łupnia, ranny ledwo uchodzi z zasadzki i trafia do opuszczonej wioski, gdzie traci przytomność. Odzyskuje ją kilka dni później na zamku niejakiej Naichoryss. Szybko jednak zauważa, że to miejsce jest jakby mirażem, czymś bardzo nierzeczywistym. A potem poznaje samą Naichoryss i wpada po uszy w kłopoty. Atmosfera tego tekstu jest bardzo kameralna. Wagner ograniczył lokacje do minimum, ale właśnie ta kameralna, czy wręcz teatralna atmosfera bardzo do tej opowieści pasuje. Akcji jest tu niewiele, ale to opowiadanie idzie bardziej w stronę zmysłowości, toksyczności relacji, a samego Kane'a stawia przed jedną z najtrudniejszych decyzji w życiu.
NA ZAKOŃCZENIE
„Kane. Bogowie w mroku” to kolejne po „Conanie” pozytywne zaskoczenie, bo – powiem Wam szczerze – nie spodziewałem się, że to będzie literatura aż tak dobra. Karl Edward Wagner, miał fenomenalny talent literacki i wielką wyobraźnię, która w fantastyce ma wyjątkowo ważne znaczenie. W tomie pierwszym Sagi o Kanie znajdziecie nie tylko magię, ale spotkacie również znane z legend stworzenia, takie jak wilkołaki, ghule, ogry czy wampiry, wrzucone do fantastycznego świata stworzonego przez Wagnera. Wydanie Vespera, zostało wzbogacone o dodatki w postaci przewodnika po miejscach, bóstwach i potworach ze świata Kane'a, jest też chronologia Sagi o Kanie oraz esej o Wagnerze napisany przez Marcina Pągowskiego. W środku czyha też na Was 20 wyśmienitych ilustracji Michała Loranca obrazujących fabułę kolejnych tekstów. „Kane. Bogowie w mroku” to kawał znakomitej literatury gatunkowej, którą z wielką przyjemnością pochłonąłem. A samo wydanie – sztos! Gorąco polecam zarówno tym, dla których Kane to stary druh, jak i tym, którzy jeszcze nie mieli okazji zawrzeć z nim znajomości. 😉
mroczne-strony.blogspot.com
Po trzydziestu latach, z niebytu zostaje wyłowiony Kane - niemalże mityczny, nieśmiertelny wojownik, który stworzony w latach '70 XX wieku przez Karla Edwarda Wagnera stał się idealnym przykładem antybohatera, którego pokochały miliony czytelników na całym świecie. To kolejna - po Conanie - legenda, która powraca po latach dzięki Wydawnictwu Vesper, w ramach nowej serii...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Jakieś dwa lata tamu... No, prawie dwa lata, bo w październiku 2022 roku, miałem okazję, ale i przyjemność przeczytać zbiór opowiadań "Swarożyce", debiutującego wówczas Michała Medwida. Jakiś czas później gruchnęła informacja, że kolejna książka Autora wyjdzie pod szyldem Planety Czytelnika. Wiecie, przejście z Domu Horroru do Planety, to trochę jak przeniesienie się w czasie z lat '90 do współczesności. Kto trzymał w dłoniach jakąkolwiek książkę z Domu Horroru, ten pewnie wie o czym piszę, ale nie o tym dziś chciałem... Wróćmy do Medwida, Planety Czytelnika i ich pierwszego wspólnego projektu. Nie ukrywam, że czekałem na tę książkę i gdy Wydawca zapytał, czy objąłbym "Bajania" patronatem, nie miałem wątpliwości, aby dać zielone światło. Już te niespełna dwa lata temu Michał dał się poznać jako pisarz o niezwykle bogatej wyobraźni, z umiejętnością przekonwertowania jej w słowa. Nie sądziłem, aby nagle stracił tę umiejętność i choć w życiu zdarzyło mi się mylić wiele razy, to jednak tym razem miałem rację.
"Bajania" to - podobnie jak "Swarożyce" - zbiór opowiadań. Znajdziecie tu siedem tekstów, ale tekstów jakże innych od tych, które zaprezentował w swoim debiucie z 2022 r. "Swarożyce" był to bowiem zbiór typowo słowiańskich opowieści, w "Bajaniach" z kolei ta słowiańskość została zredukowana do minimum. Dostajemy za to więcej różnorodności, a Michał pozwala sobie na większą zabawę konwencją, co pokazuje już w pierwszym opowiadaniu "Dobra Wola", w którym to w rolę stwórcy wciela się... dyskdżokej i po tym jak daje ludziom wolną wolę, szybko zaczyna żałować swojej decyzji. Tekst utrzymany w konwencji przypowieści, ale z przymrużeniem oka. "Gość w dom" to kolejna opowieść na liście i według mnie najlepsza z tego zbioru. To jest naprawdę mocna rzecz, w której gra wszystko, co grać powinno w świetnie skomponowanym opowiadaniu. Mamy skopaną przez życie bohaterkę - małą dziewczynkę, która po śmierci matki ma już tylko gorzej i zawsze pod górkę, mamy też motyw opętania i ciekawą historię, z której spokojnie można byłoby wycisnąć powieść, bo zwyczajnie ma ku temu potencjał, a zwieńczeniem całości jest naprawdę mocne zakończenie, które powinno się podesłać Kingowi z adnotacją: "Ucz się od tego gościa, mordeczko". 😉
Na uwagę zasługuje również "Redyk". Tu Michał Medwid zabiera nas w dzikie górskie rejony Beskidów. Toksyczna relacja między pasterzem i jego piękną młodą żoną, która w okolicy uznawana jest za istotę niemalże egzotyczną z racji swego pochodzenia, doprowadza do tego, że małżeństwem zaczyna interesować się prastara istota. To opowiadanie grozy i w pewnym sensie również dramat psychologiczny/obyczajowy, w którym na pierwszy plan wysuwa się motyw pragnienia wolności. Atmosfera grozy, ale i górskiej dziczy wypełnia tę opowieść i sprawia, że ciężko się od niej oderwać.
Ale, ale... Na początku wspomniałem o różnorodności tekstów. A zatem wyobraźcie sobie, że w "Bajaniach" znajdziecie również western o łowcy głów, w klimacie "Strefy Mroku" z domieszką Grabińskiego i Kingowego "Rolanda", a także pachnącą orientem "Sakura-Mama Monogatari" - opowieść o japońskich demonach i krwawej wojnie klanów. "Bajania" zamyka "Barowa pogoda" - krótka historia o znikającym Krakowie, pewnym pisarzu i smogu. To coś zdecydowanie dla fanów Stephena Kinga.
Michał Medwid daje nam siedem obliczy grozy. To mroczne opowieści do poduszki, do czytania przy ognisku, do straszenia młodych i starych. Bóg siedzący za konsolą radia Kwant FM; samotna walka małej dziewczynki z nękającym ją przeklętym bytem; wiedźmy, na które chce zapolować pewien ewangelicki pastor; chorobliwie zazdrosny mąż próbujący stłamsić swoją młodą żonę; łowca nagród tropiący zwyrodniałego mordercę; orientalne niesamowitości i rozpływające się w mgle miasto, to tylko niektóre motywy, jakie przewijają się przez "Bajania". Michał pisze językiem barwnym, dojrzałym i miłym w odbiorze, a Jego najnowsza książka, to lektura w sam raz, aby miło spędzić czas i odpocząć od opasłych powieści, których ostatnio przerobiłem niemało, ale także okazja do łyknięcia dobrej polskiej literatury. Uzupełnieniem całości są świetna okładka i ilustracje Łukasza Białka.
"Bajania" to zbiór opowiadań, który z czystym sumieniem mogę polecić każdemu miłośnikowi horroru, grozy, fantastyki i dobrych historii. To jak? Gotowi na gęsią skórkę? 😈
mroczne-strony.blogspot.com
Jakieś dwa lata tamu... No, prawie dwa lata, bo w październiku 2022 roku, miałem okazję, ale i przyjemność przeczytać zbiór opowiadań "Swarożyce", debiutującego wówczas Michała Medwida. Jakiś czas później gruchnęła informacja, że kolejna książka Autora wyjdzie pod szyldem Planety Czytelnika. Wiecie, przejście z Domu Horroru do Planety, to trochę jak przeniesienie się w...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to