Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , , ,

Jakieś dwa lata tamu... No, prawie dwa lata, bo w październiku 2022 roku, miałem okazję, ale i przyjemność przeczytać zbiór opowiadań "Swarożyce", debiutującego wówczas Michała Medwida. Jakiś czas później gruchnęła informacja, że kolejna książka Autora wyjdzie pod szyldem Planety Czytelnika. Wiecie, przejście z Domu Horroru do Planety, to trochę jak przeniesienie się w czasie z lat '90 do współczesności. Kto trzymał w dłoniach jakąkolwiek książkę z Domu Horroru, ten pewnie wie o czym piszę, ale nie o tym dziś chciałem... Wróćmy do Medwida, Planety Czytelnika i ich pierwszego wspólnego projektu. Nie ukrywam, że czekałem na tę książkę i gdy Wydawca zapytał, czy objąłbym "Bajania" patronatem, nie miałem wątpliwości, aby dać zielone światło. Już te niespełna dwa lata temu Michał dał się poznać jako pisarz o niezwykle bogatej wyobraźni, z umiejętnością przekonwertowania jej w słowa. Nie sądziłem, aby nagle stracił tę umiejętność i choć w życiu zdarzyło mi się mylić wiele razy, to jednak tym razem miałem rację.

"Bajania" to - podobnie jak "Swarożyce" - zbiór opowiadań. Znajdziecie tu siedem tekstów, ale tekstów jakże innych od tych, które zaprezentował w swoim debiucie z 2022 r. "Swarożyce" był to bowiem zbiór typowo słowiańskich opowieści, w "Bajaniach" z kolei ta słowiańskość została zredukowana do minimum. Dostajemy za to więcej różnorodności, a Michał pozwala sobie na większą zabawę konwencją, co pokazuje już w pierwszym opowiadaniu "Dobra Wola", w którym to w rolę stwórcy wciela się... dyskdżokej i po tym jak daje ludziom wolną wolę, szybko zaczyna żałować swojej decyzji. Tekst utrzymany w konwencji przypowieści, ale z przymrużeniem oka. "Gość w dom" to kolejna opowieść na liście i według mnie najlepsza z tego zbioru. To jest naprawdę mocna rzecz, w której gra wszystko, co grać powinno w świetnie skomponowanym opowiadaniu. Mamy skopaną przez życie bohaterkę - małą dziewczynkę, która po śmierci matki ma już tylko gorzej i zawsze pod górkę, mamy też motyw opętania i ciekawą historię, z której spokojnie można byłoby wycisnąć powieść, bo zwyczajnie ma ku temu potencjał, a zwieńczeniem całości jest naprawdę mocne zakończenie, które powinno się podesłać Kingowi z adnotacją: "Ucz się od tego gościa, mordeczko". 😉

Na uwagę zasługuje również "Redyk". Tu Michał Medwid zabiera nas w dzikie górskie rejony Beskidów. Toksyczna relacja między pasterzem i jego piękną młodą żoną, która w okolicy uznawana jest za istotę niemalże egzotyczną z racji swego pochodzenia, doprowadza do tego, że małżeństwem zaczyna interesować się prastara istota. To opowiadanie grozy i w pewnym sensie również dramat psychologiczny/obyczajowy, w którym na pierwszy plan wysuwa się motyw pragnienia wolności. Atmosfera grozy, ale i górskiej dziczy wypełnia tę opowieść i sprawia, że ciężko się od niej oderwać.

Ale, ale... Na początku wspomniałem o różnorodności tekstów. A zatem wyobraźcie sobie, że w "Bajaniach" znajdziecie również western o łowcy głów, w klimacie "Strefy Mroku" z domieszką Grabińskiego i Kingowego "Rolanda", a także pachnącą orientem "Sakura-Mama Monogatari" - opowieść o japońskich demonach i krwawej wojnie klanów. "Bajania" zamyka "Barowa pogoda" - krótka historia o znikającym Krakowie, pewnym pisarzu i smogu. To coś zdecydowanie dla fanów Stephena Kinga.

Michał Medwid daje nam siedem obliczy grozy. To mroczne opowieści do poduszki, do czytania przy ognisku, do straszenia młodych i starych. Bóg siedzący za konsolą radia Kwant FM; samotna walka małej dziewczynki z nękającym ją przeklętym bytem; wiedźmy, na które chce zapolować pewien ewangelicki pastor; chorobliwie zazdrosny mąż próbujący stłamsić swoją młodą żonę; łowca nagród tropiący zwyrodniałego mordercę; orientalne niesamowitości i rozpływające się w mgle miasto, to tylko niektóre motywy, jakie przewijają się przez "Bajania". Michał pisze językiem barwnym, dojrzałym i miłym w odbiorze, a Jego najnowsza książka, to lektura w sam raz, aby miło spędzić czas i odpocząć od opasłych powieści, których ostatnio przerobiłem niemało, ale także okazja do łyknięcia dobrej polskiej literatury. Uzupełnieniem całości są świetna okładka i ilustracje Łukasza Białka.

"Bajania" to zbiór opowiadań, który z czystym sumieniem mogę polecić każdemu miłośnikowi horroru, grozy, fantastyki i dobrych historii. To jak? Gotowi na gęsią skórkę? 😈

mroczne-strony.blogspot.com

Jakieś dwa lata tamu... No, prawie dwa lata, bo w październiku 2022 roku, miałem okazję, ale i przyjemność przeczytać zbiór opowiadań "Swarożyce", debiutującego wówczas Michała Medwida. Jakiś czas później gruchnęła informacja, że kolejna książka Autora wyjdzie pod szyldem Planety Czytelnika. Wiecie, przejście z Domu Horroru do Planety, to trochę jak przeniesienie się w...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Ledwie opadły mnie emocje po "W dół, do ziemi", którą raczyłem się ostatnio, a już sięgnąłem po kolejną powieść Roberta Silverberga, która ukazała się w ramach serii Wymiary Wydawnictwa Vesper. Dziś Silverberg, jako prawie 90-letni starszy pan cieszy się zasłużoną emeryturą, ale jego historie wciąż są żywe i od czasu do czasu przypominane przez polskich wydawców. W przeszłości po tego Autora sięgały m.in. Wydawnictwo Prószyński i S-ka (w czasach, gdy był jeszcze znaczącym wydawcą na polskim rynku książki), Solaris (dziś Stalker Books), Rebis czy Vesper. Nominowana w 1973 roku do Nebuli i Hugo "Księga Czaszek" z 1972, to z pewnością nie scence fiction, ale czytając tę książkę dostrzegłem duchowe powinowactwo do "W dół, do ziemi". Przy czym "W dół, do ziemi" to sci-fi, co do tego nikt nie ma wątpliwości, natomiast "Księgę Czaszek" już nie tak łatwo sklasyfikować. Znajdziecie tu mieszankę fantastyki, powieści drogi i powieści psychologicznej, ale może najpierw wyjaśnię Wam w czym rzecz...

Otóż mamy czterech bohaterów, mniej więcej w tym samym wieku 20-22 lata. Chłopaki studiują i właśnie mają przerwę wielkanocną i zamiast raczyć się sernikiem, przemierzają pół kraju, aby dotrzeć do tajemniczego klasztoru nieśmiertelnych mnichów. Klasztor schowany jest gdzieś na pustyni w Arizonie. Gdzie? Tego niewiedzą. Nawet nie są pewni, że takie miejsce istnieje, ale młodych mężczyzn wiedzie tam... No właśnie, każdego przyciąga inny powód: autentyczna wiara, ciekawość, nuda... Ważne, że jest ich czterech, bo tylko czterech może ubiegać się o nauki w niemalże mitycznym klasztorze. Dwóch dostąpi nieśmiertelności, jeden będzie musiał popełnić samobójstwo, a jeden - zostać zamordowany.

Brzmi jak mroczna gra i w istocie tak trochę jest. Ta gra jednak toczy się na poziomie duchowym, psychicznym. Silverberg zadbał o to, aby warstwa psychologiczna opowieści była złożona i przekonująca. Sprawę ułatwia sama budowa powieści. "Księga Czaszek" ma bowiem aż czterech narratorów pierwszoosobowych, mamy więc jedną opowieść uchwyconą z perspektywy każdego z głównych bohaterów. A ci bohaterowie są bardzo różni. Każdy ma inaczej poukładane w głowie, każdy kieruje się własnym systemem wartości, logiką, postrzeganiem świata. Każdy chce od życia co innego, każdy wywodzi się z innego środowiska. To daje nam bogatą paletę myśli, uczuć, przeżyć. Bo trzeba Wam wiedzieć, że "Księga Czaszek" opiera się głównie na tym, co każdy z bohaterów ma w głowie. Ich myśli dominują całą powieść, ograniczając do minimum dialogi czy opisy otocznia.

"Księgę Czaszek" właściwie moglibyśmy podzielić na dwie części. Pierwsza to powieść drogi, w której to bohaterowie przemierzają Amerykę w drodze ku... No właśnie, tak trochę ku nieznanemu, ku marzeniom, ku przygodzie - tutaj znowu zależy od perspektywy. Druga część to pobyt w klasztorze i ukazanie życia w izolacji i dyscyplinie mniszej rutyny. Poza tym, jest to powieść swoich czasów - czytaj: nie tak ugrzeczniona jak dzisiejsza literatura. Jedni uznają elementy tej powieści za stereotypowe czy wręcz obraźliwe; obraźliwe dla homoseksualistów czy kobiet, ja jednak w takich przypadkach biorę poprawkę na czas, w jakim powstała książka. To, co dla wielu jest teraz nie do przyjęcia, kiedyś - w tym przypadku na początku lat '70 - było normą. Czy to dobrze czy źle? Każdy oceni sam, ale chyba nie ma co się obrażać na opowieść, która powstała ponad pół wieku temu. Obrażanie się, byłoby głupie, podobnie jak zakusy niektórych, aby książki pisać na nowo. Naprawdę chcemy wygumkowywać to, co nam w historii nie pasuje?

Wracając jeszcze do głównych bohaterów. To niewątpliwie najmocniejsza strona tej powieści, różnorodność charakterów oraz pogłębiona warstwa psychologiczna, to jest coś co wzbudziło moje zainteresowanie, ale i podziw dla literackiego kunsztu Roberta Silverberga. To jest naprawdę dobrze napisana historia, z której pewnie każdy wyłuska coś innego, bo i niejednoznaczność, podobnie zresztą jak w "W dół, do ziemi" jest tu bardzo silna, a to z kolei skłania czytelnika do myślenia i wyciągania własnych wniosków.

Dodatkowym plusem jest oczywiście okładka Dawida Boldysa i cholernie klimatyczna wyklejka, która nie pozostawia wątpliwości, że macie w łapkach "Księgę Czaszek". Z mojej strony mogę jedynie polecić Wam tę powieść, z zastrzeżeniem jednak, że musicie być gotowi na psychologiczną fantastykę, ze wskazaniem na "psychologiczną". Powieści psychologiczne po prostu trzeba lubić i tego nie przeskoczysz. Silverberg domieszał tu jeszcze nieco egzystencjalizmu, filozofii i potrzeby zgłębiania wiedzy o świecie. Wyszła z tego ciekawa opowieść, trochę w duchu Davida Lyncha, trochę w klimatach powieści Dana Simmonsa. Książka na pewno warta poznania, do czego Was gorąco zachęcam.

mroczne-strony.blogspot.com

Ledwie opadły mnie emocje po "W dół, do ziemi", którą raczyłem się ostatnio, a już sięgnąłem po kolejną powieść Roberta Silverberga, która ukazała się w ramach serii Wymiary Wydawnictwa Vesper. Dziś Silverberg, jako prawie 90-letni starszy pan cieszy się zasłużoną emeryturą, ale jego historie wciąż są żywe i od czasu do czasu przypominane przez polskich wydawców. W...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Siedzę teraz na balkonie z laptopem na kolanach i łapiąc mocne promienie majowego przedpołudniowego słońca, wspominam powieść, którą wczoraj skończyłem czytać. Wciąż jestem pod jej silnym wrażeniem, zwłaszcza finału. "W dół, do ziemi" Roberta Silverberga pod swoją niepozorną objętością kryje olbrzymią moc i opowieść, która wchodzi w człowieka głęboko, niczym rozżarzony sztylet i sieje w umyśle niemałe spustoszenie. Ale to spustoszenie jest dobre, jest niczym przemeblowanie, z tym, że dzieło Silverberga przemeblowuje wartości, pojmowanie świata i wszechświata, daje potężnego duchowego kopa, a to wszystko w otoczce niemalże klasycznej fantastyki naukowej. Ale może zacznę od początku...

Ta historia zaczyna się jak wiele innych - od lądowania na obcej planecie. Głównym bohaterem jest niejaki Edmund Gundersen, który po latach powraca na Belzagor - planetę, której był jednym z administratorów. Kolonizacja nie do końca się udała, ale garstka ziemian została tu i żyje w względnej symbiozie z miejscowymi. A miejscowi to podobne do słoni sulidory i bliższe małp nildory. Oba gatunki są inteligentne, mają własny język i kulturę oraz wierzenia. Gundersen, gdy był tu po raz pierwszy nie za bardzo to rozumiał, teraz jednak dojrzał do tego, aby odbyć pielgrzymkę po Belzagorze i odnaleźć siebie, swoje miejsce we wszechświecie, ale przede wszystkim zrozumieć. Zrozumieć życie, jego cel, poznać egzystencjalne tajemnice. I to jest ten moment, gdy do niemalże podręcznikowej fantastyki naukowej, w której mamy poruszone wątki podróży międzygwiezdnych, kolonizacji kosmosu, obcych cywilizacji, dołączają silne duchowe, metafizyczne nuty, wybrzmiewające głośno i dominujące całą resztę.

Oczywiście odbiór "W dół, do ziemi" będzie kwestią indywidualną. Dla jednych to właśnie podbój kosmosu stanie się "atrakcją wieczoru", dla innych, w tym i - nie ukrywam - dla mnie, dzieło Roberta Silverberga to opowieść o niesamowitej wędrówce w głąb siebie. Bo Silverberg pokazuje środkowy palec naukowcom i mówi: ścisły umysł to nie wszystko, mamy jeszcze duszę, która wymyka się naukowym definicjom. No dobra, z tym środkowym palcem trochę przesadziłem, bowiem w tej powieści nadal jest wiele z fantastyki naukowej. I może właśnie dlatego, że Autor zderzył ze sobą te dwa światy - naukowy i duchowy - ta książka zyskała taką moc przekazu.

Ale to tylko część prawdy o "W dół, do ziemi". Robert Silverberg zadbał również o warstwę estetyczną swojej powieści, dając popis nie tylko wyobraźni, ale i wielkiemu talentowi literackiemu. Mamy tu bowiem przedstawiony zupełnie innym świat - obcą planetę, która jest jednocześnie miejsce niesamowitym, fascynującym, jak i mrocznym, niebezpiecznym i pełnym tajemnic. Wreszcie "W dół, do ziemi" to powieść miejscami alegoryczna, odwołująca się do czasów, gdy biali kolonizowali czarną Afrykę, to także hołd i ukłon w stronę dwóch literackich legend: Rudyarda Kiplinga i Josepha Conrada - pionierów powieści przygodowych.

Całość dopełnia przepiękne wydanie Vespera, z fenomenalną okładką i wyklejką Dawida Boldysa, który uważam, że oddał clou i atmosferę Belzagora (kurczę, chyba tak to się odmienia, nie? 😉). Kawał świetnej roboty i moim skromnym zdaniem najlepsza praca Dawida.

Jeśli więc szukacie świetnie napisanej, niejednoznacznej opowieści sci-fi, takiej, która wychodzi poza ramy gatunku i chwyta za egzystencjalne sznurki, to "W dół, do ziemi" jest książką właśnie dla Was. Jeśli chodzi o mnie, to myślę, że zostanie w mojej głowie na bardzo długo, a zakończenie... zakończenie zwala z nóg i stanowi crème de la crème historii Silverberga. Gorąco polecam! 👍

mroczne-strony.blogspot.com

Siedzę teraz na balkonie z laptopem na kolanach i łapiąc mocne promienie majowego przedpołudniowego słońca, wspominam powieść, którą wczoraj skończyłem czytać. Wciąż jestem pod jej silnym wrażeniem, zwłaszcza finału. "W dół, do ziemi" Roberta Silverberga pod swoją niepozorną objętością kryje olbrzymią moc i opowieść, która wchodzi w człowieka głęboko, niczym rozżarzony...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Kolejna wiedźmińska przygoda już za mną, choć to właściwie jedynie następna niewielka część, ułamek wielkiej opowieści Andrzeja Sapkowskiego - Jego monumentalnego opus magnum. "Chrzest ognia" to trzecia powieść z cyklu o Geraldzie z Rivii i piąty tom wiedźmińskiej sagi, którą zapoczątkowały dwa zbiory opowiadań. Napisany w 1996 roku "Chrzest ognia" jest bezpośrednią kontynuacją wydanego rok wcześniej "Czasu pogardy", a ten z kolei ma ścisłe powiązania z "Krwią elfów", a zatem... No, sami rozumiecie, że tę historię lepiej zacząć od początku. Z tego też powodu, mam zawsze problem, gdy zaczynam pisać o książce, która jest częścią większej całości. Bo część cyklu jest jak kawałek pizzy, piętro wieżowca, półka sięgającego sufitu regału czy puzzel. Chodzi mi o to, że to opowieść ze środka, a o takiej dużo trudniej mi się opowiada. No dobrze, spróbujmy...

Rzecz dzieje się tuż po finale "Czasu pogardy". Ranny Geralt trafia Brokilonu i pod opieką driad dochodzi do siebie. Tam poznaje Milvę - młodą łuczniczkę, która pomaga rozbitym Wiewiórką przedostać się do Brokilonu właśnie. To od niej wiedźmin dowiaduje się, że Ciri jest na cesarskim dworze Nilfgaardu i jest przygotowywana na poślubienia samego cesarza Emhyra var Emreisa. Gerald i Milva, do których wkrótce dołączy i Jaskier zmierzają zatem ku Nilfgaardowi, aby odbić Ciri. Tymczasem po puczu czarodziejów, kilka czarownic powołuje do życia Wielką Lożę - tajną organizację, która ma zastąpić rozgromioną na Thanedd Kapitułę i Radę Czarodziejów. Tymczasem wojna wciąż trwa, palone są kolejne wsie, mordowani są ludzie, a Gerald i jego przyjaciele przemierzają ten niespokojny świat, wpadając w coraz to poważniejsze tarapaty...

No właśnie, bo "Chrzest ognia" to przede wszystkim kolejna powieść drogi, w której obserwujemy wędrówkę przez dzikie szlaki i ogarnięte pożogą rejony. Sapkowski - jak zwykle - zachwyca stylem, językiem, humorem, no i swoją olbrzymią wyobraźnią, to erudyta na pełen etat, który potrafi opowiadać, choć akurat w "Chrzcie ognia" - odniosłem takie wrażenie - nie zawsze udało mu się utrzymać równy rytm opowieści. Zwłaszcza odczułem to w ostatnich stu-stu pięćdziesięciu stronach, kiedy to zaczęły pojawiać się - moim zdaniem - niepotrzebne dłużyzny. Na szczęście tych momentów nie jest aż tak wiele i oczywiście ich odbiór jest sprawą subiektywną. Nie zmienia to faktu, że to wciąż bardzo dobra powieść, w której cały czas silny jest motyw przeznaczenia, przyjaźni, poświęcenia. Samego wiedźmina z kolei poznajemy z nieco łagodniejszej strony, ale w jakich momentach tego Wam nie zdradzę, aby nie spoilerować.

Saga o wiedźminie to prawdopodobnie najważniejszy cykl polskiej epic fantasy, dzieło, które powinien poznać każdy miłośnik literatury. To opowieść wielowątkowa, mądra i niosąca niejedno przesłanie. Cały czas pozostaję pod silnym wrażeniem tych powieści i już nie mogę doczekać się kiedy sięgnę po kolejny tom.

mroczne-strony.blogspot.com

Kolejna wiedźmińska przygoda już za mną, choć to właściwie jedynie następna niewielka część, ułamek wielkiej opowieści Andrzeja Sapkowskiego - Jego monumentalnego opus magnum. "Chrzest ognia" to trzecia powieść z cyklu o Geraldzie z Rivii i piąty tom wiedźmińskiej sagi, którą zapoczątkowały dwa zbiory opowiadań. Napisany w 1996 roku "Chrzest ognia" jest bezpośrednią...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

To nie była dobra powieść. Wiem, zaczynam na grubo, ale strasznie mnie ta książka wymęczyła i właściwie o tym będzie ta recenzja. Będzie też o zmarnowanym potencjale, będzie o zagubieniu się i przerostu formy nad treścią, będzie wreszcie też coś o nadziei, a zatem...

Ostatnio, uporawszy się z lekturami, które dostałem do recenzji, wreszcie mogłem wrócić do mojego, topniejącego bardzo powoli, stosiku. "Kronika Akaszy: Skorupa astralna" była następna w kolejce i teorii miała być taką szybką lekturą na luźniejszy weekend. Taki, no wiecie, w którym można zrobić dużo więcej, niż tylko czytać, bo książka krótka, a postaci znajome... Pół roku temu poznałem pierwszy tom tego, składającego się z czterech części cyklu. "Kronika Akaszy: Inicjacja" to było dla mnie swego rodzaju odkrycie, ale i początek przygody z serią "Ze słoneczkiem", która w czasach PRL cieszyła się dużą popularnością. Pod szyldem tej serii wyszło w sumie około 50 tytułów, w tym kultowy cykl "Fundacja" i trylogia "Stalowy szczur". Jeśli zaś chodzi o polskich pisarzy, to na czołówkę idzie Czesław Chruszczewski i - właśnie - Jacek Sawaszkiewicz. Po pierwszym tomie Jego "Kroniki Akaszy", może i nie wpadłem w jakąś przesadną euforię, to nie tak, że ta książka zwalił mnie z nóg, ale było to na pewno miłe i pozytywne zaskoczenie. To była bardzo dobra historia i rzecz naturalna, że po ten drugi tom w końcu sięgałem.

I to sięgnąłem z jakże pozytywną myślą, że znowu miło spędzę czas, że kolejne spotkanie z klasyką sci-fi, może nie jakąś przesadnie starą, ale taką, która ma już swoje lata i została nieco zapomniana, będzie udane. Jacek Sawaszkiewicz, nieżyjący już dziś pisarz, debiutował w 1972 roku opowiadaniem "Sanatorium" opublikowanym w dwutygodniku satyrycznym "Karuzela". Na debiuty książkowe trzeba było poczekać kilka kolejnych lat. W 1978 pojawił się zbiór opowiadań "Czekając", a rok później pierwsza powieść - "Sukcesorzy". Cykl "Kronika Akaszy" jest powszechnie uznawana za Jego opus magnum. W sumie opublikował dziewięć powieści i dziesięć zbiorów opowiadań. Zmarł w 1999 roku. I ok, nie kłócę się, że "Kronika Akaszy" jest jego najważniejszym dziełem, nie robię tego, bo dopiero poznaję Jego twórczość. Nie zmienia to jednak faktu, że w mojej ocenie "Skorupa astralna" jest powieścią bardzo słabą i to z kilku powodów...

Ale może zacznę od tego, że fabularnie nie jest powiązana z pierwszym tomem, na który składała się jedna krótka powieść i kilka opowiadań. Ok, są subtelne nawiązania, rzecz dzieje się w tym samym fikcyjnym miasteczku Dutson, spotkamy też znanych z pierwszej części bohaterów, ale fabularnie to się nie spina, to zupełnie różne historie. Pierwszy tom miał ręce i nogi, sama powieść szła konsekwentnie jedną drogą, bo przy tak skromnej objętości na więcej dróg, po prostu nie ma miejsca. W ''Skorupie astralnej'' Sawaszkiewicz mówi nam: a właśnie, że nie - zrobię powieść, w której jest upchniętych masę wątków, w której jest tłoczno i to wszystko zamknę na 200 stronach. Ok i facet rzeczywiście to zrobił, z tym, że chyba właśnie tu jest największy problem tej książki - tu wszystkiego jest za dużo i wszystko jest z równą konsekwencją traktowane po łebkach. Mamy tu policjanta, dziennikarza, jakiegoś dzieciaka i jego matkę, jest też psychiatra i kilka innych postaci i oni wszyscy krążą po zupełnie różnych orbitach. Na pierwszy rzut oka wszystko kręci się wokół niejakiego Giorbruna z tajemniczej wyspy Qufarfa. O samej wyspie było nieco więcej w pierwszym tomie cyklu. Ale właściwie sam Giorbrun pojawia się jedynie w relacjach naszych bohaterów. Typ podobno ulecza ludzi, więc biją do niego prawdziwe tłumy, co dla Dutson stanowi problem logistyczny. Wprowadzony zostaje więc zakaz poruszania się samochodami. Ok, trochę to głupie, ale Sawaszkiewicz to pisarz z odciętych od świata demoludów, gdzie można było mieć co najwyżej wyobrażenie o Stanach Zjednoczonych. Ale tego się, aż tak bardzo nie czepiam. Problem w tym, że jego tytułowe zagadnienie, ta tajemnicza "skorupa astralna" jest tu potraktowana co najmniej po macoszemu. Serio, Jacek Sawaszkiewicz skupia się na niepotrzebnych wątkach, a sam korzeń historii, usycha mu w oczach. A wątków jest tu od groma. Z jednej strony: złowroga korporacja korumpująca miejscowych gliniarzy, z drugiej gliniarz z mroczną przeszłością, którego łatwo szantażować i kupić. Jest też babka z problemami psychicznymi, dzieciak o bujnej wyobraźni, no i psychiatra, który tajemnicę lekarską traktuje w bardzo luźny sposób. I mamy jeden wielki chaos, bo ciężko się w tym natłoku informacji i bohaterów połapać. Trochę szkoda, bo spodziewałem się powieści znacznie lepszej. Jacek Sawaszkiewicz ewidentnie się w tym wszystkim pogubił, chciał za dużo i przesolił. W mojej ocenie "Skorupa astralna" to niemalże podręcznikowy przykład przerostu formy nad treścią i naprawdę ciężko mi się tę powieść czytało.

Mam jednak nadzieję, że "Skorupa astralna" to wypadek przy pracy, że w trzecim tomie Jacek Sawaszkiewicz da mi coś znacznie lepszego. Szczerze na to liczę i na pewno się o tym przekonam. Tymczasem tę książkę - "Skorupę astralną" - oceniam jako słabą i poniżej oczekiwać. A na takie lektury zwyczajnie szkoda czasu. Nie polecam. 👎

mroczne-strony.blogspot.com

To nie była dobra powieść. Wiem, zaczynam na grubo, ale strasznie mnie ta książka wymęczyła i właściwie o tym będzie ta recenzja. Będzie też o zmarnowanym potencjale, będzie o zagubieniu się i przerostu formy nad treścią, będzie wreszcie też coś o nadziei, a zatem...

Ostatnio, uporawszy się z lekturami, które dostałem do recenzji, wreszcie mogłem wrócić do mojego,...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Od czasu, gdy kilka lat temu - a był to rok bodaj 2021 - Wydawnictwo Mag wystartowało z serią horrorów, ta ma na moim regale swoje stałe miejsce. Groza prezentowana w tej serii nie jest oczywista, a wybór tytułów, to okazja do poznania całkiem nowych i ciekawych współczesnych autorów, ot jak choćby ukrywającego się pod pseudonimem P. Djèlí Clark, Dextera Gabriela. P. Djèlí Clark to pisarz, który chyba lepiej czuje się w krótszych formach. Jak dotąd napisał bowiem tylko jedną pełnowymiarową powieść, a cała reszta to opowiadania i nowele. "Ring Shout" to właśnie nowela rozgrywająca się w prowincjonalnej Ameryce w roku 1922.

18 grudnia 1865 roku, w USA wchodzi w życie 13. poprawka do Konstytucji, na mocy której zniesione zostaje niewolnictwo. Jednak ta data nie kończy problemu rasizmu, a wręcz przeciwnie, sprawia, że napięcia międzyrasowe rosną. Wkrótce rodzi się wyjątkowo ohydna organizacja o nazwie Ku Klux Klan i przez kolejne dziesięciolecia będzie szerzyła nienawiść i terror wśród Afroamerykanów. Do takiego świata, pełnego uprzedzeń i nienawiści zabiera nas P. Djèlí Clark. Lądujemy w Macon, gdzie rasizm, segregacja i przemoc ma się całkiem nieźle, i gdzie z tych wszystkich złych emocji energię czerpią potwory ukrywające się pod ludzką postacią. Właśnie na nie polują trzy młode czarnoskóre kobiety: Maryse, Sadie i Kuchareczka. Ta pierwsza jest również narratorką opowieści, a wszystkie trzy są tak jakby czarownicami, a na pewno mają rzadki dar widzenia prawdziwych postaci stworów , które nazywają kukluxami. Wkrótce Maryse nawiedza we śnie niejaki Rzeźnik Clyde, który zdaje się przewodzić stworom i składa młodej kobiecie niespodziewaną propozycję...

To był jeden z najbardziej dynamicznych horrorów jakie miałem okazję przeczytać. Ja wiem i rozumiem, że z jednej strony to szybkie tempo narzucała skromna objętość tej książki, ale mimo wszystko P. Djèlí Clark zadbał o to, aby w "Ring Shout" naprawdę wiele się działo i upchnął tu sporo motywów z pogranicza fantastyki i horroru. Mamy tu chociażby silny wątek wieloświatów, mamy potwory żerujące na negatywnych emocjach, no i magię, ważną rolę odgrywają też sny. Swoją drogą, gdy czytałem tę nowelę, przyszła mi do głowy myśl, że "Ring Shout" to połączenie "Oni żyją" Carpentera i "Koszmaru z ulicy Wiązów" Cravena. Ale to tylko na pierwszy rzut oka. No wiecie, jakieś stwory, które widzą nieliczni, są też specjalne okulary, które - gdy przez nie patrzysz - widzisz prawdziwe oblicze "człowieka"... No, bezapelacyjnie "They Live", choć u Clarka nie przypominają żywych trupów, a raczej jeden z koszmarów Lovecrafta. Sny też pełnią tu ważną rolę, są sposobem komunikowania się, są też przekaźnikami ostrzeżeń. Początek z kolei przypomniał mi inny film Carpentera - "Łowcy wampirów". Generalnie ten horror jest naszpikowany popkulturowymi odniesieniami, trochę jak u Grady'ego Hendrixa, choć może nie tak wprost. Jednak poza wszystkim, to opowieść o nienawiści, o rasizmie, ksenofobii, uprzedzeniach i o nierównej walce ze złem.

P. Djèlí Clark, pod płaszczem horroru ukrył opowieść o historii Ameryki. To historia o wyzysku i przemocy, o strachu i bólu. Autor zgrabnie wplótł tu także motywy duchowe i religijne, a całość dopełniają ciekawie wykreowane postaci głównych bohaterek. Nie jest to jednak powieść feministyczna. To znaczy, inaczej. Jest, ale w tym mądrym rozumieniu. Siła kobiet wynika tu bowiem nie z faktu, że kobiety są kobietami, ale z ich doświadczeń, przeżyć i mądrości. Na plus jest też lekki, gawędziarski, okraszony humorem styl narracji pierwszoosobowej.

"Ring Shout" odbieram pozytywnie. To przyzwoicie napisane czytadło, które dało mi chwilę wytchnienia przez bardziej rozbudowanymi historiami, bo ta napisana przez P. Djèlí Clarka jest bardzo prosta i właściwie bardzo wcześnie można się domyślić dokąd zmierza. Czy do źle? To zależy od oczekiwań. Nie mam nic do prostych historii z przesłaniem, pod warunkiem, że są dobrze napisane. A "Ring Shout" jest i oceniam tę nowelę bardzo dobrze - mocne 7/10. Polecam. 👍

mroczne-strony.blogspot.com

Od czasu, gdy kilka lat temu - a był to rok bodaj 2021 - Wydawnictwo Mag wystartowało z serią horrorów, ta ma na moim regale swoje stałe miejsce. Groza prezentowana w tej serii nie jest oczywista, a wybór tytułów, to okazja do poznania całkiem nowych i ciekawych współczesnych autorów, ot jak choćby ukrywającego się pod pseudonimem P. Djèlí Clark, Dextera Gabriela. P. Djèlí...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to

Okładka książki Żywe trupy Daniel Kraus, George A. Romero
Ocena 8,0
Żywe trupy Daniel Kraus, Georg...

Na półkach:

Jestem kolesiem z ery kaset wideo. Wiem, że to niemal prehistoria, że równie dobrze mógłbym pamiętać dinozaury biegające po osiedlu, albo Adama i Ewę świecących gołymi tyłkami, ale gdy byłem dzieckiem, a nawet nastolatkiem, VHS i telewizja były tym, co w czasach późniejszych nazywało się "kinem domowym". Pamiętam, mój tata miał pokaźną kolekcję kaset z horrorami i filmami sensacyjnymi i właśnie tak poznałem klasyki gatunków. Wśród nich był pewien czarno-biały obraz z 1968 roku, który obejrzałem mając 7, może 8 lat. Oczywiście wówczas nie dostrzegłem jego artyzmu, dla mnie to był po prostu film o chodzących umarlakach. Ten artyzm doceniłem wiele lat później, będąc znacznie starszym, choć wciąż młodym kinomaniakiem nadal chętniej sięgającym po klasyki, niż filmy nowe. Tamtym filmem była "Noc żywych trupów" debiutującego w pełnym metrażu Georga A. Romero. Sam Romero, nakręciwszy kilka kolejnych produkcji o zombie, zmarł w 2017 roku i teraz - jak na ojca zombie przystało - powraca do nas zza grobu ze swoją książką "Żywe trupy", którą po śmierci reżysera dokończył Daniel Kraus.

Chociaż nie, oszukuję Was. Większość roboty zrobił tu jednak Kraus, dostając w spadku po Romero bardziej zarys powieści, bardzo luźny szkic, niż konkretny materiał, który należy jedynie "dokończyć" lub "uzupełnić". Sam Daniel Kraus nie wypadł sroce spod ogona. Może nie jest to Autor z list bestsellerów, ale ma na swoim koncie kilkanaście powieści. W Polsce możecie Go kojarzyć jako współautora "Kształtu wody", którą napisał wspólnie z Guillermo Del Toro, a ta z kolei została oparta na scenariuszu Del Toro i Vanessy Taylor. To jednak nie zmienia faktu, że w "Żywych trupach" wyczuwa się ducha Romero, choć sama opowieść raczej nie przypomina żadnej z Jego historii filmowych. Dlaczego? No, przede wszystkim dlatego, że "Żywe trupy" to książka monumentalnych rozmiarów, napisana z rozmachem, rozciągnięta w czasie na kilkanaście lat, w której jest tłoczno od barwnych, oryginalnych postaci. Nie ma tu jakiś specjalnie spektakularnych scen, choć znajdziecie tu kilka krwiście soczystych opisów. Ale przede wszystkim jest to opowieść o ludziach, a my śledzimy losy kilku bohaterów od samego początku epidemii zombie. Jesteśmy świadkami jak powoli, choć konsekwentnie świat jaki znamy, upada, rozlatuje się, ginie pod posuwistym krokiem najpotężniejszej armii jaka kiedykolwiek istniała - armii żywych trupów.

Właściwi pierwszych kilkaset stron to ukazanie z różnych perspektyw pierwszych dwóch tygodni apokalipsy. Koniec ludzkości widzimy oczyma babki od statystyk - introwertyczki, która sama zamyka się w rządowym budynku, gdzie do tej pory pracowała; jest też zastępca patologa i jego asystentka - u tych dwojga koniec świata jest katalizatorem aktywującym skrywaną dotąd miłość; jest i nastolatka z osiedla przyczep, która przechodzi przyspieszony kurs dorosłości; dziennikarz i wydawca z lokalnej telewizji oraz załoga lotniskowca, której zaczyna przewodzić szalony kapelan. Wszystko jest tu jednak bardzo kameralne, stonowane, spokojne. To nie filmy Romero, gdzie właściwie bohaterowie, jak zresztą w większości filmowych horrorów, nie są aż tak istotni, w "Żywych trupach" losy żywych, choć nie trupów, są fundamentem całej historii. Kraus położył duży nacisk na psychologię postaci, na budowanie relacji między nimi. Zombie, podobnie jak w "The Walking Dead" stanowią jedynie tło całości, a takich naprawdę mocnych scen, jak na tak pokaźnych rozmiarów książkę, jest niewiele. Niektórym może się to nie spodobać i ja to rozumiem, dlatego musicie wiedzieć, że dzieło Romero i Krausa to nie jedna z tych książek nastawionych na dużą popularność, dająca Czytelnikowi tanie show i właściwie nic więcej. "Żywe trupy" to powieść mądra, bardzo przemyślana i dojrzała, to dokładna wiwisekcja różnych ludzkich zachowań, postaw, decyzji, to wreszcie Ameryka w pigułce, ze wszystkimi swoimi obecnymi problemami politycznymi, kulturalnymi, społecznymi i rasowymi, a to wszystko uchwycone w obliczu upadku cywilizacji.

"Żywe trupy" to było dla mnie, osobiście niemałe czytelnicze wyzwanie. Ta książka jest wymagająca i to bardzo. Wymaga skupienia, poświęcenia uwagi i otwartego umysłu, wymaga też czasu, i to niemało, a także zaangażowania w fabułę i losy bohaterów. To nie jest lektura lekka - to na pewno, Kraus i Romero nie bawią się w subtelności, nie obchodzą się też z czytelnikiem delikatnie, wychodząc z założenia, że odbiorca, to nie jajeczko i raczej się nie stłucze. Ta powieść bywa brutalna - owszem, a Autorzy raczej nie idą na kompromisy, ale dzięki temu, a także za sprawą ciekawej konstrukcji samej powieści, która w swoim pierwszym akcie przypomina powieść szkatułkową, a znajdziecie tu także elementy powieści drogi i dramatu psychologicznego, od "Żywych trupów" ciężko mi się było oderwać. Akcja tutaj nie galopuje, wręcz przeciwnie - raczej snuje się wolno, niczym zombiak wspinający się pod górę. I żeby nie było, czasami to wolne tempo pasuje, ale nie zawsze. Są momenty, które uznałbym za przegadane, są też bohaterowie, których losy niekoniecznie wzbudziły moje zainteresowanie, ale trochę wieczorów spędziłem z tym grubaskiem i nie uważam, abym ten czas zmarnował. Wręcz przeciwnie. "Żywe trupy" to kawał bardzo dobrej literatury i nie tylko dla fanów horrorów czy fantastyki, ale także dla tych co lubią ciekawe, wielowątkowe historie. Dlatego też polecam Wam tę powieść, która jest ostatnim aktem w artystycznej działalności jednego z najbardziej charakterystycznych twórców starego Hollywood.

mroczne-strony.blogspot.com

Jestem kolesiem z ery kaset wideo. Wiem, że to niemal prehistoria, że równie dobrze mógłbym pamiętać dinozaury biegające po osiedlu, albo Adama i Ewę świecących gołymi tyłkami, ale gdy byłem dzieckiem, a nawet nastolatkiem, VHS i telewizja były tym, co w czasach późniejszych nazywało się "kinem domowym". Pamiętam, mój tata miał pokaźną kolekcję kaset z horrorami i filmami...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

W trakcie czytania niektórych książek pojawia mi się taka myśl: to dobry materiał film. Tak jakby Autor pisząc daną historię, już widział ruchome obrazy układające się w sensowny ciąg. W te "klocki" całkiem niezły jest Stephen King i aż dziw bierze, że większość ekranizacji Jego twórczości jest kompletnie sknoconych. Ale nie o Kingu dziś chciałem pogadać, a o Edwardzie Ashtonie i Jego powieści "Mickey7", która niedawno ukazała się w Polsce nakładem Wydawnictwa Zysk i S-ka i która faktycznie została już zekranizowana, choć na premierę będziemy musieli poczekać do 2025 roku. Nie jest to pierwsza książka Ashtona, choć pierwsza wydana w naszym kraju. Debiutował w 2015 roku cyberpunkową opowieścią "Three Days in April", "Mickey7" to również cyberpunk rozgrywający się na planecie Niflheim w czasie początków jej kolonizacji.

Mickey umierał już sześć razy. To w sumie nic niezwykłego, przynajmniej dla niego, bowiem umieranie to część jego pracy jako wymienialnego. Samo stanowisko jest raczej z tych mało atrakcyjnych, bo i wynagrodzenie w postaci racji żywnościowych nie powala, warunki mieszkaniowe też raczej czterech liter nie urywają, no i od czasu do czasu trzeba umrzeć. Zdarza się, że w sposób bardzo bolesny, na przykład wystawiając się na silne promieniowanie, albo wirusa. Potem Mickey powraca jako kolejny klon z idealnie skopiowaną osobowością i pamięcią. A wszystko to dla dobra ekspedycji kolonizacyjnej, która upatrzyła sobie Niflheim na nowy dom. Z tym, że ten dom ni cholery nie jest przyjazny. Począwszy od atmosfery, poprzez wieczne śniegi, a skończywszy na rdzennych mieszkańcach planety, zwanych pełzaczami, które przypominają skrzyżowanie stonóg z tymi robalami z filmu ''Żołnierze kosmosu''. Zamknięta pod kopułą kolonia liczy niespełna 200 mieszkańców, ale dowódca planuje rozszerzyć terytorium, więc wysyła na rekonesans Mickeya. Ten przez nieuwagę wpada do jednej z licznych jaskiń i niemal od razu zostaje uznany za zmarłego. Nieoczekiwanie z pomocą przychodzi mu jeden z pełzaczy, a gdy nad ranem Mickey wraca do swojego pokoju, okazuje się, że w jego łóżku śpi Mickey8. Zwielokrotnienie jest surowo zakazane, a Mickeye w obawie przed konsekwencjami, postanawiają zataić ten fakt, co w dłuższej perspektywie nie może skończyć się dobrze...

Wiecie, pierwsze co rzuca się w oczy, to lekki, humorystyczny, a nawet ironiczny styl w jakim Ashton napisał tę powieść. Tu zdecydowanie pomaga narracja pierwszoosobowa, która po prostu daje więcej swobody. I ta swoboda jest tu wyczuwalna, przez co od razu wiesz, że masz do czynienia z lekturą czysto rozrywkową. Ashton to taki dzisiejszy William Gibson po spaleniu skręta: wyluzowany, swobodny, momentami nawet nonszalancki, ale bez przesady. To sprawia, że „Mickeya7” czyta się bardzo szybko i przyjemnie. No dobra, ale pewnie niejeden z Was powie, że na samym luzie, to daleko nie zajedziesz. To prawda, no chyba, że ma się cały czas z górki. 😉 Na szczęście powieść Edwarda Ashtona ma do zaoferowania znacznie więcej niż luz. Ta opowieść to coś zupełnie nowego, świeżego i oryginalnego. To zupełnie inne spojrzenie na problem klonowania ludzi, bo oto Mickey jest w tej książce niczym innym jak facetem od umierania i jakby na tej płaszczyźnie, na tym polu żaden z bohaterów nie ma większego kłopotu, ani etycznego, ani moralnego i właśnie to daje nam domyślenia. U mnie zrodziło się pytanie: czy chciałbym dożyć takich czasów? Nie, nie chciałbym. Nie chciałbym, aby produkowano ludzi tylko po to, aby przetestowali kolejną szczepionkę, wirus, czy wzięli udział w samobójczej misji, ale nie chciałbym też świata, w którym kolonizowane są planety, które do zamieszkania zwyczajnie się nie nadają. A to mamy również w „Mickeyu7”. Edward Ashton przy całej swojej narracyjnej swobodzie, porusza tematy całkiem poważne, w tym te charakterystyczne dla powieści cyberpunkowej. A jak cyberpunk, to i nowe technologie. Te odgrywają tu szalenie ważną rolę, właściwie kolejne futurystyczne gadżety znajdziecie tu na każdym kroku i to jest też fajne.

W ogóle, pierwotnie „Mickey7” był opowiadaniem. Myślę jednak, że dobrze się stało, że Autor dał się namówić i przerobił je na powieść. Według mnie mogłaby być nawet nieco dłuższa, bowiem część wątków została potraktowana zbyt pobieżnie. Ot, jak choćby konflikt Mickeya7 i Mickeya8, kontakt z obcą cywilizacją czy wątek niejakiej Chen, która pod koniec powieści odgrywa bardzo ważną rolę, po czym jej historia nagle zostaje urwana. Być może to zostanie pociągnięte w drugim tomie, który już powstał i mam nadzieję, że Zysk i S-ka zdecyduje się na jego wydanie. Trzymam za to kciuki, bowiem „Mickey7” to książka, która przypadła mi do gustu.

Wydawnictwo Zysk i S-ka postawiło na twardą obwolutę, która zawsze jest przeze mnie mile widziana, plusem jest też świetna okładka Szymona Wójciaka, a zatem całość prezentuje się bardzo dobrze. Jak wspomniałem na początku, na przyszły rok (2025) jest zaplanowana premiera ekranizacji. Z tym, że wyjdzie pod nieco innym tytułem, bo „Mickey17”. Najwyraźniej sześć zgonów to za mało i Hollywood dorzuciło bohaterowi kolejnych dziesięć. 😁 Tak czy inaczej, film na pewno obejrzę, a książkę gorąco Wam polecam.

mroczne-strony.blogspot.com

W trakcie czytania niektórych książek pojawia mi się taka myśl: to dobry materiał film. Tak jakby Autor pisząc daną historię, już widział ruchome obrazy układające się w sensowny ciąg. W te "klocki" całkiem niezły jest Stephen King i aż dziw bierze, że większość ekranizacji Jego twórczości jest kompletnie sknoconych. Ale nie o Kingu dziś chciałem pogadać, a o Edwardzie...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Premiery książek Anny Musiałowicz, to dla mnie takie małe literackie święta. Dnia Książki nie obchodzę, bo w sumie mam go właściwie codziennie, a z kolei na powieści Ani czekam niczym spragniony wampir na świeżą krew, zombie na kawałek soczystego udka, albo jak Ferdek Kiepski na Mocnego Fulla. Czekam i wypatruję, bo Autorka to prawdziwa kobieta, która każe na siebie czekać. I to dwa lata, bo właśnie tyle minęło od premiery Jej ostatniej powieści "Śnieg jeszcze czysty". Z wrodzonej złośliwości napiszę, że fani Remka Mroza mają dużo łatwiej, ale - powiedzmy sobie szczerze - Remek Mróz nigdy nie będzie tak dobrym pisarzem jak Ania Musiałowicz.

No dobra, to skoro peany mamy już za sobą, to przejdźmy do powieści "Po zbutwiałych schodach", która mimo moich wcześniejszych zachwytów poprzednimi książkami Anny, mogła przecież okazać się "wypadkiem przy pracy". No mogła, bo każdemu może przytrafić się wypadek. W tej kwestii i tak najbardziej przerąbane ma saper, ale i pisarzowi nie jest przyjemnie, gdy czyta opinie, że jego powieść, której poświęcił czas i serce, to gniot. Gniotem z pewnością nie jest "Po zbutwiałych schodach", właściwie tą powieścią Autorka jedynie potwierdziła swój talent do opowiadania historii. Rzecz dzieje się w starej - na pierwszy rzut oka - opuszczonej kamienicy w bliżej niesprecyzowanym mieście. Ale powiedzmy sobie szczerze, niemal każde miasto ma taką kamienicę - straszącą, rozpadającą się niczym napromieniowane ludzkie ciało, taką, która mogłaby posłużyć za lokację do serialu postapo - "Fallouta", albo 37 spin-offu "The Walking Dead". Ta konkretna kamienica, choć - jak wspomniałem - wygląda na opuszczoną, wciąż ma jednego lokatora - swojego dozorcę, klucznika i obrońcę. To ostatni bastion, chroniący wiekowy budynek przed rozbiórką, przed chciwymi deweloperami. Stary Ciesiółka spod "czwórki" żyje tu zupełnie sam, a jego egzystencja wydaje się być ściśle związana z kamienicą. Kamienica w swoim życiu wiele widziała, a jej ściany, niczym kasety VHS, zapisały wydarzenia, jakich była świadkiem. Teraz te ściany zaczynają mówić, a ich słuchaczem zostaje emerytowany listonosz, który jako jedyny odwiedza starego Ciesiółkę...

"Po zbutwiałych schodach" to powieść szkatułkowa, w której poznajemy losy dawnych mieszkańców kamienicy. To trochę jak zaglądanie przez dziurkę od klucza. Stajemy się podglądaczami dziejów rodzin Wiśniewskich, Kwiatkowskich i Szarapatów. Każda z nich miała swoje wzloty i upadki, każda przeżywała chwile szczęścia i smutku, i każda miała swoje tajemnice. Kto czytał którąkolwiek powieść Anny Musiałowicz, ten zapewne wie, że jej groza jest bardzo subtelna, niczym delikatne pociągnięcia pędzla po płótnie. Tutaj Autorka skupia się na grozie, która tkwi w ludziach i niekoniecznie jest nadnaturalne. Grozę może budzić mąż-alkoholik zadający cios żonie, rozpuszczone dzieciaki czerpiące przyjemność z dręczenia słabszych, czy nawet odtrącenie przez osobę - zdawałoby się - najbliższą. Dojmujące poczucie samotności towarzyszyło większości mieszkańców kamienicy i można by powiedzieć, że ten rodzaj grozy, jakże codzienny, prozaiczny, dotykający wielu, przeraża najbardziej. "Po zbutwiałych schodach", podobnie zresztą jak w każdej innej powieści Ani, pobrzmiewają smutne nuty, pełne nostalgii, tęsknoty za czymś utraconym, a silny wątek przemijania jest jakby motywem przewodnim całej fabuły.

Ktoś napisał, że "Śnieg jeszcze czysty" jest powieścią lepszą od "Po zbutwiałych schodach", a ja Wam powiem, że mi ciężko byłoby zrobić takie porównanie. To dwie bardzo różne książki i obie porwały mnie na swój sposób. Ale jedno jest pewne: Anna Musiałowicz kolejny raz daje popis swojego literackiego kunsztu. Niesamowita atmosfera, piękny język i wgryzające się w wyobraźnię historie sprawiły, że ciężko mi było oderwać się od tej książki. Inna rzecz, że nawet nie próbowałem, bo i dlaczego miałbym odrywać się od tak rewelacyjnej opowieści?

"Po zbutwiałych schodach" to kolejna książka Anny Musiałowicz, która była dla mnie bardzo emocjonalną lekturą. Współczucie, smutek, a nawet gniew, przeplatały się z dreszczykiem niepewności, lęku i kompletnym zaskoczeniem, gdy dotarłem do finału. Całość otula mgiełka grozy, tajemnicy i mroku. "Po zbutwiałych schodach" to wyśmienita lektura, którą gorąco Wam polecam.

mroczne-strony.blogspot.com

Premiery książek Anny Musiałowicz, to dla mnie takie małe literackie święta. Dnia Książki nie obchodzę, bo w sumie mam go właściwie codziennie, a z kolei na powieści Ani czekam niczym spragniony wampir na świeżą krew, zombie na kawałek soczystego udka, albo jak Ferdek Kiepski na Mocnego Fulla. Czekam i wypatruję, bo Autorka to prawdziwa kobieta, która każe na siebie czekać....

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Wydawnictwo IX przyzwyczaiło mnie do tego, że sięga po tytuły nieoczywiste, wymykające się schematom, często nieznane, albo zapomniane. Taką właśnie powieścią - nieznaną w Polsce i umykającą przed wrzuceniem do szufladki - wydaje się być dzieło "Kosmiczne wampiry" z 1976 roku. Książka mało znanego w naszym kraju brytyjskiego autora science fiction Colina Wilsona. Mało znanego i niemal zapomnianego, bowiem ostatnie polskie wydania jego książek przypadają na pierwszą połowę lat '90, a ponad trzy dekady to wystarczający czas, aby zapomnieć. Przy czym na tej, skądinąd, krótkiej liście nigdy nie było "Kosmicznych wampirów", a zatem ten tytuł u nas debiutuje.

Myli się jednak ten, kto zakłada, że ta powieść jest o krwiopijcach. Akcja zaczyna się w kosmosie, w momencie, gdy załoga statku badawczego spotyka na swojej drodze obcą jednostkę. No dobra, "na drodze", to może za dużo powiedziane, bo przecież w kosmosie nie ma dróg, ale wiecie o co mi chodzi. Obce diabelstwo ma jakieś 80 km długości i od razu wiadomo, że nie stworzyli go ludzie. Okręt dryfuje sobie przez nicość i wygląda na opuszczony. Przez wyrwę w kadłubie, do wnętrza dostaje się kilku badaczy i szybko odkrywa, że "Nieznajomy" - jak wkrótce okrzykną go media na Ziemi - nie jest tak do końca opuszczony. Na jego pokładzie, w dziwnych sarkofagach z przejrzystego metalu spoczywają humanoidalne istoty do złudzenia przypominające ludzi. Naukowcy zabierają troje z nich i akcja przenosi się na Ziemię. Głównym bohaterem tej opowieści jest komandor Carlsen - dowódca statku, którego załoga dokonała epokowego odkrycia. Wkrótce okaże się, że przywiezione z kosmosu istoty, są całkiem żywe, a stan, w którym się znajdują jest czymś w rodzaju hibernacji. Co więcej, jedna z nich właśnie się budzi i pierwsze co robi, to... wysysa życie z przypadkowego mężczyzny. Wysysa dosłownie, pozostawiając wysuszoną skorupę. Dla Carlsena i innych naukowców staje się jasne, że mają do czynienia z wampirami energetycznymi, ale czy to możliwe, że te istoty mogą być praprzodkami człowieka?

No właśnie to pytanie, Colin Wilson zadaje nam dość szybko, a potem razem z nim szukamy odpowiedzi. Sprawy nieco się komplikują, gdy komandor odkrywa, że "kosmiczne wampiry" potrafią wchodzić w ciała ludzi. Coś jak w powieści "Coś" Johna W. Campbella, choć nie do końca. Nie można to mówić o kalce, a co najwyżej inspiracji. Choć sam Wilson przyznał się, że inspirację czerpał z twórczości Lovecrafta.

Wątek kosmicznych wysysaczy energii wcale nie jest w tej książce dominujący. Jest jedynie pretekstem do opowiedzenia historii o nas - ludziach. Po tym, jak Carlsen łączy siły z badaczem Falladą, odkrywa, że przypadki wampiryzmu energetycznego występowały również wśród ludzi. W "Kosmicznym wampirach" twarda fantastyka przeplata się więc z mitami, legendami, wątkami antropologicznymi, a nawet filozofią. Trochę zabrakło mi w tej książce konsekwencji, wyraźnego kierunku, w którym zmierzałaby ta opowieść, bo to co dostajemy na początku niewiele ma wspólnego z tym, co jest potem. Według mnie Wilson za dużo jest tu powpychał motywów i przypomina to trochę kieszenie portek wypchane drobniakami. Wilson na szczęście nieco nadrabia przyjemnym w odbiorze stylem i naturalnymi dialogami, co w przypadku tej powieści jest dość istotne. Ta opowieść ma też swój klimat i tajemnice, jest też bardzo powolna i ta powolność nie do końca się tu broni.

"Kosmiczne wampiry" to książka dobra, ale z zastrzeżeniami i raczej adresowana do koneserów sci-fi niż szerszego grona odbiorców.

mroczne-strony.blogspot.com

Wydawnictwo IX przyzwyczaiło mnie do tego, że sięga po tytuły nieoczywiste, wymykające się schematom, często nieznane, albo zapomniane. Taką właśnie powieścią - nieznaną w Polsce i umykającą przed wrzuceniem do szufladki - wydaje się być dzieło "Kosmiczne wampiry" z 1976 roku. Książka mało znanego w naszym kraju brytyjskiego autora science fiction Colina Wilsona. Mało...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Po trzydziestu latach, z niebytu zostaje wyłowiony Kane - niemalże mityczny, nieśmiertelny wojownik, który stworzony w latach '70 XX wieku przez Karla Edwarda Wagnera stał się idealnym przykładem antybohatera, którego pokochały miliony czytelników na całym świecie. To kolejna - po Conanie - legenda, która powraca po latach dzięki Wydawnictwu Vesper, w ramach nowej serii Eony. Dzięki Eonom właśnie najbardziej kultowe i znaczące dzieła heroic fantasy dostają kolejne życie w bogato ilustrowanych wydaniach w twardej oprawie.

Karl Edward Wagner właściwie stworzył tylko tego jednego bohatera - Kane'a, którego życiorys, ale i samo imię, są bardzo zbliżone do biblijnego Kaina. Obaj zamordowali swoich braci i zostali przeklęci przez Boga, z tym, że karą Kane'a jest nieśmiertelność i tułaczka po świecie w celu siania śmierci i zniszczenia. Pod tym względem Kane jest bardzo starotestamentowy, ale tylko pod tym. Nie ma tu bowiem bezpośrednich odwołań do jakiejkolwiek znanej nam religii, bo i sam świat, po którym tuła się nasz główny bohater, czy - jak niektórzy go nazywają - antybohater, powstał w wyobraźni Wagnera. A trzeba przyznać, że wyobraźnię to On miał!

Saga o Kanie nie jest jakoś specjalnie rozbudowana, liczy zaledwie trzy powieści i dwa zbiory opowiadań i ostatnie polskie wydanie z lat '90 składało się z pięciu tytułów. Wydawnictwo Vesper postanowiło jednak zamknąć całość w trzech tomach. Dziś pogadamy sobie o pierwszym, właśnie wydanym. "Kane. Bogowie w mroku" to omnibus zawierający powieść "Sploty mroku" i zbiór opowiadań "Cień anioła śmierci", w który znajdziecie trzy opowieści i wiersz, a także dodatki specjalne przygotowane przez Wydawcę. No dobra, ale może zacznijmy tradycyjnie - od początku.

POWIEŚĆ
Tom otwiera fenomenalna powieść "Sploty mroku", którą Czytelnicy pamiętający poprzednie polskie wydanie, znają pod zupełnie innym tytułem - "Pajęczyna Ciemności". Jest to połączenie heroic i high fantasy, bardziej w klimatach "Gry o tron" niż "Conana". Punktem zapalnym całej historii jest nieudany przewrót pałacowy, w cesarstwie Thovnos. Na czele tego spisku stała żona cesarza oraz jego przyrodni brat. Brat przypłacił zdradę życiem i taki sam los miał spotkać również szanowną małżonkę, jednak ta dzięki czarnej magii zdołała ocalić skórę i zbiec do rodzinnego królestwa. Chociaż z tą skórą to trochę przesadziłem, bo owszem ocaliła, ale niewiele. Potwornie okaleczona, dalej zgłębia czarnoksięstwo oraz planuje krwawą zemstę. W tej zemście ma jej pomóc Kane - legendarny nieśmiertelny wojownik. Wkrótce Kane staje na czele wojsk czarownicy, która zawarła sojusz z niemalże wymarłą cywilizacją żyjącą w morskich czeluściach.

W tej historii jest właściwie wszystko, co szukam w dziełach fantasy. Jest świetna opowieść i zapierający dech świat pełen magii i osobliwości, są dobrze napisani bohaterowie, jest też sporo akcji, intrygi i zdrady, nieoczekiwane sojusze i nagłe zwroty. "Sploty mroku" to powieść dynamiczna i napisana świetnym, bardzo obrazowym językiem. Wagner porusza tu także wątki, które od lat bardzo mnie fascynują: zaginione cywilizacje, wędrówka dusz, a także - choć w nieco zawoalowany sposób - odnosi się do starożytnych kosmitów. Świetnie się to czyta i choć początkowo miałem obawy, że Kane będzie drugim Conanem, szybko się okazało, że to zupełnie inna postać, która jest bardzo złożona, niejednoznaczna i niedająca się łatwo zaszufladkować.

OPOWIADANIA
Trzy opowiadania, które pierwotnie wydano w 1973 roku w zbiorze "Cień anioła śmierci", to trzy historie, które bardzo różnią się od siebie. W "Zadumie nad żalem w mym sercu" Kane, za sprawą burzy śnieżnej, trafia na zamek barona Troylina. Warownia pośrodku niczego wydaje się być miejscem surowym, ale na swój sposób urokliwym, dla Kane'a jednak najważniejsze, że jest odcięte od świata i w spokoju może odzyskać tu utracone siły. Problem w tym, że za zasłoną śniegu kryje się coś śmiertelnie niebezpiecznego, a sami mieszkańcy zamku zdają się skrywać mroczne sekrety. To opowiadanie cały czas balansuje na granicy fantastyki i grozy, co mi bardzo przypadło do gustu, podobnie zresztą jak sama sceneria, kojarząca się nieco z martinowym Winterfell, ale to pewnie przez tę wszechobecną śnieżną surowość.

Dalej mamy "Zimne światło", gdzie Kane, szukając nieco wytchnienia od walk i tułaczki, trafia do Sebbei - miasta duchów, zdziesiątkowanego przez zarazę. Ci, którzy zostali zajmują się tylko swoimi sprawami, co Kane'owi jak najbardziej pasuje, bo nie lubi, gdy ktoś mu patrzy przez ramię. Znajduje sobie więc opuszczoną willę nad jeziorem i odpoczywa, oddając się przyjemnością cielesnym z pewną młodą i piękną niewidomą dziewczyną. Dziewczyna ma na imię Rehhaile i potrafi wejść innym do głowy. Nie wie jak to się dzieje, ale gdy się skupi, może czytać myśli innych i widzieć ich oczami. To się wkrótce przyda, bo do miasta nadciąga grupa Krzyżowców, która postawiła sobie za cel wyplenić zło na świecie. Za zło wcielone uznają Kane'a, a zatem będzie się działo. „Zimne światło” to już klasyczna fantastyka spod znaku magii i miecza, gdzie dynamizm akcji bierze górę nad wszystkim innym, gdzie trup pada gęsto i brawurowo, a atrakcyjna kobieca bohaterka dodaje całości pikanterii.

Jednakże znacznie więcej pikanterii ma w sobie „Miraż” - ostatnie opowiadanie w tym tomie. Karl Edward Wagner opowiada nam historię mroczną, niemalże gotycką, z wyraźną nutą grozy, ale i erotyzmu. Po tym jak Kane dostaje łupnia, ranny ledwo uchodzi z zasadzki i trafia do opuszczonej wioski, gdzie traci przytomność. Odzyskuje ją kilka dni później na zamku niejakiej Naichoryss. Szybko jednak zauważa, że to miejsce jest jakby mirażem, czymś bardzo nierzeczywistym. A potem poznaje samą Naichoryss i wpada po uszy w kłopoty. Atmosfera tego tekstu jest bardzo kameralna. Wagner ograniczył lokacje do minimum, ale właśnie ta kameralna, czy wręcz teatralna atmosfera bardzo do tej opowieści pasuje. Akcji jest tu niewiele, ale to opowiadanie idzie bardziej w stronę zmysłowości, toksyczności relacji, a samego Kane'a stawia przed jedną z najtrudniejszych decyzji w życiu.

NA ZAKOŃCZENIE
„Kane. Bogowie w mroku” to kolejne po „Conanie” pozytywne zaskoczenie, bo – powiem Wam szczerze – nie spodziewałem się, że to będzie literatura aż tak dobra. Karl Edward Wagner, miał fenomenalny talent literacki i wielką wyobraźnię, która w fantastyce ma wyjątkowo ważne znaczenie. W tomie pierwszym Sagi o Kanie znajdziecie nie tylko magię, ale spotkacie również znane z legend stworzenia, takie jak wilkołaki, ghule, ogry czy wampiry, wrzucone do fantastycznego świata stworzonego przez Wagnera. Wydanie Vespera, zostało wzbogacone o dodatki w postaci przewodnika po miejscach, bóstwach i potworach ze świata Kane'a, jest też chronologia Sagi o Kanie oraz esej o Wagnerze napisany przez Marcina Pągowskiego. W środku czyha też na Was 20 wyśmienitych ilustracji Michała Loranca obrazujących fabułę kolejnych tekstów. „Kane. Bogowie w mroku” to kawał znakomitej literatury gatunkowej, którą z wielką przyjemnością pochłonąłem. A samo wydanie – sztos! Gorąco polecam zarówno tym, dla których Kane to stary druh, jak i tym, którzy jeszcze nie mieli okazji zawrzeć z nim znajomości. 😉

mroczne-strony.blogspot.com

Po trzydziestu latach, z niebytu zostaje wyłowiony Kane - niemalże mityczny, nieśmiertelny wojownik, który stworzony w latach '70 XX wieku przez Karla Edwarda Wagnera stał się idealnym przykładem antybohatera, którego pokochały miliony czytelników na całym świecie. To kolejna - po Conanie - legenda, która powraca po latach dzięki Wydawnictwu Vesper, w ramach nowej serii...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Minęło wiele lat od kiedy po raz pierwszy miałem w dłoniach "1984" Orwella. To było jakieś stare wydanie z mojej osiedlowej biblioteki, a ja byłem wtedy nastolatkiem. Czyli to musiało być jeszcze w czasach, kiedy między blokami i wieżowcami przechadzały się dinozaury. Jedne skubały trawę, inne pożerały sąsiadów... No, w każdym razie tak to sobie przypominam. 😉 "1984" od tamtego czasu miał co najmniej kilka wznowień. Dzieło Georga Orwella, mimo, że napisane u schyłku lat '40 XX wieku, nadal pozostaje cholernie aktualne, a Jego dystopijna wizja przyszłości nadal przyprawia zwykłych ludzi o ciarki, a socjopatów o erekcję.

Głównym bohaterem tej powieści jest Winston Smith - jeden z wielu urzędników Ministerstwa Prawdy. Jego zadaniem jest modyfikowanie i fałszowanie historii w myśl aktualnym potrzebom Partii. Redaguje więc istniejące artykuły prasowe, fragmenty książek czy biuletynów, tylko po to, aby zetrzeć ślady niewygodnych faktów, albo tego, co jeszcze niedawno za fakty uznawano, choć z prawdą nigdy nie miały wiele wspólnego. W Winstonie rodzi się jednak bunt, na razie tylko w jego umyśle, ale i to w Oceanii jest już zbrodnią. Zbrodnią przeciwko Partii. Winston jednak nie może się powstrzymać, a gdy na jego drodze pojawia się myśląca podobnie, piękna Julia, oboje postanawiają stawić czoła systemowi.

Przyznam szczerze, że oprócz ogólnego zarysu fabuły, niewiele pamiętałem z mojego pierwszego spotkania z "1984". Przede wszystkim jednak najnowsze wydanie od Zysk i S-ka, to całkowicie nowy, uwspółcześniony przekład Jerzego Łozińskiego, który ostatnio genialnie przetłumaczył inne kultowe dzieło - "Forresta Gumpa". No właśnie, bo "1984" to nie tylko klasyk, ale i dzieło kultowe, ponadczasowe, znaczące. To przestroga przed tym, abyśmy nigdy - jako społeczeństwo - nie tracili czujności, abyśmy przeczytawszy tę powieść wyciągnęli odpowiednie wnioski i - niczym puzzle - dopasowali do naszego świata i odpowiednio wcześniej głośno krzyknęli w polityczne gęby: "BASTA!".

Georga Orwell był znakomitym obserwatorem i analitykiem społeczeństwa, trafnie potrafił wgryźć się w zbiorowy umysł mas oraz przewidzieć następstwa władzy absolutnej. "1984" to książka o totalitaryzmie, ale takim - wiecie - absolutnym, gdzie niemal każdy krok jest śledzony przez mitycznego Wielkiego Brata, czyli szefa Partii. Sęk w tym, że typa nikt nigdy nie widział, ale my domyślamy się dlaczego. Ponieważ Wielki Brat nie istnieje, jest legendą, która stanowi tylko część bezwzględnej machiny państwa. Machiny, która kontroluje nie tylko zachowania ludzi, ale również ich myśli. Wyobraźcie sobie świat, w którym nawet mówienie przez sen może być przestępstwem, a wychwycić je może telepacz, który w wyobraźni Orwella był takim naszym dzisiejszym smartTV - telewizorem, z którego cały czas sączyła się propaganda, i za pomocą którego Myślna Policja tropiła partyjnych wiarołomców. Ale nawet jak nie podsłuchał Cię telepacz, zawsze mogła to zrobić mała córeczka, która doskonale wiedziała komu donieść.

Świat w "1984" jest mroczny i przerażający. To świat, w którym historia jest cały czas pisana na nowo i zmieniana według aktualnym politycznych potrzeb, ludzie sprowadzeni są do funkcji wyrobników i reproduktorów, gdzie miłość między dwojgiem ludzi jest przestępstwem, a jednostki, które nie podporządkowują się bezwzględnej tyranii, są wyczyszczani - znikają, a po ich istnieniu nie pozostaje żaden ślad. To wizja przyszłości, która mnie wciąż przeraża. Dlaczego? Ponieważ jest realna. To potęguje się w tych momentach, kiedy politycy robią się coraz bardziej zachłanni na naszą wolność, na nasze swobody. Nie czarujmy się, dla większości polityków "1984" jest niczym mokry sen, co w sumie nie dziwi, bo przecież największy odsetek psychopatów jest właśnie w polityce. Nie dziwi, ale przeraża.

Jeśli chodzi o styl Orwella, to pierwszy przymiotnik jaki przychodzi mi do głowy, to: surowy. Tak, właśnie "surowy" najbardziej oddaje sposób narracji tej powieści. To sprawia, że "1984" nie jest powieścią lekką w obiorze. Ale ona chyba nie miała taka być. Siła tej powieści tkwi w brutalnym przekazie, jest niczym wielki, migający na czerwono alert, który ostrzega nas przed tym, abyśmy nigdy nie tracili czujności, patrzyli politykom na łapy i nigdy nie dawali im władzy absolutnej. Uważam, że "1984" powinien przeczytać każdy, ku przestrodze. Bo właściwie ta książka jest ostrzeżeniem. Orwell pokazał nam z całą bezwzględnością czym pachnie władza totalitarna, jakich mechanizmów używa, aby uśpić niemal całe społeczeństwo i jaka siła tkwi w propagandzie, zwłaszcza tej kreowanej przez media.

"1984" Georga Orwella, to absolutny must-have jeśli chodzi o klasyczną literaturę piękną. Nowe wydanie zrobiło na mnie spore wrażenie. Przede wszystkim mamy tu świetną ilustrację okładkową Jędrzeja Chełmińskiego, no i twardą oprawę, a do tego bardzo dobre nowe tłumaczenie. Jeśli jeszcze nie czytaliście tej kultowej powieści, koniecznie nadróbcie zaległości. A jeśli ją znacie, to może dobry czas, aby ją sobie przypomnieć? Gorąco polecam. 👍

mroczne-strony.blogspot.com

Minęło wiele lat od kiedy po raz pierwszy miałem w dłoniach "1984" Orwella. To było jakieś stare wydanie z mojej osiedlowej biblioteki, a ja byłem wtedy nastolatkiem. Czyli to musiało być jeszcze w czasach, kiedy między blokami i wieżowcami przechadzały się dinozaury. Jedne skubały trawę, inne pożerały sąsiadów... No, w każdym razie tak to sobie przypominam. 😉...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Od lat zagrzebany w literaturze, cały czas poszukuję nowych opowieści, autorów, nowych literackich doznań. Jednak czasami, aby znaleźć nowe, trzeba cofnąć się do przeszłości. Czyli paradoksalnie nowe oznacza stare. Nie wiem jak Wam, ale mi takie paradoksy zupełnie nie przeszkadzają. Lubię klasykę, zwłaszcza w nowym wydaniu i tu na przeciw wychodzi Wydawnictwo IX, które specjalizuje się w odkopywaniu zapomnianych książek i ich autorów. Jedną z takich pozycji jest "Telewizor Orkisza" Jana Mariana Dąbrowy z 1929 roku, który blisko sto lat temu przecierał szlaki polskiej fantastyki naukowej. Niewznawiana od blisko wieku powieść, wreszcie doczekała się ponownego wydania, które jednocześnie otwiera nową serię "Dziewiątki" - Astrogatorzy, w której zostaną pokazane zapomniane, klasyczne dzieła polskich twórców sci-fi.

O Janie Marianie Dąbrowie właściwie internet ma niewiele do powiedzenia, a i notka na skrzydełku książki jest bardzo skromna. Jan Marian Dąbrowa, to tak naprawdę pseudonim, pod którym skrył się twórca podręczników do arytmetyki Tadeusz Sierzputowski, urodzony w roku 1888, a zmarły w 1947. Był także autorem powieści młodzieżowych i fantastycznych. Do tych ostatnich z pewnością możemy zaliczyć "Telewizor Orkisza", który pod kilkoma względami jest dziełem mocno wyprzedzającym swoje czasy.

Rzecz dzieje się w latach '40 XX wieku, czyli w niedalekiej przyszłości, względem czasu, kiedy powieść powstawała. Trzech naukowców dzierżawi gdzieś niedaleko wybrzeży Seattle bezludną wyspę, w której zakładają swój własny kompleks naukowy. Wśród uczonych jest polak Jan Orkisz, pracujący nad urządzeniem, za pomocą którego można zobaczyć w czasie rzeczywistym dowolne miejsce na Ziemi. Tymczasem w Eurazji właśnie ukończono powietrzne torpedowce automatyczne, które wkrótce mają posłużyć totalitarnemu imperium do podbicia Polski. Nieco przypadkowo o całej sprawie dowiaduje się bratanek naszego naukowca - Jerzy Orkisz i próbuje dostać się z Warszawy do Ameryki, aby prosić stryjka o pomoc w uratowaniu kraju przed niechybną zagładą. Problem w tym, że jego poczynaniami zaczyna interesować się eurazjatycki wywiad, a to oznacza kłopoty...

W "Telewizorze Orkisza" przeplatając się różne wątki i chyba właśnie tu należy szukać głównego atutu tej powieści. Mamy tu zarówno twarde science fiction, powieść szpiegowską, kryminał oraz swego rodzaju manifest patriotyczny, który w pewnym momencie wybrzmiewa całkiem głośno. Jan Maria Dąbrowa był wizjonerem, który swoją powieścią wybiegł daleko w przyszłość. Bo czym tak naprawdę jest tytułowy Telewizor Orkisza? Chyba najbliżej mu do satelitów szpiegowskich, które są w stanie podejrzeć bardzo wiele, z tym, że maszyna z powieści wydaje się mieć dużo większe możliwości, bo nie tylko jest w stanie zajrzeć do zamkniętych pomieszczeń, ale i podsłuchać wszystko o czym mówią znajdujące się w danym pomieszczeniu osoby. Bez pluskwy, mikrofonu kierunkowego czy Pegasusa w telefonie nadal jest to niemożliwe, ale może za kilka kolejnych dziesięcioleci i to się zmieni. Dużo łatwiej znaleźć analogię do powietrznych torpedowców automatycznych, które są takimi dzisiejszymi bezzałogowymi samolotami lub po prostu wojskowymi dronami. Daleko szukać - jedna z takich maszyn, kierowana przez izraelskich wojskowych, zamordowała niedawno naszego rodaka w Strefie Gazy. Przypominam, że "Telewizor Orkisza" to książka z 1929 roku, więc wojskowym nawet się wówczas nie śniło o takich zabójczych zabawkach dla socjopatów.

Historia opisana w książce Dąbrowy jest bardzo ciekawa, wątki wydają się być do siebie świetnie dopasowane, a sam Autor udowadnia, że jego wyobraźnia potrafiła wystrzelić daleko w przyszłości, jednak czytając "Telewizor Orkisza" od razu poczujecie, że macie w rękach tekst napisany dawno temu, kiedy to polska gramatyka wyglądała ciut inaczej niż dziś, a w dialogach brakowało naturalności i swobody. Dzieło Jana Mariana Dąbrowy trąci myszką i nie będę nawet próbował zaklinać rzeczywistości, ale sama opowieść jest na tyle ciekawa, że mimo tego nieco topornego stylu jaki serwuje nam Autor, uważam, że warto sięgnąć po "Telewizor Orkisza". Ta powieść to przede wszystkim zapomniany (według mnie niesłusznie) rozdział historii polskiej fantastyki naukowej. Nie jest to bynajmniej arcydzieło, ale na pewno pozycja istotna i warta poznania.

Dużym plusem są ilustracje uznanego grafika i malarza Konstantego Sopoćki. W książce znajdziecie dziesięć jego rysunków, okładka to również jego dzieło. Te same ilustracje są także w oryginalnym wydaniu i świetnie, że Wydawnictwo IX przeniosło je do swojej książki.

"Telewizor Orkisza" to powieść dobra i ważna z punktu widzenia miłośników sci-fi. To przykład tego, że nasi przodkowie z przedwojennej Polski również mieli wielką wyobraźnię i potrafili wyprzedzić swoje czasy. To świetnie, że taka seria jak Astrogatorzy powstała, trzymam kciuki za jej sukces i jestem bardzo ciekaw jakie się rozwinie. A Wam polecam "Telewizor Orkisza".

mroczne-strony.blogspot.com

Od lat zagrzebany w literaturze, cały czas poszukuję nowych opowieści, autorów, nowych literackich doznań. Jednak czasami, aby znaleźć nowe, trzeba cofnąć się do przeszłości. Czyli paradoksalnie nowe oznacza stare. Nie wiem jak Wam, ale mi takie paradoksy zupełnie nie przeszkadzają. Lubię klasykę, zwłaszcza w nowym wydaniu i tu na przeciw wychodzi Wydawnictwo IX, które...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Legenda powraca. I to bardzo szybko. Nie minął nawet miesiąc od premiery zbioru opowiadań "Conan. Księga pierwsza", a Wydawnictwo Vesper już wypuszcza, jeszcze bardziej obszerną, "Księgę drugą", w której znajdziecie resztę opowiadań Roberta E. Howarda o Conanie Cimmeryjczyku, jedyną o nim powieść, a także aż 50 stron dodatków. Wszystko to składa się na ponad 900 stronicowe tomiszcze, które zachwyciło mnie nie tylko treścią, ale i wykonaniem.

Właściwie "Księgę pierwszą" i "Księgę drugą" możemy potraktować jaką jedną wielką całość. Opus magnum Roberta E. Howarda, to bez wątpienia przygody Conana, które tworzą dwadzieścia opowiadań i powieść, ale w omnibusach Vespera znajdziecie ciut więcej. W pierwszym tomie był to esej o epoce hyboryskiej oraz wiersz, w drugim znajdziecie opowiadanie "Wilki poza granicami", które choć rozgrywa się w uniwersum Conana, to jednak sam Conan tam nie występuje, zresztą Howard nie zdążył dokończyć tego tekstu, zrobił to wiele lat później Lyon Sprague de Camp. Jak wspominałem przy okazji pierwszej księgi o Conanie, Robert zdecydowanie zbyt szybko opuścił nasz świat, choć gdy w wieku 30 lat odbierał sobie życie pewnie myślał inaczej. Teraz możemy się tylko domyślać jak wyglądałyby dzieje Conana, gdyby jego twórca tworzył dalej. Czy zrezygnowałby z opowiadań na rzecz dłuższych form? Można jedynie na ten temat spekulować, ale nie zmienia to faktu, że "Godzina Smoka" to znakomita powieść, w której Howard jeszcze bardziej rozpostarł literackie skrzydła, w której historia miecza i magii perfekcyjnie łączy się z klasyczną przygodówką i powieścią drogi. Ktoś powie: ale przecież Robert tylko rozwinął tam fabułę "Szkarłatnej cytadeli" - opowiadania z 1933 roku. W sumie racja, ale sposób rozbudowania fabuły sprawia, że nie tylko odniosłem wrażenie, że to zupełnie inna opowieść (dobra, ok, podobna, ale jednak pod wieloma względami inna), ale i znacznie bardziej dopieszczona i na swój sposób sentymentalna zarówno dla Czytelników, Conana, jak i dla samego Autora.

Ale zaraz, zaraz, bo trochę zacząłem od końca. Powieść "Godzina Smoka" właściwie zamyka zbiór "Conan. Księga druga", wcześniej mamy kilka opowiadań, w tym to najważniejsze - "Feniks na mieczu", od którego wszystko się zaczęło. Tak, to pierwsze opowiadanie Roberta E. Howarda o Conanie, opublikowane w grudniu 1932 roku na łamach magazynu Weird Tales i dało początek wielkiej przygodzie oraz legendzie, która fascynuje kolejne pokolenia czytelników. Barbarzyńcę poznajemy jednak nie jako górskiego dzikusa, lecz króla Aquilonii, w którego wymierzony jest spisek. Spiskowcy wspomagani są czarną magią, ale zaprawiony w boju Conan nie z takimi miał w życiu do czynienia. Okazuje się, że większość późniejszych tekstów Howarda, to prequele tego pierwszego. Swoją drogą nie dziwię się, że Conan został tak świetnie przyjęty, bo "Feniks na mieczu" to rewelacyjne opowiadanie.

Podobnie zresztą jak "Czarny przybysz" opublikowany dopiero 17 lat po śmierci Autora, a wcześniej edytowany przez wspomnianego wyżej Lyona Sprague de Campa. Conan nie gra tu wcale głównej roli. Na pierwszy plan wysuwa się Belesa - siostrzenica pewnego tchórzliwego hrabiego na wygnaniu. Hrabia chce ją wydać pewnemu renegatowi, który obiecał zapewnić mu bezpieczeństwo w zamian za rękę Belesy oraz za część skarbu, który przed stu laty ukrył w okolicy legendarny pirat. Problem w tym, że nikt nie wie, gdzie jest ów skarb. Nikt poza Conanem. Mamy tu wszystko co najlepsze w opowiadaniach Howarda: jest rozszczepiający czerepy miecz, są demony, dzikie plemiona, jest też czarna magia oraz chciwi i zdradzieccy piraci i piękne dziewczę, potrzebujące pomocy. Czy można chcieć więcej?

"Szkarłatna cytadela" z 1933 to przede wszystkim polityczne intrygi i knowania, a także krwawa bitwa, którą Conan przegrywa, traci koronę Aqilonii i ląduje w lochu czarnoksiężnika lubującego się w eksperymentach - dziś powiedzielibyśmy - genetycznych. Tak ogólnie: typ tworzy ohydne hybrydy ludzi, zwierząt i roślin. Dlaczego? No, głównie dlatego, że jest popieprzony. Zupełnie jak Wellsowski doktor Moreau, z tym, że nasz mag posiłkuje się zaklęciami. Opis podziemi przyprawia o ciarki, a część fabuły ma mocny wydźwięk grozy.

Na motywie utraty królestwa i uwięzienia Conana, oparta jest także wspomniana na początku powieść "Godzina Smoka", ale właściwie tylko to łączy pełnometrażową historię ze "Szkarłatną cytadelą". Po tym, jak Conan bardzo szybko ucieka z lochów rozpoczyna się powieść drogi. Cimmeryjczyk przemierza wykreowany przez Howarda świat w poszukiwaniu człowieka, w którego łapach jest pewien magiczny klejnot - Serce Ahrimana, dzięki któremu może zwyciężyć potężnego Xaltotuna. Xaltotun to wielki czarnoksiężnik, kopnął w kalendarz jakieś trzy tysiące lat temu, ale wrogowie Conana sprowadzili go z zaświatów, aby pomógł im ustanowić nowy porządek świata, gdzie nie ma miejsca dla Cimmeryjczyka. Ta powieść jest cholernie dobra. Dynamiczna akcja, wielu bohaterów, zmieniający się krajobraz i powrót co korzeni. To przede wszystkim wyśmienita przygodówka okraszona tą wspaniałą, nieokiełznaną wyobraźnią, która była znakiem firmowym Roberta Howarda. Ten ostatni tekst, znacząco dłuższy od pozostałych, to taka wisienka na torcie, po zjedzeniu którego pozostaje jednak niedosyt i taka smutna myśl: "ale to już naprawdę koniec? i już, i nie ma nic więcej?".

"Księgę drugą" uzupełniają dodatki: notki o ludach epoki hyboryjskiej, list Howarda do Schuylera Millera, opowiadanie "Lud w mroku" z 1931, w którym gościnnie ma pojawiać się Conan, choć badacze literatury są wobec tego "gościnnego występu" podzieleni oraz krótki tekst tłumacza Tomasza Nowaka, a także posłowie Dariusza Michalika. Są też ilustracje. A jakże! Znajdziecie ich tu - o ile dobrze policzyłem - aż 26. I autorem wszystkim, podobnie jak fenomenalnej okładki jest Michał Loranc.

Może i wyjdę na osobę próżną, ale "Conan"... No, co tu ukrywać, jest ozdobą biblioteki. Nie będę udawał, że jest inaczej. Owszem, to przede wszystkim świetna literatura, a Robert E. Howard miał ogromny talent literacki, ale Vesperowe wydanie to także spora dawka ekskluzywności. Ja wiem, że jak ktoś nie kolekcjonuje książek, to w najlepszym razie będzie miał tę ekskluzywność w nosie, a w najgorszym w du... no, gdzieś tam na zapleczu... Ze mną jednak książki zostają i już po lekturze, lubię czasem nacieszyć nimi oczy. Tak po prostu i zwyczajnie. 😉

"Conan" to klasyka w najlepszym wydaniu, do której co jakiś czas z pewnością będę wracał. A Wam gorąco polecam obie księgi. Chciałem napisać, że legendy wypada znać i to jest prawda, ale te dwie książki, to przede wszystkim wyśmienita rozrywka, no i niezapomniane doznania literackie. 👍

mroczne-strony.blogspot.com

Legenda powraca. I to bardzo szybko. Nie minął nawet miesiąc od premiery zbioru opowiadań "Conan. Księga pierwsza", a Wydawnictwo Vesper już wypuszcza, jeszcze bardziej obszerną, "Księgę drugą", w której znajdziecie resztę opowiadań Roberta E. Howarda o Conanie Cimmeryjczyku, jedyną o nim powieść, a także aż 50 stron dodatków. Wszystko to składa się na ponad 900 stronicowe...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Fanom grozy chyba nie muszę przedstawiać Tomasza Sablika. Gdy w 2020 roku ukazała się "Winda" wielu pokochało twórczość tego, wówczas, mało znanego pisarza. Byłem wśród nich, bowiem uznałem, że ciężko mi znaleźć na polskiej scenie grozy Autora z równie wielkim talentem, wrażliwością i zmysłem obserwacji. "Lęk" i "Przypadłość" właściwie to potwierdziły. "Lęk" był w ogóle genialną powieścią, według mnie najlepszą w dorobku Tomka, choć może to zmienić "Mój dom", którego jeszcze nie czytałem. Ale wśród tych, które znam, moim numerem jeden jest właśnie "Lęk" - świetna mieszanka grozy, fantastyki, postapo i powieści psychologicznej. Niektórzy mogą nie wiedzieć, ale rok przed "Windą" Sablik debiutował powieścią zgoła inną niż wszystko, co stworzył później. W grudniu 2019 roku, nakładem nieszczęsnego "wydawnictwa" Novae Res ukazała się książka "Próba sił" napisana pod pseudonimem T.S. Tomson. Teraz, po pięciu latach, ta powieść wraca w vesperowym wydaniu, w oprawie graficznej Dawida Boldysa i pod nazwiskiem Autora.

"Próba sił" to opowieść osadzona w amerykańskim miasteczku Tensas w Luizjanie (są też inne lokacje, ale ta jest najważniejsza). Zbliżają się święta Bożego Narodzenia, a wraz z nimi zima stulecia oraz mroczne siły, które wystawią na tytułową próbę kilku wybrańców: rodzinę Wilsonów i ich przyjaciela Eda, prostytutkę Sam, jej alfonsa Tony'ego oraz dostawcę Roba. Nie wszyscy się znają, ale od początku można podejrzewać, że w pewnym momencie ich drogi się przetną. Tomasz Sablik wykorzystał tu sprawdzony schemat zaczerpnięty z Hollywood, kiedy to poznajemy poszczególnych, niezwiązanym ze sobą bohaterów, których przeznaczenie pcha ku sobie. Tak został zbudowany kultowy "Pulp fiction" Tarantino, "Miasto gniewu" Haggisa czy "Traffic" Soderbergha, tak też Tomek Sablik skonstruował swój debiut. I to jest bardzo dobre. Jako że mamy do czynienia z grozą, całą opowieść osnuwa mgiełka mistycznej tajemnicy. Nasi bohaterowie wydają się być na zwój sposób wybranymi, a my - jako czytelnicy - zastanawiamy się dlaczego i do czego.

Stylistycznie "Próba sił" to zupełnie inny Sablik jakiego znam z Jego późniejszych powieści. Myślę, że wtedy, w 2019 roku, jeszcze poszukiwał swojej literackiej tożsamości. Miał już talent, myślę, że miał go od bardzo dawna, ale wciąż szukał niszy, jaką wkrótce stała się groza o mocnym psychologicznym wydźwięku. Zresztą w "Próbie sił" można dostrzec pierwsze nieśmiałe próby wiwisekcji psychiki bohaterów, co chyba najlepiej widać na przykładzie poturbowanej przez los i innych ludzi Sam - prostytutce, której droga zawsze wiodła pod górę, z której nie raz i nie dwa zlatywała z głośnym łupnięciem. Jednak przede wszystkim, to jest Sablik w klimatach Kinga. Wpływ starego poczciwego króla Stefana jest wyraźnie widoczny. Zaczynając od motywu snów, który znajdziemy chociażby w "Lśnieniu", "Doktorze Sen" czy "Sekretnym oknie", a kończąc na sennym amerykańskim miasteczku i małej dziewczynce w roli zapalnika całej intrygi. Jednak najbliżej "Próbie sił" chyba do scenariusza "Sztormu stulecia" (King wydał ten scenariusz w formie książkowej), zarówno pod względem klimatu, jak i fabuły. Ale czy ta "kingowość" Sablika mi przeszkadzała? Niekoniecznie, chociaż zdecydowanie wolę Go w obecnym wydaniu. Od czasu "Windy" jego historie są bardziej kameralne, nastrojowe, dojrzałe.

"Próba sił" nie jest powieścią złą, choć jest tu kilka rzeczy, które mnie irytowały, jak chociażby chyba najbardziej przerysowane postaci gangsterów, z jakimi się spotkałem poza komediami. Przy czym ci tutaj nie są nawet zabawni, nie są też wiarygodni i tu jest mój największy zarzut. Gangusy nie są na szczęście najważniejsi. Najważniejsza jest opowieść o złowrogiej sile, która zagnieżdża się w Tensas oraz to, co muszą zrobić bohaterowie, aby dotrzeć do celu, u którego progu stoi wielka niewiadoma. "Próba sił" to powieść z tajemnicą, dobrze napisana (choć styl nie jest jeszcze w pełni oszlifowany), pełna ciekawym postaci (z pominięciem mafiosów 😉), z wyraźnie wyczuwalną, choć nienachalną grozą. Słowem: udany debiut, który wreszcie doczekał się porządnego wydania. Zabrało się za nie sprawdzone trio Sablik, Boldys, Vesper, dając nam kolejną wartą uwagi książkę ze świetną okładką i ilustracjami. Przy czym, jeśli nie mieliście jeszcze okazji zapoznać się z twórczością Tomka, zacznijcie, od którejś z Jego późniejszych książek. Moim faworytem, o czym już wspomniałem, jest "Lęk", ale równie dobrze może to być "Winda" lub "Przypadłość", a najlepiej wszystkie trzy książki. "Próbę sił" zostawcie sobie na deser, aby już zawczasu wiedzieć jak bardzo Tomasz Sablik rozwinął się jako pisarz, jak dojrzał do swojego stylu, do myślenia o grozie.

"Próba sił" to powieść dobra, choć zdecydowanie jestem fanem tego obecnego Sablika, który trzyma się polskiego podwórka, który swoje wnikliwe obserwacje ludzi i otoczenia, potrafi przełożyć na język literacki, który jest przede wszystkim już w pełni rozwiniętym, ukształtowanym pisarzem i na nikim nie musi się wzorować, a wręcz przeciwnie, teraz to On inspiruje innych. To nie zmienia faktu, że "Próbę sił" czyta się dobrze, historia wciąga, rzuca czytelnikowi wyzwanie, a w samym finale niesie przesłanie. Jakie? To musicie odkryć sami, sięgając po tę powieść.

mroczne-strony.blogspot.com

Fanom grozy chyba nie muszę przedstawiać Tomasza Sablika. Gdy w 2020 roku ukazała się "Winda" wielu pokochało twórczość tego, wówczas, mało znanego pisarza. Byłem wśród nich, bowiem uznałem, że ciężko mi znaleźć na polskiej scenie grozy Autora z równie wielkim talentem, wrażliwością i zmysłem obserwacji. "Lęk" i "Przypadłość" właściwie to potwierdziły. "Lęk" był w...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Moi Drodzy, poznajcie Awandię - fikcyjne królestwo nad Morzem Wschodnim, które swe bogactwo zawdzięcza kopalniom rud żelaza oraz żyznym glebom. Z dala od stolicy, tuż przy granicy olbrzymiej i dzikiej puszczy Tormen, przycupnęła niewielka wieś Ligawka, w której dorasta Bora i jej młodszy brat Radek. Wychowywani przez ciotkę Olenę żyją w biedzie, ale miłości. Mają siebie nawzajem i tę rodzinną harmonię od czasu do czasu psują wizyty ojca - brutala i sadysty, który zabił żonę i to na oczach dzieci. Nie spotkała go za to zbyt surowa kara. Jako najemnik ze znajomościami na samym dworze królewskim odbył śmiesznie krótki wyrok w kopalni i bynajmniej nie sprawia wrażenia kogoś, kto żałuje swego czynu. Tymczasem dorastająca Bora, chce iść w ślady nikczemnego tatusia i podobnie jak on, zostać najemniczką. Dziewczyna swój gorący temperament odziedziczyła zdecydowanie po ojcu i aby dać mu upust, a przy tym całkiem nieźle zarobić, decyduje się przejść szkolenie we Włóczni - szkole dla przyszłych najemników. Wkrótce wyrusza w drogę, nie mając jeszcze pojęcia, o swoim przeznaczeniu, które zostało zapisane przez Stary Lud jej własną krwią...

"Jeleni sztylet" to debiut pachnący świeżością i słowiańskim podpłomykiem. Z jednej strony powieść Marty Mrozińskiej utrzymana jest w duchu fantastyki Sapkowskiego, z drugiej zaś splot twistami, zwłaszcza w finale - co do tego jestem przekonany - nie pogardziłby sam George R.R. Martin. Ale "Jeleni sztylet" to fantastyka, w której przede wszystkim wybija świetnie napisana główna bohaterka. Bora jest silna, niezależna, drapieżna, ale i pełna uczuć, choć stara się je tłamsić. To postać, którą od razu polubiłem. Ofiara wioskowych uprzedzeń i przemocy ze strony ojca, nie poddaje się i cały czas kroczy z uniesioną głową, choć czasami jest to bardzo trudne. Dziś powiedzielibyśmy o Borze: outsiderka, może nawet feministka, ale bynajmniej nie w tym wypaczonym, karykaturalnym znaczeniu, jakie prezentują dzisiejszej lewicowe krzykaczki. U Bory to wszystko wypływa z jej siły, pragnienia wolności, niezależności, ale i przeznaczenia, bowiem właśnie przeznaczenie odgrywa tu sporą rolę i jest wielką niewiadomą zarówno dla nas - Czytelników, jak i dla samej zainteresowanej. Trzymająca się zawsze na uboczu Bora, regularnie wyszydzana przez innych mieszkańców Ligawki, znajduje sprzymierzeńców wśród przedstawicieli Starego Ludu. A kim jest Stary Lud? To przedstawiciele bestiariusza słowiańskiego: Dworowi, Pokucie, Rusałki i Brzeginki, a nawet Leszy. Bora widuje te istoty regularnie i zawsze może liczyć na ich pomoc, albo chociaż przychylność, co już daje wiele do myślenia.

"Jeleni sztylet" to opowieść Bory, to ona jest tu narratorką. Zaczyna w momencie przełomowym w swoim życiu. Chciałem napisać, że to chwila wejścia w dorosłość, ale tak naprawdę Borce nigdy nie dane było przeżyć dzieciństwa pełną piersią, choć oczywiście jej ciotka robiła wszystko by ona i jej brat, choć namiastkę tego dzieciństwa mieli.

Debiut Marty Mrozińskiej to opowieść o poszukiwaniu własnej tożsamości i miejsca na ziemi, to historia o miłości, przyjaźni, oddaniu i poświęceniu; o sile kobiet, ich waleczności, niezależności, lojalności. Znajdziecie tu magię, niesamowite istoty i niemniej niesamowite miejsca, niekiedy oderwane od czasu i przestrzeni. Całość ubrana została w przyjemną stylistykę. Marta Mrozińska ma lekkie pióro, co u debiutantów nie jest wcale normą, a przy tym potrafi pisać żywe, dynamiczne dialogi, co z kolei nie jest rzeczą łatwą. Jej opowieść wciąga, zaskakuje, jest ciekawa i świetnie napisana. To debiut bardzo udany, a przy tym fantastycznie wydany.

No właśnie, co do samego wydania... Nie można obok niego przejść obojętnie. Wydawnictwo Zysk i S-ka zainwestowało sporo energii, żeby "Jeleni sztylet" robił piorunujące wrażenie. Twarda oprawa, fantastyczna ilustracja okładkowa, a do tego piękna mapa Awandii na wyklejce zachwycają oczy. Kto czyta moje recenzje regularnie, ten pewnie zauważył, że jestem fanem pięknych okładek, a ta sprawiła, że aż otworzyłem paszczę.

"Jeleni sztylet" to powieść, którą przeczytałem z wielką przyjemnością. Lubię słowiańskie fantasy, ale mam wrażenie, że opowieść Marty Mrozińskiej spodoba się nie tylko miłośnikom tego odłamu gatunku. Dlatego nie zamykam tej książki w żadnej szufladce. Dobre historie tego nie potrzebują, a ta jest jedną z nich. Dlatego ją polecam i trzymam kciuki, aby drugi tom pojawił się jak najszybciej.

mroczne-strony.blogspot.com

Moi Drodzy, poznajcie Awandię - fikcyjne królestwo nad Morzem Wschodnim, które swe bogactwo zawdzięcza kopalniom rud żelaza oraz żyznym glebom. Z dala od stolicy, tuż przy granicy olbrzymiej i dzikiej puszczy Tormen, przycupnęła niewielka wieś Ligawka, w której dorasta Bora i jej młodszy brat Radek. Wychowywani przez ciotkę Olenę żyją w biedzie, ale miłości. Mają siebie...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Zapowiadany od jakiegoś czasu pierwszy z dwóch tomów opowiadań o Conanie Cimmeryjczyku właśnie wchodzi na księgarniane półki i dzięki uprzejmości Wydawnictwa Vesper miałem okazję zapoznać się z tym pokaźnym, bo liczącym blisko 800 stron tomiszczem jeszcze przed oficjalną premierą. I wiecie co? To była prawdziwa literacka uczta. „Conan. Księga pierwsza” to heroic fantasy najwyższej próby, dzieło ponadczasowe, klasyka w najlepszym wydaniu.

Robert E. Howard, który w wieku 36 lat odebrał sobie życie, nie doczekał momentu, kiedy świat oszalał na punkcie Jego bohatera. To zresztą dość smutna historia człowieka o wielkiej wyobraźni i wrażliwości, który nie do końca rozumiał czasy, w którym przyszło mu żyć. Tak to już jest, że wielkie umysły, nieważne czy naukowe czy artystyczne, bardzo często mają problem z odnalezieniem się w rzeczywistości i Howard zdaje się był jednym z nich. Mimo swojej przedwczesnej śmierci, zostawił sporą spuściznę, która w jakiś sposób czyni Autora nieśmiertelnym i pomimo upływu dekad, nadal rozpala wyobraźnię i porywa ku przygodzie kolejne pokolenia Czytelników.

„Conan. Księga pierwsza” to zbiór czternastu opowiadań, jednak tom otwiera esej „Epoka hyboryjska” również autorstwa Howarda. Tekst jest doskonałym wprowadzeniem Czytelnika do rozbudowanego świata Conana. Potem mamy krótki wiersz, a następnie zaczynają się już te właściwe teksty, które cechuje barwny język, różnorodność i ogromna wyobraźnia Autora. Conan jest niczym praprzodek Jacka Reachera, kieruje się własnym kodeksem wartości, nade wszystko ceni sobie wolność i swobodę, chodzi własnymi drogami, no i ubóstwia kobiety. Owszem, bywa złodziejem i zabójcą, może nawet dość często, ale nigdy nie przejdzie obok krzywdzonych niewiast, przez co nie raz i nie dwa wpada w kłopoty. Przy czym Conan to prawdziwy Kozak, choć Cimmeryjczyk i kłopoty to jego codzienna rutyna. W kolejnych opowiadaniach musi się mierzyć nie tylko z watażkami, piratami, mordercami, rabusiami czy nawet kanibalami, ale również z istotami nie do końca ludzkimi, ot jak chociażby giganci, małpoludy, wiedźmy, czarnoksiężnicy czy podobne do Ikara humanoidalne stworzenia ze skrzydłami. Są też zupełnie niezwiązane z naszym światem diabły i demony... Jest tu tego całkiem sporo i Conan dzielnie stawia czoło przeciwnościom, zanurzając się w zakazane dzielnice stygijskich miast, mierząc się z magią, odkrywając zapomniane cywilizacje i wymarłe pradawne metropolie. Wyobraźnia Roberta E. Howarda wydaje się nie mieć końca, a jego zdolności literackie niezmiennie zachwycają.

Gdybym miał wskazać moje ulubione opowiadania ze zbioru „Conan. Księga pierwsza” to... miałbym problem. Nie tak łatwo wybrać to jedno, najlepsze. Zróbmy więc takie małe „The Best of”. Od razu zaznaczę, że fabularnie teksty nie są powiązanie, to nie tak, jak w przypadku "Miecza przeznaczenia" czy "Ostatniego życzenia" Sapkowskiego, gdzie mamy do czynienia z powieściami szkatułkowymi. W "Conanie" jedynym wspólnym mianownikiem jest... Conan i tyle. Wszystkie teksty zostały napisane w latach '30. Najstarszy pochodzi z 1932 roku i lwia większość debiutowała w magazynie "Weir Tales", z którym Robert E. Howard, dzięki Conanowi właśnie, miał stałą współpracę. Ale przecież miałem Wam napisać o opowiadaniach, które zwróciły moją uwagę, a zatem... Wśród tych wyróżniających się, z pewnością jest "Łotrzy w domu" z 1934 roku, w którym Conan w zamian za pomoc w ucieczce z więzienia przyjmuje zlecenie zabicia Czerwonego Kapłana. Wkrótce Cimmeryjczyk trafia do domu pełnego pułapek, w którym owe pułapki stanowią tylko jeden z problemów... Test bardzo dynamiczny, a na koniec mamy zaskakujący plot twist, a sam Conan pokazany jest jako facet, który lubi wyrównywać rachunki, nawet jeśli dotyczy to kobiety.

Jedźmy dalej... "Bóg w amforze" to wyśmienite skrzyżowanie Agathy Christie z H.P. Lovecraftem. Jest zabójstwo, o które zostaje podejrzany Conan, jest klaustrofobiczna atmosfera zamkniętego domu i jest mroczna siła, która atakuje bohaterów. Zupełnie inny klimat ma natomiast "Królowa Czarnego Wybrzeża" z 1934 r., w którym to Conan przyłączywszy się do pięknej piratki wypływa na szerokie wody, by odkryć zakazane, wchłonięte przez dżungle miasto, w którym mieszkają podobni do Ikara ludzie ze skrzydłami. Coś zdecydowanie dla fanów Abrahama Merritta. Zresztą opowieści o pradawnych cywilizacjach jest tu znacznie więcej, ot weźmy choćby "Sadzawka czarnych ludzi" z 1933, w którym to Conan znów jest wśród piratów i trafia na egzotyczną wyspę, na której żyją olbrzymy zamieniający ludzi w małe kamienne figurki. Nieco zmodyfikowany motyw zapomnianego miasta odnalazłem w opowiadaniu "Xuthal o zmroku". Tu z kolei Barbarzyńca i uciekająca z nim Natala, trafiają na miasto pośrodku pustyni. Na pierwszy rzut oka miejsce wydaje się upuszczone, jednak szybko się okazuje, że mieszkańcy większą część życia spędzają w narkotycznym śnie i stają się ofiarami demona o imieniu Thog. Czyżby kolejne wpływy Lovecrafta? Takie odniosłem wrażenie, ale realizacja Howarda znacznie lepsza.

W książce "Conan. Księga pierwsza" nie znajdziecie opowiadań słabych, czy choćby przeciętnych. Robert E. Howard w każdym ze swoich tekstów zaskakuje swoim pisarskim kunsztem, lotnością, przenikliwością. Mimo upływu ponad 90 lat, te opowiadania nadal świetnie się czyta, na co niemały wpływ miał Tomasz Nowak - tłumacz niniejszego wydania oraz autor posłowia, w którym zawarł nie tylko skróconą biografię Howarda, ale również opowiada o popkulturowym fenomenie jakim stał się Conan Cimmeryjczyk.

Wisienką na torcie jest samo wydanie. Vesper - wiadomo - słynie z pięknie zrobionych książek, ale odniosłem wrażenie, że w przypadku "Conana" poprzeczka znów została podniesiona. Po pierwsze, to jest początek nowej serii Eony, która będzie się skupiać na fantastyce spod znaku magii i miecza. Seria ma mieć wspólny layout zaprojektowany przez Dawida Boldysa, natomiast za ilustracje w tomie "Conan. Księga pierwsza" odpowiedzialny był Michał Loranc. Oprócz znakomitej okładki i wyklejki, w środku książki znajdziecie ponad 30 fantastycznych ilustracji obrazujących fabułę poszczególnych opowiadań. Niektóre teksty ilustrują dwa, a nawet trzy obrazy, więc jest na co popatrzeć. Takiego rozmachu Vesper jeszcze nie miał i mam nadzieję, że będzie to jeden ze znaków rozpoznawczych Eonów.

"Conan. Księga pierwsza" (a za moment "Księga druga") to świetna okazja, aby przypomnieć sobie lub poznać postać Conana Barbarzyńcy. Postać pełną sprzeczności i ekspresji, niejednoznaczną, ale dzięki temu ciekawą i nietuzinkową. "Conan" to również klasyka na wysokim, literackim poziomie, napisana w czasach, w których plastyczność słowa była bardzo ważna. Słowa budują światy, zapomniane mityczne miasta, niesamowite stworzenia i niemniej niezwykłe przygody głównego bohatera. To po prostu trzeba przeczytać i gorąco Was do tego zachęcam.

mroczne-strony.blogspot.com

Zapowiadany od jakiegoś czasu pierwszy z dwóch tomów opowiadań o Conanie Cimmeryjczyku właśnie wchodzi na księgarniane półki i dzięki uprzejmości Wydawnictwa Vesper miałem okazję zapoznać się z tym pokaźnym, bo liczącym blisko 800 stron tomiszczem jeszcze przed oficjalną premierą. I wiecie co? To była prawdziwa literacka uczta. „Conan. Księga pierwsza” to heroic fantasy...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Początek lat '90, to czas dynamicznych przemian politycznych, gospodarczych, ale i społecznych. Życie wyglądało wtedy zupełnie inaczej, na ulicach królowały ortalionowe dresy, a niektórzy ich nosiciele, uzbrojeni w bejsbole często odwiedzali miejskie lokale gastronomiczne w celu wymuszenia haraczu, tj. "dobrowolnej" opłaty za "ochronę". Każde większe miasto borykało się z gangami osiłków, policja wydawała się bezradna, a zwykli ludzie przestraszeni. Dla kogoś dorastającego w latach '90 to wszystko nie miało jednak większego znaczenia. Rodzice skutecznie oddzielali nas od niebezpieczeństw opiekuńczą barierą. Było biednie, ale wesoło, a gdy się wpadło w tarapaty zawsze można było liczyć na starszych kolegów z dzielnicy. Tamten czas traktuję z pobłażliwym sentymentem, bo i sentymentalizm ma to do siebie, że podchodzi się do niego z przymrużeniem oka i wyparciem tego, co było naprawdę złe. W pewnej mierze nostalgiczny wydaje się być również najnowszy powieściowy cykl Policjanci z Poznania Ryszarda Ćwirleja, którego drugi tom właśnie się ukazał. Nostalgiczny, ale nie wyzuty ze swojego brutalnego realizmu.


Policjanci z Poznania to bezpośrednia kontynuacja cyklu Milicjanci z Poznania i część znacznie większego Ćwirlejowego uniwersum osadzonego w środowisku - a jakże - poznańskich kryminalnych. Cykl otworzyła "Granica możliwości" osadzona w 1990 roku, w "Pocałunku Judasza" przenosimy się do 1991. Jest jesień. W okolicach Pniew, na leśnej polanie, przypadkowy świadek znajduje dwa trupy i odcięty palec nienależący do żadnego z zabitych. Dla policjantów i młodej pani prokurator jest jasne, że to była egzekucja. Natomiast nie mają pojęcia, że zabici pracowali dla Grubego Rycha. Może nie bezpośrednio, bo były cinkciarz prowadzi teraz legalną działalność bankową, ale pośrednio i owszem, bowiem nadal jest cichym właścicielem warsztatu samochodowego, który pełni funkcję dziupli. Jest jasne, że Grubińskiego ktoś chce wysiudać z interesu, a na to zgody być nie może. Odpowiedź musi być bezwzględnie czytelna, ale najpierw trzeba znaleźć gnojków, którzy podnieśli na Rychowych ludzi łapę. Do ich odszukania angażuje się Mirek Brodziak. Tymczasem odcięty palec pod Pniewami nie jest jedyny. Poznańscy gliniarze prowadzą sprawę grupy ściągającej z miejscowych restauratorów haracze. Bandyci sami siebie nazywają Młode Lwy i jednemu z niepokornych przedsiębiorców obcięli paluchy. Czy to mogą być ci sami, co zamordowali dwóch kurierów na leśnym parkingu? W przyrodzie nie ma przypadków, a Młode Lwy, to dzikie bestie, które jak najszybciej trzeba odstrzelić, albo zamknąć w klatce. Safari czas zacząć.

Właściwie "Pocałunek Judasza" mógłbym podsumować jednym zdaniem, które zresztą pewnie trafi na tytuł niniejszej recenzji: "powrócił stary, dobry Ćwirlej". Po, według mnie, niezbyt udanej ostatniej powieści jaką była "Ostatnia droga", drugi tom Policjantów z Poznania to - no właśnie - powrót Autora do własnych korzeni. W najnowszej powieści Ryszarda Ćwirleja znalazłem właściwie wszystko to, za co wiele lat temu pokochałem Jego literaturę. Przede wszystkim wrócił klasyczny ćwirlejowy luz, swoboda i humor oraz starzy, sprawdzeni bohaterowie, jest też ciekawa kryminalna intryga oraz znakomicie uchwycona rzeczywistość lat '90. A jaka była to rzeczywistość? Szara i kolorowa jednocześnie, pełna sprzeczności, nierówności i kontrastów. To był czas wielkich fortun, ale i biedy; narodzin biznesmenów i gangsterów. Ci ostatni byli aż nazbyt widoczni. Odziani w przepisowe dresiwo sieli postrach wśród bogu ducha winnych ludzi. I o tym też jest "Pocałunek Judasza" - o brutalizacji polskich przestępców, którzy często ze zwykłych PRL-owskich rzezimieszków, nagle stawali się bezwzględnymi zabójcami. Właściwie ta powieść to esencja początku lat '90. Ryszard Ćwirlej doskonale oddał klimat tamtych czasów, dbając o detale, łącznie z niemalże zapomnianym przeze mnie nieszczęsnym mlekiem w woreczkach. Co to był za głupi wynalazek! Ale był, podobnie jak wszechobecny kolorowy ortalion, w który wbijali się zarówno młodzi, jak i starzy.

Czas akcji "Pocałunku Judasza" buduje jego klimat, atmosferę. Jednocześnie Ćwirlej wypełnia literacką lukę, bowiem twórcy sięgający do przeszłości, jeśli już decydują się pisać kryminały retro, najchętniej sięgają do dwudziestolecia międzywojennego, okres PRL, a tym bardziej lata '90 traktując bardzo po macoszemu. Poznański Autor wypełnia tę lukę, niczym dentysta zakładający kolejną złotą koronkę Tuniowi Ząbkowi. "Pocałunek Judasza" to bardzo dobra literatura rozrywkowa, kryminał mocno osadzony w polskich realiach tuż po upadku komunizmu, kiedy to wiele rzeczy się zmieniło, ale niemal tyle samo pozostało bez zmian. Wartka akcja, dobrze skrojeni starzy bohaterowie (jedni bardziej znani, inni mniej), a do tego charakterystyczny styl Ryszarda Ćwirleja, sprawiają, że od tej powieści ciężko się oderwać. I chyba właśnie o to chodzi w czytadłach, prawda? Też tak myślę, dlatego polecam Wam sięgnąć po "Pocałunek Judasza". 👍

mroczne-strony.blogspot.com

Początek lat '90, to czas dynamicznych przemian politycznych, gospodarczych, ale i społecznych. Życie wyglądało wtedy zupełnie inaczej, na ulicach królowały ortalionowe dresy, a niektórzy ich nosiciele, uzbrojeni w bejsbole często odwiedzali miejskie lokale gastronomiczne w celu wymuszenia haraczu, tj. "dobrowolnej" opłaty za "ochronę". Każde większe miasto borykało się z...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Ostatnio z kryminałem jest mi coraz bardziej nie po drodze. Może to nie jest jeszcze ten etap, gdzie ja chcę sunąć A1 na Wybrzeże, a kryminał zaiwania krajową 47 do Zakopca, ale te nasze drogi coraz bardziej się rozjeżdżają, a to dlatego, że część autorów - a mam tu na myśli autorów polskich - poszło w stronę - jak ja to nazywam - szkoły Bondy i Chmielarza, tworząc historie coraz bardziej odklejony od polskiej rzeczywistości, z bohaterami, których za cholerę nie jestem w stanie polubić, z wątkami często przypadkowymi, a przez to mało interesującymi. Na szczęście są jeszcze wyjątki od tej skwaśniałej mizerii, od tego nieświeżego gulaszu z przypalonego gara. Tym wyjątkiem jest Kamila Cudnik, której literacką drogę śledzę od Jej debiutu w 2019 roku i nawet stoję przy tej drodze kibicując i trzymając kciuki za dalszy pisarski rozwój. I wiecie co? Chyba działa, to trzymanie kciuków. Żartuję, oczywiście, ale Kamila faktycznie z książki na książkę jest coraz lepszą "kryminalistą". Po rewelacyjnej toruńskiej trylogii retro kryminałów, Autorka wraca do współczesności i do bohaterów, których stworzyła w 2020 roku w powieści "Zgadnij, kim jestem". "Wybacz" nie jest jednak bezpośrednią kontynuacją pierwszego tomu, ale o tym opowiemy sobie za chwilę.

"Wybacz" to policyjny kryminał z elementami thrillera, osadzony w Toruniu. Wszystko zaczyna się od morderstwa pary nastolatków dokonanym w sąsiedztwie opuszczonego dworca kolejowego Toruń Północny. Dwa precyzyjne strzały, dwa trupy, żadnych świadków, żadnych śladów. To nie będzie łatwe śledztwo. Gdy matka zabitej dziewczyny dowiaduje się o śmierci córki, wiesza się w swoim mieszkaniu, przed śmiercią jednak zdąża złożyć zeznania, dzięki czemu gliniarze mają chociaż punkt zaczepienia. Okazuje się, że dziewczyna była wolnym ptakiem i roszada wśród jej chłopaków była większa niż wśród dostawców pizzy. Czy więc motywem mogła być zazdrość, któregoś z odtrąconych kochanków? To będzie starał się ustalić komisarz Robert Bukowski wraz ze swoim zespołem. W trakcie żmudnego dochodzenia wychodzą jednak coraz to nowe fakty, odkrywane są kolejne rodzinne sekrety. Bukowski będzie musiał się zmierzyć również z własną rodziną, bowiem jego grzechy z przeszłości zaczną oddziaływać na teraźniejszość...

Kamila Cudnik, niczym Jej imienniczka z drugiego brzegu Bałtyku, doskonale łączy kryminalną intrygę z wątkami obyczajowymi. To balansowanie między mrokiem a codziennymi troskami i zwykłym życiem nie jest rzeczą łatwą i tę sztukę opanowali jedynie nieliczni polscy autorzy. Ale Kamila zdecydowanie jest w tym najlepsza. Po krótkich poszukiwaniach znalazła złoty środek, który od czasu "W cieniu twierdzy" konsekwentnie stosuje w swoich powieściach, co przy odpowiednio zbudowanym postaciom i samej historii, sprawia, że od Jej książek ciężko się oderwać. "Wybacz" to kolejna taka powieść, w której z jednej strony dostajemy zbrodnię i mozolne policyjne śledztwo, z drugiej zaś życie policjantów poza pracą, gdzie muszą mierzyć się z zupełnie innymi wyzwaniami, ot jak choćby dorastające i buntujące się potomstwo. Niekiedy te dwa światy przenikają się, a wówczas robi się naprawdę gorąco.

Punktem wyjścia do "Wybacz" jest wspomniane wcześniej podwójne morderstwo. Dlaczego dwoje osiemnastolatków skończyło zastrzelonych w takim miejscu? Co tam w ogóle robili po zmroku? Zapomniane przez Boga i ludzi okolice nieczynnego dworca, to miejscówka średnio nadająca się na romantyczną schadzkę, więc... Pytań jest cała masa i wraz z toczącym się śledztwem, dochodzą kolejne. Kamila Cudnik świetnie prowadzi fabułę, umiejętnie buduje atmosferę i delikatnie popycha czytelnika ku rozwiązaniu kryminalnej zagadki. W tej opowieści każdy ma swoje tajemnice, sprawy, które chce ukryć, przemilczeć. Sekrety i niedopowiedzenia tworzą klimat tej powieści, a całość podkręca odpowiednie tempo akcji, no i interesujący bohaterowie, oczywiście.

W "Wybacz" powracają postaci z powieści "Zgadnij, kim jestem" - o tym już wspomniałem. Ale spokojnie, jeśli nie czytaliście powieści z 2020 roku, to nie szkodzi, bo te dwie pozycje można traktować niezależnie. Chociaż Kamila nawiązuje do pierwszego tomu cyklu, to jednak nieznajomość tejże pierwszej części, w żadnym razie nie sprawi, że czytając "Wybacz" pogubicie się w fabule.

"Wybacz" to świetnie napisany współczesny kryminał miejski, w którym zabójstwo staje się jedynie pretekstem do opowiedzenia znacznie głębszej historii. Pragnienie wolności i niezależności, trudne relacje rodzice-dzieci, potrzeba akceptacji, nieprzepracowane traumy i przemoc domowa - te motywy przewijają się przez najnowszą powieść Kamili Cudnik, a dzięki Jej wrażliwości "Wybacz" jest powieścią pełną uczuć i emocji, które zostają w głowie, sercu i wyobraźni na dłużej. Owszem, to przede wszystkim mroczny kryminał z niebanalną intrygą i solidnie poskręcaną, niczym wyciągnięte z piwnicy światełka choinkowe, fabułą, ale również doskonała powieść obyczajowa. Tylko, proszę Was, nie mylcie mi tu obyczajówki z romansem, bo "Wybacz" nie ma w sobie nic z romansu. To świetnie napisana, mądra, przemyślana i dojrzała literatura gatunkowa, którą miałem przyjemność objąć patronatem i teraz z równie wielką przyjemnością Wam tę książkę polecam. Mam nadzieję, że po nią sięgnięcie i że dostarczy Wam równie wielu wrażeń, co mnie.

mroczne-strony.blogspot.com

Ostatnio z kryminałem jest mi coraz bardziej nie po drodze. Może to nie jest jeszcze ten etap, gdzie ja chcę sunąć A1 na Wybrzeże, a kryminał zaiwania krajową 47 do Zakopca, ale te nasze drogi coraz bardziej się rozjeżdżają, a to dlatego, że część autorów - a mam tu na myśli autorów polskich - poszło w stronę - jak ja to nazywam - szkoły Bondy i Chmielarza, tworząc historie...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Blake Crouch to jeden z tych pisarzy, którzy potrafią dostarczyć rozrywkę na poziomie. To taki Grady Hendrix, ale od thrillera i fantastyki. Obaj panowie czerpią z popkultury - choć może Crouch nie tak oficjalne - i obaj potrafią opowiadać historie. Minęło jednak sporo czasu (prawie 5 lat) od kiedy Polscy czytelnicy mogli przeczytać coś nowego od twórcy trylogii "Wayward Pines". Ostatnio była to "Rekursja", która swoją premierę miała we wrześniu 2019 roku. Szmat czasu, ale warto było poczekać, bowiem Blake Crouch w powieści "Upgrade. Wyższy poziom" serwuje nam ostrą jazdę bez trzymanki.

Mamy lata '50 XXI wieku. To czas po Wielkim Głodzie, który zebrał żniwo ponad 200 milionów ofiar oraz czas powszechnej inwigilacji i zamordyzmu. Za głód odpowiadała Miriam Ramsey - naukowiec, która wraz ze swoim zespołem, zakaziła wirusem owady. Ingerujący w DNA wirus miał na celu wyplenić szarańczę niszczącą uprawy, ale zmutował i doprowadził do zniszczenia całych zbiorów. Teraz modyfikacje DNA są surowa karanym przestępstwem, a ściganiem tych, co się tym parają, zajmuje się Agencja Ochrony Genów, w której pracuje Logan Ramsey - syn Miriam. Jako młody chłopak pomagał matce w laboratorium, za co trafił do więzienia na kilka lat, teraz tropi ludzi pokroju swojej rodzicielki. W czasie jednaj z akcji wpada w pułapkę i zostaje ranny przez bombę lodową. Szybko okazuje się, że w lodzie, którego odłamki wniknęły w jego ciało był wirus modyfikujący DNA. Logan staje się nadczłowiekiem, pamięta wszytko co przeczytał, widział i doświadczył w całym swoim życiu, ma większą odporność na ból, jest superinteligentny i znacznie szybszy niż dotychczas. Gdy jego szef dowiaduje się o tym, postanawiają go uwięzić i upozorować śmierć. Przebywając w tajnym rządowym ośrodku, Logan nie ma pojęcia, że jest jedynie pierwszym etapem większego planu, obejmującym całą ludzkość...

"Upgrade. Wyższy poziom" to powieść szybka i bardzo dynamiczna. To thriller science fiction w starym, dobrym stylu gdzie główny bohater jest osaczony i ścigany i wbrew przeciwnością losu prze do przodu, aby powstrzymać złoli przed zrobieniem światu krzywdy. "Upgrade" to połączenie filmów "Jestem bogiem" z Bradleyem Cooperem i Robertem De Niro, "Ściganego", "Wroga publicznego" i powieści Patrika Lee, ze szczególnym naciskiem na "Tunel" i "Widmową krainę" oraz "Uciekiniera" Stephena Kin... o, przepraszam, Richarda Bachmana. Więcej by się tego znalazło, bo faktycznie Blake Crouch sięga po sprawdzone motywy, ale wykorzystując je robi to bardzo dobrze i tworzy coś zupełnie nowego. Już sama wizja niedalekiej przyszłości robi wrażenie. Co tu dużo mówić, jest mroczna, jest posępna i nie dająca nadziei. Zresztą, pewnie część z Was widzi, że jako ludzkość nie idziemy w dobrym kierunku i naprawdę nie potrzeba wielkiego głodu, aby oddać rządom swoją wolność. Ale póki co - jak powiedział stary mędrzec - "jest chu*owo, ale stabilnie", tymczasem w "Upgrade" nie można mówić o stabilizacji. To znaczy inaczej - ona jest, ale tylko pozorna, a pod tymi pozorami wszystko się chwieje, chybocze, jest skorodowane dekadami błędów, zaniedbań i złych chęci skorumpowanych polityków. Ameryka Croucha to takie dzisiejsze Chiny+, gdzie naszpikowane kamerami miasta śledzą każdy ruch obywateli, a Sztuczna Inteligencja w tej totalnej kontroli bardzo pomaga. W "Upgrade" naturalne jedzenie jest na wagę złota, a zabawa DNA powszechna, choć odbywająca się w podziemiu.

Przetrzebiona i obita Ameryka stoi na krawędzi upadku i jakby tego było mało Blake Crouch, wrzuca do tego świata głównego bohatera, który jest postacią tragiczną. Ale nie "tragiczną" w sensie: beznadziejną. Mówię o tragizmie niemalże Szekspirowskim, gdzie główny bohater ze wszystkim stron dostaje po dupie. Logan to właśnie taka postać i to od samego początku powieści. Od kilku lat żyje bowiem z piętnem dokonań swojej matki. Te 200 milionów ofiar Wielkiego Głodu ciąży również na jego sumieniu, a potem, gdy wbrew własnej woli Jego DNA zostaje zmienione, Agencja, której poświęcił ostatnie lata życia, odbiera mu wszystko: wolność, rodzinę, a nawet życie, bo przecież fingują jego śmierć. Ląduje w szklanej klatce niczym nowy, nieznany gatunek zwierzęcia, a gdy wreszcie udaje mu się uciec, musi się zmierzyć z przeszłością, przyszłością i własną siostrą.

Crouch stworzył powieść bardzo dobrą i wciągającą, co akurat w przypadku tego autora nie jest zaskoczeniem. Dynamizm tej opowieści robi tu świetną robotę i właściwie jest tu wszystko, czego oczekiwałbym po tego typu literaturze rozrywkowej. Może jedynie ograniczyłbym ciut tę warstwę naukową, ale takie naprawdę męczące sceny, naszpikowane żargonem były chyba dwie lub trzy, więc spokojnie, można przecierpieć. A myślę, że warto, bo Blake Crouch napisał porywające czytadło, od którego ciężko było mi się oderwać. Jeśli lubicie filmy i książki, które wymieniłem wcześniej, po "Upgrade. Wyższym poziom" możecie śmiało sięgać, bo to powieść, którą nie tylko dobrze się czyta, ale i ma swój przekaz. Jaki? A to musicie odczytać sami. Wszystkiego za Was nie zrobię. 😉 Ale książkę serdecznie Wam polecam.

mroczne-strony.blogspot.com

Blake Crouch to jeden z tych pisarzy, którzy potrafią dostarczyć rozrywkę na poziomie. To taki Grady Hendrix, ale od thrillera i fantastyki. Obaj panowie czerpią z popkultury - choć może Crouch nie tak oficjalne - i obaj potrafią opowiadać historie. Minęło jednak sporo czasu (prawie 5 lat) od kiedy Polscy czytelnicy mogli przeczytać coś nowego od twórcy trylogii...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to