Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Czwarta moja książka Josepha Rotha, interesująco inna od innych. Wielki hotel w upadłym mieście Łodzi jako obraz drabiny społecznej, zamieszkany i przez milionerów, i biedaków, wielkie fortuny i jeszcze większa nędza, świetna galeria ludzkich typów oraz rebelia – jako efekt I wojny światowej.

Mimo wszystko chyba Roth czuł się jednak najlepiej w swych ukochanych klimatach cesarsko-królewskich. Choć nie, źle napisałem: to raczej ja wolę go, gdy pisze o CK Monarchii czy jej końcu. Bądź co bądź ten polski Żyd z galicyjskich Brodów, gdzie w 1913 zdał maturę, był największym chyba literackim patriotą tego przedziwnego państwa. Państwa, które – gdy istniało - było przedmiotem drwin, a za którym potem tęskniono (co dotyczy m.in. Żydów, gdzie nie byli systemowo prześladowani), bo było stosunkowo przyzwoite, na tle tego co było i wkoło niego, i – zwłaszcza - po jego rozpadzie….

To jedna z pierwszych książek Autora, napisana w 1924 r., gdy żywa była jeszcze pamięć rewolucyjnych wstrząsów z 1918 i lat następnych (a on sam lekko wtedy komunizował). Objawia tu sporą wrażliwość i ”słuch społeczny” na ówczesnych „wykluczonych”, której w takim wymiarze nie dostrzegłem w trzech innych jego książkach, włącznie z arcydziełem „Marsz Radetzky’ego”, niezapomnianą elegią po CK Monarchii…

To poruszający portret Łodzi (przywodzący nieco na myśl genialną „Ziemię obiecaną”, choć bez jej głębi, rozmachu i panoramy). To czasy tuz po I wojnie, gdy przepadł wielki rynek zbytu włókiennictwa na Wschodzie (bo Łódź zaopatrywała całą Rosję w perkale i nie tylko). Można prowokacyjnie przywołać tu słowa Róży Luksemburg o nierozerwalnym związku gospodarek podzielonego kraju z rynkami państw zaborczych. Łatwo dziś je wyszydzać, ale to m.in. właśnie Łódź zapłaciła za to nie byle jaka cenę….

Miasto jest widziane oczami austriackiego jeńca wracającego po I wojnie z rosyjskiej niewoli, który zamieszkuje w tytułowym hotelu. Najbiedniejszym przypadają tam górne pietra – odwrotnie niż w drabinie społecznej. Na początku narrator ma pewne nadzieje, czy też złudzenia: „Do hotelu Savoy mogłem przyjechać w jednej koszuli, a opuścić go jak możny pan z dwudziestoma walizami - i wciąż jeszcze być Gabrielem Danem”.

„Wszyscy, którzy tu mieszkają, będą ofiarami hotelu +Savoy+. Nikt nie ujdzie cało z hotelu +Savoy+” – a jest tak samo upiorny, jak i rzeczywistość miasta. Tu przetrzymuje się tych, których nie stać na zapłatę rachunku, organizuje się dla bogaczy imprezy z nagimi dziewczętami („Stały w białej nagości jak młode łabędzie”).

Obraz hotelu i jego gości, a także „gości” jest wstrząsająco znakomity:

„Hotel „Savoy” był jak świat, na zewnątrz promieniał potężnym światłem, z siedmiu pięter tryskał przepych, ale wewnątrz mieszkała nędza w pobliżu bóstwa, to, co mieszkało na górze, leżało na dole, pogrzebane w przestronnych grobach, a groby piętrzyły się na przytulnych pokojach sytych, którzy siedzieli na dole w spokoju i zadowoleniu, nie obciążeni lekkimi trumnami".

„Wszystkie miasta na świecie posiadają mniejsze lub większe hotele +Savoy+”.

„Wiedziałem, że nikt z nich nie mieszka dobrowolnie w hotelu +Savoy+. Każdego z nich przykuwało jakieś nieszczęście. Dla każdego z nich hotel +Savoy+ był nieszczęściem”.

Także opisy Łodzi porażają:

„Bóg ukarał to miasto przemysłem. Przemysł jest najsurowszą karą Bożą".

„Glanc prowadził mnie przez nieznane uliczki, obok podwórzy, zanieczyszczonych placów, na których leżało śmiecie i gruz, świnie rechtały, szukając zabłoconymi pyskami żywności. Zielone roje much bzykały nad kupkami brunatnego ludzkiego kału. Miasto nie było skanalizowane, śmierdziało ze wszystkich domów".

„Przechadzam się jeszcze raz po mieście, oglądając groteskową architekturę skośnych dachów, fragmentów kominów, rozbite i papierem gazetowym zaklejone szyby okien, nędzne podwórza, rzeźnię na krańcu miasta, kominy fabryczne na horyzoncie, baraki robotnicze”.

„Kraj dokoła jest smutną pięknością, przekwitłą kobietą; zewsząd dochodzą głosy jesieni, chociaż kasztany są jeszcze ciemnozielone. W jesieni trzeba być gdzie indziej, w Wiedniu na Ringstrasse, na ulicach zasianych złotym listowiem, patrzeć na domy podobne do pałaców, na ulice prościutkie i wystrojone, jak na przyjęcie wytwornych gości ”.

„Jest to miasto deszczu i beznadziejności (…) W każdej kropli deszczu kryje się tysiąc pyłków węglowych, które przylepiają się do twarzy i ubrań ludzi”.

„Siedziały tu robotnice, młode dziewczęta, były bardzo pijane, ale nic nie mogło zniszczyć doszczętnie ich świeżości, wódka bezskutecznie zwalczała ich zdrowie”.

„Jadali w kuchni dla biednych. Porcje stawały się coraz mniejsze, a głód coraz większy. Strajkujący robotnicy siedzieli i przepijali swoje strajkowe zasiłki w poczekalniach dworca, a żony ich i dzieci głodowały”.

„Źle się ludziom wiodło. Sami sobie gotowali los, a mniemali, że pochodzi od Boga".

„Ten nie ma chleba, a ów zjada go z goryczą. Ten chce być syty, a ów wolny. Ten znów porusza ramionami – wydaje mu się, że to skrzydła, że za chwilę, za miesiąc, za rok wzbije się ponad niziny życia".

Gdy czytałem ten fragment o „dobrym fabrykancie”, przyszło mi na myśl „kapitalistyczne” 500+….

„- Ja płacę dodatek od każdego noworodka – chełpi się Kanner - a od tego czasu na moich robotników spadło błogosławieństwo dzieci. Życzę moim wszystkim wrogom tak płodnych robotników. Ci ludzie sami się gubią; ale robotnik traci rozum dla dwóch procent od poborów i dostarcza mi kopy dzieci".

Szkoda tylko, że Autor tylko szkicuje napiętą sytuację społeczną jako podglebie możliwego wybuchu, który tak czy inaczej wydaje się nieunikniony….

"- Chcę tu robić rewolucję – oświadczył, a powiedział to tak zwyczajnie, jak gdyby oznajmiał, że zamierza napisać list”.

„Jest agitatorem z miłości do zamieszek”.

Rewolucji, czy tez może właśnie krótkotrwałym zamieszkom, poświęcone są zaledwie trzy krótkie, ostatnie rozdziały. Po jednym cytacie na każdy:

„Tłum stoi w rynku i rzuca kamieniami w pustą ulicę. Kamienie napełniają środek ulicy. Można by ją na nowo brukować".

„Odzywa się werbel bębnów, twardy krok podkutych butów, syk komendy".

„W szarzejącym poranku sterczą na pół zwęglone mury hotelu".

Inne cytaty:

„Długo byłem samotny wśród tysięcy ludzi. A teraz istnieje tysiąc rzeczy, które mogę dzielić z innymi".

„Żywszymi stały się rzeczy żywe, brzydszymi wydawały się ogólnie potępiane, niebo bliższe, a ziemia uległa".

„Abel Glanc staje się niespokojny. Wszyscy Żydzi są niespokojni".

„Będąc chudym i smukłym, mógł pomieścić się w każdym kącie. Był to w ogóle jego los – wynajdywanie i wypełnianie luki w cudzym życiu".

„Dawał pieniądze, ażeby wykupić swoją duszę od grzechu złota".

Czwarta moja książka Josepha Rotha, interesująco inna od innych. Wielki hotel w upadłym mieście Łodzi jako obraz drabiny społecznej, zamieszkany i przez milionerów, i biedaków, wielkie fortuny i jeszcze większa nędza, świetna galeria ludzkich typów oraz rebelia – jako efekt I wojny światowej.

Mimo wszystko chyba Roth czuł się jednak najlepiej w swych ukochanych klimatach...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Nigdy dosyć świadectw ludobójstwa w środku Europy - zaledwie w pół wieku po najstraszliwszej rzezi, także przecież i na tamtych terenach. „Pomyślałem, że Srebrenica to taka nasza +mała+ Treblinka, oddalona o cztery godziny jazdy z Sarajewa i trochę mniej z Tuzli” – pisze Autor. Tak, to ta sama, tak powszechna w czasie i przestrzeni, tam i tu, pogarda dla Innego czy Gorszego.

Od strony faktograficznej opowieść ówczesnego tłumacza wojsk ONZ, obecnie dziennikarza, wnosi niewiele. Jednym z jej walorów jest zaś autentyzm relacji, choćby i spisanej po latach, oddanie ówczesnych nastrojów - a raczej naiwnych złudzeń i próżnych nadziei - muzułmańskich Jugosłowian (tak, wiem, że to termin od dawna nieaktualny) ze Srebrenicy i okolic. Od Serbów niczego dobrego nie oczekiwali, bo nie mieli prawa oczekiwać, ale liczyli, bo mieli prawo liczyć, że żołnierze UNPROFOR zapewnią im bezpieczeństwo. Bardziej pomylić się nie mogli….

Kolejne to też potwierdzenie, iż wojna nie czyni nikogo, ale to nikogo, lepszym. Dotyczy to nie tylko sprawców, ale i ofiar. Zresztą oba te statusy, mówiąc może zbyt elegancko, opalizują i mają tendencję do przenoszenia się to na jedną, to na drugą stronę – nie ma tu z reguły determinizmu. I właśnie to jest w każdej wojnie najstraszniejsze. Zwłaszcza tej, domowej, jak tam i wtedy – a nie zmienia tego, że wina Serbów tysiąckroć większa….

I właśnie kolejną wielką wartością tej wstrząsającej opowieści jest to, czego tu nie ma. Nie ma bowiem żadnej idealizacji własnej strony, co nieczęste w opowieściach o wojnach, gdzie zwykle „my” bezgrzeszni jesteśmy niczym cherubiny, a tylko „oni” to zaiste diabły wcielone….

Przejmująco prawdziwie brzmią takie np. zdania…

„Był to znak, że stajemy się coraz bardziej podobni do Serbów, że powoli stajemy się nimi, a mówiąc precyzyjniej – tymi, którymi oni chcieli, byśmy się stali”.

„Serbowie traktowali nas jak zwierzęta, a my po pewnym czasie właśnie tak zaczęliśmy się zachowywać”.

„Za dnia walczyliśmy z Serbami, nocą, jedni przeciwko drugim o każdy kęs pożywienia”.

„Znaczna część pomocy już nazajutrz po przywiezieniu lądowała na miejskim targu. (…) Właściwie tylko raz się zdarzyło, że policja zrobiła nalot na i wyłapała handlujących pomocą humanitarną”.

Autor jest świetnym obserwatorem uniwersalnych zjawisk, które towarzyszą, muszą towarzyszyć, wszelkim takim sytuacjom krańcowym. Także wtedy, gdy na żer, w pełni nieubłaganego słońca, wychodzą ludzkie hieny.

I notuje: „Dałem obrączkę za parę kilo papryki” – powiedział mi pewien starszy znajomy”. Albo „Zrobiło mi się niedobrze, gdy widziałem jak przez drut kolczasty za trzy pudełka papierosów bierze od starszego, siwego mężczyzny wielki, chyba największy złoty sygnet, jaki kiedykolwiek widziałem”. Skądś to znamy: ile to żądali nasi rodacy od Żydów na stacji w Treblince za butelkę wody…?

Autor wie też dobrze, od czego może teraz zależeć los człowieka. „Ludzie nie rozumieli, że to, czy przeżyją, zależeć będzie od tego, jak szybko zaakceptują fakt, iż do nowego świata nie wolno wnieść nic ze starego. Stary świat utracili bezpowrotnie, nowym rządziły typy spod ciemnej gwiazdy, przestępcy, kryminaliści, skorumpowani policjanci... ”.

Uwagę przykuwa pozornie błaha, zdawkowa rozmowa Autora z największym serbskim rzeźnikiem Ratko Mladiciem, gdy już wiadomo, że Holendrzy z UNPROFOR oddają muzułmańską ludność Srebrenicy w jego zbroczone krwią ręce. Tym razem, jakimś kaprysem watażki („czuł się jak bóg”), zwraca mu jego legitymację tłumacza ONZ i puszcza wolno („przez kolejne miesiące śnił mi się po nocach”).

Innym dramatycznym momentem jest skreślenie przez holenderskiego komendanta z listy tych, którzy maja ocaleć – bo wyjadą ze Srebrenicy z dzielnymi żołnierzami UNPROFOR jako ich pracownicy – dopisanego „na szybko” brata kolegi Autora. „Wziął różowy flamaster i – dotąd nie mogę uwierzyć, że zrobił to różowym flamastrem, może powinien wziąć jednak czarny – przekreślił nazwisko, człowieka, życie. Muhamed Nuhanović – miał 19 lat, a ja do dzisiaj winię siebie; winię nas wszystkich, że jego nazwisko wpisaliśmy na końcu listy; może gdyby znalazł się gdzieś w środku, ukryty wśród naszych nazwisk, Franken nie zauważyłby go, może Muhamed żyłby do dzisiaj”.

Szczególny imperatyw Suljagić odczuwa wobec anonimowych ofiar. „O nich właśnie myślę, o tych postaciach pozbawionych nazwiska, bez tożsamości, które staną się bezimiennymi liczbami. Ilu takich się przewinęło, ilu z nich któregoś dnia po prostu nie zjawiło się tam, gdzie byli jeszcze wczoraj, a my nie odczuliśmy ich braku, bo to miejsce zajęli inni, którzy też później odeszli. Znikali bezgłośnie, równie cicho jak istnieli”.

Inne cytaty….

„Śmierć była do przyjęcia, ale strach przed śmiercią nie”.

„Półgłosem powtórzyłem, co przed chwilą usłyszałem, zupełnie jakby wieść miałaby się stać mniej straszna, gdy już się nią z kimś podzielę”.

„W te zimowe miesiące otrzymaliśmy całkiem nową broń, coś, o czym nikt prócz nas nie wiedział - gniew. Wreszcie rozgorzał, po tym wszystkim, obalając granice poszanowania bliźniego i moralności, dwóch pojęć, które pierwsze giną na wojnie, bo ofiara od razu traci te cechy lub sama się od nich uwalnia, gdy stają się przeszkodą między nią a życiem”.

„Jestem przekonany, że miejsce urodzenia jest nieistotne w porównaniu z miejscem śmierci. Pierwsze nic o nas nie mówi, to tylko suche dane geograficzne; drugie mówi wszystko o naszych poglądach, przekonaniach, wyborach, którym pozostaliśmy wierni do końca, póki nie dosięgła nas śmierć. A jeśli się mylę, jeśli człowiek nie może sobie wybrać miejsca śmierci, tak jak nie może wybrać miejsca urodzenia? ”.

Nigdy dosyć świadectw ludobójstwa w środku Europy - zaledwie w pół wieku po najstraszliwszej rzezi, także przecież i na tamtych terenach. „Pomyślałem, że Srebrenica to taka nasza +mała+ Treblinka, oddalona o cztery godziny jazdy z Sarajewa i trochę mniej z Tuzli” – pisze Autor. Tak, to ta sama, tak powszechna w czasie i przestrzeni, tam i tu, pogarda dla Innego czy...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Jedna z najlepszych przeczytanych książek o pobieraniu nauk, relacjach uczeń-wychowanek i jeszcze paru egzystencjalnych problemach. Klimaty kafkowsko-musilowskie, a i Schulz może przyjść na myśl. Tylko że Rober Walser był wcześniej. Jakimże był pisarzem! Niełatwo uwierzyć: to rzecz z roku 1909 (!).

„Nauczyć się tu można niewiele, brak sił pedagogicznych i my, chłopcy z Instytutu Benjamenty, nigdy do niczego nie dojdziemy, to znaczy w przyszłości będziemy wszyscy czymś małym i podrzędnym”.

Takie zdanie otwiera tę lekko fantasmagoryczna opowieść o szkole idealnych lokajów, która może być ogólnym obrazem szkoły jako takiej. Zwłaszcza tego jej modelu – pruskiego z 19. wieku - którym do dziś katuje się niczemu winne dzieci, m.in. w Polsce (a nie widzę szansy zmiany tego na model skandynawski, przyjazny wychowankom i nastawiony na wspólne rozwiązywanie problemów, a nie wkuwanie budowy mitochondrium czy wzoru na kołowrót).

Ten niby-dziennik to w znacznym stopniu autobiografia: po ukończeniu takiej właśnie szkoły w Berlinie Autor - nb. Szwajcar, nie Niemiec - służył w pałacu „tych” Hochbergów w dzisiejszej Dąbrowie Niemodlińskiej.

Dewizą szkoły jest - a jakże - „Mało, ale gruntownie”. Czego się uczył? Aby być posłusznym. Przewrotny narrator nie jest zresztą przeciwny rygorom. „Kiedy nie powinno się czegoś robić, to czasem tak to korci, że nie można inaczej, jak tylko mimo wszystko właśnie to zrobić. Dlatego z zasady uwielbiam wszelki przymus, bo dzięki temu można się z góry cieszyć na wykroczenia”.

Ale to wszak nie tylko rzecz o szkole (żaden to chłopacki „Sposób na Alcybiadesa” sprzed lat), ale i opowieść o człowieku i jego losie, sytuacji egzystencjalnej i społecznej, zależnościach, przymusach sytuacyjnych, relacjach między warstwami społecznymi itepe itede.

Co drugie zdanie godne zanotowania i zapamiętania, niekoniecznie po to, aby zabłysnąć bon motem. To po prostu mądra książka, niekryjąca niczego, co nie tylko może, ale musi się przydarzyć człowiekowi.

Język całości jest wyrafinowany, acz nie przemądrzały. Wiadomo, że styl to człowiek i jest on także znakiem rozpoznawczym Walsera. Uwiódł mnie tym już w pierwszej przeczytanej książce: zbiorze opowiadań „Niedzielny spacer”.

Bo czy takie np. zdanie nie brzmi niczym wprost z Manna? „Wygody skłaniają do bezmyślności i okrucieństwa. Słyszysz te gniewne grzmoty i dudnienie? To niepokój. Zażyłeś pokoju i wytchnienia. Teraz nadciąga niepokój, nie uchronisz się od zwątpienia i rozterki. Chodź! Trzeba odważnie stawić czoła temu, co nieuniknione”.

Zresztą cień śmierci ogarnie i narratora…. „Uczymy się przeżywać i znosić straty, a to jest, moim zdaniem, umiejętność, zaprawa, bez której człowiek nie wiem jak wybitny pozostanie na zawsze dużym dzieckiem, poniekąd mazgajem”.

Walser jest świetnym obserwatorem ludzkich zachowań, ba – także i samego siebie. Genialny jest np. opis wizyty narratora w „restauracji z damską obsługą” (żyjemy na razie w dobie obłudy społecznej – to jeszcze nie Babilon-Berlin lat 20.)

„Dziewczyna była Polką, była smukła, zwinna i tak cudownie grzeszna (…) Ciągle zrywała się i przynosiła coś do picia. Raz po raz. Chciała po prostu jak najszybciej wyciągnąć od głupiego chłopaka sporą sumkę pieniędzy”.

„Wciąż na nowo upajała mnie woń, jaka biła od tej dziewczyny. Spostrzegła to i uznała za objaw wytworności. (…) – Przywitaj się ze mną. I wtedy zrobiłem to, co się w takich miejscach nazywa przywitaniem, to znaczy wśród śmiechu, żartów i pocałunków wyjaśniła mi, o co chodzi, a ja to zrobiłem”.

Autor zastawia liczne pułapki na czytelnika, wielu wątków nie da się tu odczytywać dosłownie, bo jednak nie jest to czysty realizm. Tak czy inaczej: satysfakcja czytelnicza gwarantowana.

Trochę pyszniejszych cytatów….

Gadamy o głupstwach, często także o rzeczach poważnych, ale unikamy wielkich słów. Piękne słowa są strasznie nudne.

Wyświadczyć przysługę komuś, kogo nie znamy i kto nas nic nie obchodzi, to wspaniała rzecz, w takich chwilach spoza boskiej mgły wychyla się raj.

Nie ma dla mnie większej przyjemności, niż podsuwać ludziom, którzy są mi szczególnie bliscy, z gruntu fałszywy obraz mojej osoby.

Ludzie, którzy umieją się złościć, są mi nad wyraz sympatyczni.

Ojciec mój jest starszym radcą, ja zaś uciekłem od niego, bo obawiałem się, że zmiażdży mnie swoją doskonałością.

Cała Europa wysyła tu swoje próbki człowieczeństwa.

Kolega Schilinski jest z pochodzenia Polakiem. Mówi śliczną łamaną niemczyzną.

Robił, co mógł, by uchodzić za chłopca nierozgarniętego, nieprzydatnego i nieudanego, co mnie osobiście bardzo się podoba.

- Kraus - powiadam - zważ, proszę, że i Żydzi są ludźmi.
Spieramy się o zalety i wady Żydów i pysznie się przy tym bawimy. Jestem zdumiony trafnością jego poglądów.
- Żydzi mają pieniądze - powiada.
Potakuję, zgadzam się z tym i mówię:
- Dopiero pieniądze robią z ludzi Żydów. Biedny Żyd to w ogóle nie Żyd, a bogaci chrześcijanie, ho ho ho, to dopiero najgorsi Żydzi.

Kiedy się po prostu jest i nic się nie robi, czuje się nagle jak uciążliwą rzeczą jest istnienie.

Owszem, na świecie zachodzi tak zwany postęp, ale to tylko jedno z wielu kłamstw, jakie rozsiewają spryciarze, żeby tym bezczelniej i bezwzględniej wyciskać z ludzi pieniądze.

Gderanie zrzędy brzmi w moich uszach piękniej niż szmer leśnego strumyka, błyszczącego w najpiękniejszym słońcu letniego popołudnia.

Czuję, jak mało mnie obchodzi to, co się nazywa światem, a jak wielkie i porywające wydaje mi się to, co sam w duchu nazywam światem.

Dziwna rzecz, ile przyjemności sprawia mi doprowadzać do gniewu tych, którzy sprawują władzę .

Jestem cnotliwy w wyobraźni, ale gdy chodzi o pielęgnowanie cnót?

Z oczu patrzy mu przerażająco dobrze.

Głupcy tacy jak on stworzeni są na to, by awansować, piąć się w górę, żyć dostatnio i rozkazywać innym.

Gdyby nie wady i błędy, świat byłby pozbawiony ciepła, uroku i bogactwa. Wraz z przywarami i słabości znikłoby pół świata i to może akurat jego piękniejsza połowa.

Gardzę łzami, a jednak płakałem. Wprawdzie tylko wewnętrznie, ale może to jest właśnie najgorsze.

- Panie przełożony – rzekłem w wielkiej irytacji – bardzo proszę nie traktować mnie w ten nieco obelżywie przyjacielski sposób.

Może mógłby mu pomóc jakiś bóg, ale bogów nie ma, jest tylko jeden jedyny, a ten jest zbyt wzniosły, by pomagać.

Od razu widać, kiedy ludzie mogą poszczycić się sukcesami i uznaniem, wręcz puchną od sytego zadowolenia z siebie, siła próżności wydyma ich jak balony, zmieniają się nie do poznania.

Piękny czarny kot leżał na ciemnoczerwonym, krytym pluszem fotelu, jak ciemna, miękka przyjemność w czerwonej oprawie.

Jedna z najlepszych przeczytanych książek o pobieraniu nauk, relacjach uczeń-wychowanek i jeszcze paru egzystencjalnych problemach. Klimaty kafkowsko-musilowskie, a i Schulz może przyjść na myśl. Tylko że Rober Walser był wcześniej. Jakimże był pisarzem! Niełatwo uwierzyć: to rzecz z roku 1909 (!).

„Nauczyć się tu można niewiele, brak sił pedagogicznych i my, chłopcy z...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Według mnie kolejne arcydzieło Grassa. A także ponowny hołd i dla „Wiecznego Gdańska”, i dla wszelkiej odmienności. To moja 4. książka Noblisty, po „Blaszanym bębenku”, „Idąc rakiem” i „Moim stuleciu”. I kolejny zachwyt.

Porywająca to rzecz, będąca niby-prequelem „Blaszanego bębenka” (choć o niebo od niego łatwiejsza językowo i formalnie) rzecz o dojrzewaniu w tuż przed- oraz wojennym Gdańsku. Zresztą nienazwany Oskar Matzerath filuternie wyłania się kilka razy z jej stronic („u stóp troskliwie pochylonych dorosłych, mniej więcej trzyletni bachor uderzał monotonnie drewnianą pałeczką w dziecięcy blaszany bębenek, zamieniając popołudnie w piekielną kuźnię”).

Główny bohater to fascynujący wszystkich, w tym mnie, Joachim Mahlke. Jest katolikiem, nie przepada za nazizmem, czci Czarną Madonnę i szczyci się wydobytą z wraku plakietka z Piłsudskim.

I to on skradnie Żelazny Krzyż niemieckiemu gierojowi, podczas szkolnego z nim spotkania. A co z nim zrobi? Ano to: „Zdjął sobie cacko z szyi, ceremonialnym gestem przyłożył końce wstążki z obu stron ponad biodrami i zabawnie naśladując pozycję nóg, ramion i przekrzywionej głowy dziewczyny, ale nie jakiejś określonej, tylko tak w ogóle, zawiesił wielki metalowy lizak na członku i jądrach: ale order zdołał zakryć zaledwie jedną trzecią jego narządów płciowych”.

Ale w końcu Mahlke trafi do Wehrmachtu, a wtedy…………

To mocno antywojenna, czyli antyfaszystowska książka. Nie pomija tego, co nazizm zgotował własnym obywatelom.

Taki np. cytat: „Zajęto Krym, a w północnej Afryce Rommel posuwał się znowu naprzód. Esch i Hotten Sonntag zgłosili się na ochotnika, obaj do lotnictwa, ale potem, tak samo jak ja, który wahałem się i wahałem, chciałem pójść do marynarki, to znów nie chciałem, dostali się do grenadierów pancernych, rodzaju lepszej piechoty. Mahlke nie zgłosił się, jak zawsze był wyjątkiem, i powiedział: - Chyba macie kręćka!”.

Po tej lekturze wydaje się, że wiem, na co zapatrzył się nieodżałowany Paweł Huelle w niezapomnianym „Weiserze Dawidku”, jednej z moich ulubionych książek. Bo i tu jest tajemniczy młodzieniec o nadzwyczajnych umiejętnościach - choć katolik, nie Żyd, ale w hitlerowskim Gdańsku to znak niemal podobnego wykluczenia - i też są przesłuchania uczniów, i jest magiczne miejsce – chyba nie przypadkiem jest to wrak polskiego minowca „Rybitwa”, i jest jedna dziewczyna w chłopackiej grupie, i opresyjny system, i ta sama magia niewyjaśnionej tajemnicy.

Język powieści jest dokładnie taki, za jakim przepadam – gesty od opisów, przymiotników, znaczeń.

Wspaniałe, złożone zdania. Takie książki są sednem literatury….

I tylko zadziwiają mnie krytyczne opinie obwiniające Autora za to, że nie pomija przejawów seksualności bohaterów, czyli wyrostków i podlotków – dość niezbornej i na pewno niepięknej, gdy hormony szaleją. Tak, w literaturze nie było tego 100 czy 200 lat temu, ale mamy 21. wiek. I aż chce się przywołać stare powiedzenie: ”Zapomniał wół, jak cielęciem był….”

Cytatów można przytaczać aż za wiele…..

Nawet gdybyśmy obaj byli wymyślonymi postaciami, musiałbym pisać. Ten, kto nas z racji swego zawodu wymyślił, zmusza mnie, abym wciąż dotykał ręką twego jabłka Adama, prowadził je wszędzie, gdzie zwyciężało lub ponosiło klęskę.

Napis obiegający plakietkę objaśnił nas, że Mahlke wydobył na światło dzienne podobiznę marszałka Piłsudskiego.

Mahlke powiesił sczerniałą srebrną Matkę Boską pomiędzy brązowym profilem Piłsudskiego a pocztówkowym zdjęciem komandora Bontego, bohatera spod Narviku.

Był w naszych oczach owym niezwykłym Mahlkem, który zbierał oklaski to w wyszukany, to w ekstrawagancki sposób.

Nie był przystojny. Powinien był dać sobie zoperować jabłko Adama. Być może ta chrząstka była powodem wszystkiego.

Nie był łasy na dziewczęta, nie wyłączając siostry Schillinga. Na moje kuzynki z Berlina patrzył jak ryba. Jeżeli w ogóle się kimś interesował, to raczej chłopcami; przez co nie chcę bynajmniej powiedzieć, że Mahlke był na opak; w owych latach, kiedy stale kursowaliśmy pomiędzy kąpieliskiem a spoczywającą na dnie krypą, sami nie wiedzieliśmy dokładnie, czy jesteśmy samcami czy samiczkami.

Jeżeli dla Mahlkego istniała jakaś kobieta, to tylko Maria Panna.

Kto szedł w tym kierunku przez Osterzeile, widział ponad dachami po prawej ręce przednią i wschodnią stronę tej samej dzwonnicy; kościół Serca Jezusowego znajdował się bowiem dokładnie pomiędzy Osterzeile a Westerzeile, po przeciwległej stronie Bärenweg, i czterema tarczami zegarowymi pod zieloną cebulastą kopułą wskazywał czas całej dzielnicy, od placu Maxa Halbego po katolicką kaplicę Marii Panny, która nie miała zegara, od Magdeburger Strasse po Posadowskiweg, w pobliżu Schellmuhl, i dzięki niemu zarówno ewangeliccy jak katoliccy robotnicy, urzędnicy, sprzedawczynie, uczniowie szkół podstawowych i gimnazjaliści, niezależnie od wyznania, mogli stawiać się punktualnie do pracy czy w szkole.

Ze swego pokoju Mahlke widział tarczę zegara po wschodniej stronie wieży. Urządził sobie izdebkę na poddaszu, między lekko pochylonymi ścianami, z deszczem i gradem tuż nad swoją czupryną z przedziałkiem pośrodku głowy; była to mansarda pełna chłopięcych rupieci, od zbioru motyli po fotosy ulubionych aktorów, lotników z wysokimi odznaczeniami i generałów wojsk pancernych; pomiędzy nimi zaś nie oprawiona reprodukcja Madonny Sykstyńskiej z dwoma pyzatymi aniołkami na samym dole obrazu, wspomniany już medal Piłsudskiego i pobożny, poświęcony amulet z Częstochowy obok fotografii komodora zespołu niszczycieli spod Narviku.

Ale największy aplauz zdobył Mahlke podczas wakacji letnich na zatopionym okręcie, chociaż nie mogliśmy sobie wyobrazić jego zapamiętałego nurkowania jako przebojowego numeru cyrkowego. Nie śmieliśmy się też nigdy, kiedy siny i trzęsący się zanurzał się raz po raz w głąb wraku i wydobywał z niego coś, żeby nam to pokazać.

Polska flota nie była wielka, ale ambitna. Znaliśmy na pamięć jej nowoczesne, przeważnie w Anglii lub we Francji spuszczone na wodę jednostki i potrafiliśmy wymienić ich uzbrojenie, tonaż, prędkość w węzłach równie bezbłędnie, jak umieliśmy na przykład wyrecytować jednym tchem nazwy wszystkich lekkich krążowników włoskich czy wszystkich przestarzałych brazylijskich pancerników i monitorów.

W każdym razie „Rybitwa” z tych czy innych powodów zatonęła obok toru wodnego i boi kierunkowej w Nowym Porcie, i nie podniesiono jej, chociaż leżała dogodnie na jednej z wielu ławic; tylko jej mostek, resztki relingu, pogięte wentylatory i oszalowania wymontowanego działa dziobowego sterczały z wody przez dalsze lata wojny, początkowo jak coś obcego, potem zaś swojskiego, i dostarczyły tobie, Joachimie Mahlke, celu; podobnie jak pancernik „Gneisenau”, który w lutym czterdziestego piątego roku został zatopiony przed wejściem do portu w Gdyni, stał się celem wypraw dla polskich uczniów; ale nie da się stwierdzić, czy pomiędzy nurkującymi i patroszącymi wnętrze pancernika chłopakami był choć jeden, który by zanurzał się w wodę z taką zawziętością jak Mahlke.

Serce tłukło mi gwałtownie w piersi, jak obcas, którym ktoś dobija się do drzwi.

Siedmiu ludzi mówiło we mnie, ale żaden nie zapisywał słów.

Ale ty nie chciałeś się wynurzyć…..

Według mnie kolejne arcydzieło Grassa. A także ponowny hołd i dla „Wiecznego Gdańska”, i dla wszelkiej odmienności. To moja 4. książka Noblisty, po „Blaszanym bębenku”, „Idąc rakiem” i „Moim stuleciu”. I kolejny zachwyt.

Porywająca to rzecz, będąca niby-prequelem „Blaszanego bębenka” (choć o niebo od niego łatwiejsza językowo i formalnie) rzecz o dojrzewaniu w tuż przed-...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Zgrabny esej o chłopskich buntach w 16. wieku przeciw możnym tego świata, które były pierwszymi z wielkich rewolucji wstrząsających potem Europą. Czytane w czasie, gdy żadna rewolucja nie jest już możliwa – chyba że odbiorą nam smartfony, wyłączą Internet i, nie daj Bóg!, Netflixa….

Ponieważ esej zawsze ma charakter wybitnie autorski, Vouillard obficie korzysta z tej zasady, obficie okraszając tekst swymi emocjami, z którymi trudno się nie utożsamiać. Miłe ukontentowanie znajduje tu moja niechęć do każdej w zasadzie władzy, świeckiej, duchownej i jaka tam jeszcze ta wrednota jest – także i władza anarchicznego tłumu.

Najważniejszy jest już dziś nieco zapomniany Thomas Münzer, ludowy przywódca, jakże nierozsądnie uznający, że „rządzący powinni być postrachem wyłącznie dla złych uczynków”. Przewodził buntowi w równym stopniu antyfeudalnemu, jaki antykościelnemu, co logiczne, a nawet i konieczne, skoro sojusz ołtarza z tronem był podstawą każdej ówczesnej opresji.

„Albowiem możni nigdy niczego nie oddadzą, ani chleba, ani wolności”.

A nie byłoby tego buntu, jak i samej reformacji, bez przetłumaczenia Biblii na języki narodowe ….

„Kiedy Luter tłumaczy Biblię na niemiecki, Münzer zwraca się do tych, co nie umieją czytać w ich własnym języku”.

„Bóg nie poczyta sobie przecież za zniewagę, jeśli się go grzecznie poprosi, by mówił po naszemu”.

I zwykły człowiek mógł sam czytać Księgę i dojść do niewesołych konkluzji. Miał rację Kościół katolicki, że rękami i nogami, a także Św. Inkwizycją, bronił się jak mógł przed samodzielną lekturą Biblii. Dziś też się zresztą tylko broni („maleje liczba obrońców”?).

Staranny język to coś, co przede wszystkim cenię w książkach. Dlatego bardzo mi się podobają te chwile, gdy Autor wpada w poetycką wręcz poetykę, np.

„Natchnieniem są mu zielone liście, łajno, ospa, obłoki, miejskie mrowiska własne wyzwolicielskie idee, tratowane pola, folwarki i dwory, karczowane winnice, podatki, pańszczyzna, obelżywe przezwiska, kosy, sztachety, drągi, włócznie, tak, natchnieniem jest mu grymas chorego zwierzęcia, rozdzierana zasłona, nawałnica, warsztat rzemieślnika, praca dnia powszedniego i mnogość zdarzeń; tak, działa z natchnienia Boga, lecz w tamtym czasie Bóg to krwawiąca rana, liczenie ziaren piasku, plik kartek zaczernionych goryczą i zgnębieniem”.

A sam bunt? Jak to on, na przestrzeni dziejów, kończy się w ten sam sposób: ”W trawie wzywały pomocy, błagały, jęczały zwłoki. Wielkie drzewa wznosiły bezsilne ramiona”.

I nie można się nie zgodzić z Autorem, gdy pisze: „A przecież jesteśmy ulepieni z opowieści”.

PS Ale „Porządek dnia” bardziej jednak mnie zachwycił….

Zgrabny esej o chłopskich buntach w 16. wieku przeciw możnym tego świata, które były pierwszymi z wielkich rewolucji wstrząsających potem Europą. Czytane w czasie, gdy żadna rewolucja nie jest już możliwa – chyba że odbiorą nam smartfony, wyłączą Internet i, nie daj Bóg!, Netflixa….

Ponieważ esej zawsze ma charakter wybitnie autorski, Vouillard obficie korzysta z tej...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Powalające opowiadania o tej gorszej (prawdziwszej?) stronie USA - nie z hollywoodzkich superprodukcji. Nic nie mają wspólnego z „amerykańskim snem” bo głównie o ludziach wykluczonych. To kawał społecznej historii Ameryki , ale i psychopatologii mieszkańców tego, w znacznej mierze, strasznego kraju.

Wartość książki Lucii Berlin – amerykańskiej „kobiety pracującej”, bo musiała sama utrzymać czworo dzieci - jeszcze bardziej podnosi jej autobiograficzny charakter. Autorka brała się mocno za bary z życiem, z ludźmi i sama ze sobą (dwa nieudane małżeństwa, alkoholizm), a wielu jej w tym przeszkadzało, włącznie z bliskimi.

Do tego mocno przemocowa matka: ”Seks to najważniejsze, co mi się w życiu przytrafiło. Nie rozumiałam, kiedy matka mówiła, że jestem brudna”.

„Byliśmy szczęśliwi, wszyscy, przez długi czas a potem zrobiło się trudno i samotnie, bo Max dużo bardziej kochał heroinę”.

W szczerych, odważnych i realistycznych, czasem wręcz naturalistycznych i może i lekko makabrycznych tekstach (nazwałbym je ”soczystymi”), narratorka jest bardzo surowa wobec samej siebie:

„Odkąd pamiętam, zawsze robiłam bardzo złe pierwsze wrażenie”

„- Powiedz, co udało ci się w życiu osiągnąć?
Nic nie przychodziło mi do głowy.
- Od trzech lat nie piję – odpowiedziałam w końcu”.

A nie mając taryfy ulgowej względem siebie, Lucia nabywa prawo do tego, aby i innych oceniać równie jednoznacznie, z czego korzysta. Bezceremonialnie obnaża zatem fałsz i płytkość relacji międzyludzkich, głównie rodzinnych, gdzie najwięcej patologii.

A jednocześnie mnóstwo tu empatii dla ludzi z nizin społecznych, imigrantów, Meksykanów. Empatii rzadko spotykanej w kraju, gdzie najwyższym przykazaniem jest: „rób karierę, nie oglądaj się na innych, bo to twoi rywale”. Gdzie państwo w niczym wprawdzie nie przeszkadza obywatelom, ale też im w niczym nie pomaga…..

Świetnie narysowane są postacie drugoplanowe, cała czereda „przegrywów”, życiowych outsiderów, ale i przeciwnie – odpychających „ludzi sukcesu” oraz takich, którzy nie dają innym żyć.

Wybitne jest opowiadanie tytułowe – niejako adresowane właśnie do sprzątaczek, najczęściej Latynosek, imigrantek, czarnych:

„Rada dla sprzątaczek: bierzcie wszystko, co da wam pani, i dziękujcie. Potem możecie to zostawić w autobusie, między siedzeniami”.

„Zakładaj papier toaletowy tak, żeby rozwijał się od góry”.

„Spróbujcie pracować dla Żydów albo czarnych. Dostaniecie lunch. Ale większość żydowskich i czarnych kobiet szanuje pracę, twoją pracę, i nie wstydzi się wcale, że cały dzień nie robi zupełnie nic. W końcu po to płacą tobie, nie?”.

„Głosy tych kobiet zawsze unoszą się o dwie oktawy, kiedy zwracają się do sprzątaczek i kotów”.

„Ludzie, u których pracuję, mają tyle prochów na górki i dołki, że wystarczyłoby na dwudziestoletni wyrok dla gangstera”.

„Wszyscy w tym autobusie są młodzi i czarni albo starzy i biali, łącznie z kierowcami. Starzy biali kierowcy są wredni i nerwowi”.

Wstrząsające - a zdaje się, że znów aktualne – także „Tygrysie kąski”. O tym, jak Amerykanki musiały jeździć do Meksyku, aby w tamtejszych „klinikach” robić aborcje (ale przynajmniej FBI ich za to nie ścigało, nie jak w Polsce….).

„Zdziwiłam się, widząc w pokoju ze dwadzieścia osób, same Amerykanki. Trzy dziewczynki, właściwie dzieci, ze swoimi matkami. (…) Cztery były o czterdziestce, może nawet po pięćdziesiątce”.

„Pomogła mu zdjąć płaszcz z wielbłądziej wełny i szal. Drogi jedwabny garnitur, rolex na ręku. To arogancja i władczość określały go jako lekarza. Smagły, niesamowicie seksowny, chodził miękko jak złodziej”.

O, już wiem, z kim porównałbym twórczość Lucii Berlin. Według mnie jej narracja jest mocno zbliżona do opowiadań Tove Ditlevsen (polecam wspaniały, choć nielekki tom „Moja żona nie tańczy”). Jednak Lucia nie dorównuje Tove...

A teraz negatywy: wydawca chyba zbyt wiele tekstów tu skomasował, bo podobne do siebie, w którymś momencie mogą nużyć powtarzalnością. A i język nie poraża wyrafinowaniem jako relacyjny, zresztą chyba nie mógł być inny.

I już najmniejszy zarzut: sporo tu popkulturowych odniesień całkowicie niezrozumiałych – tamta Ameryka, tamten czas. Wydawnictwo naprawdę mogło postarać się o więcej przypisów, niż te kilka (sic!).

W sumie: ”tylko” 8….

Jeszcze trochę cytatów:

Wybierałam sobie z tłumu jedną osobę i wodziłam za nią oczami, dopóki nie zniknęła.

Bez lusterka zaczął się zmagać z resztką dolnego zęba. Słyszałam dźwięk wyciąganych korzeni, jakby ktoś wyrywał drzewa z zamarzniętej ziemi.

Nasza matka zastanawiała się, jak wyglądałyby krzesła, gdybyśmy mieli kolana zginające się w odwrotną stronę. A gdyby Jezusa stracono na krześle elektrycznym? Zamiast krzyżyków na łańcuszku wszyscy lataliby z krzesłami na szyi.

- Już go nie nienawidzisz, mamo, prawda?
- Ależ tak - odparła. – Nienawidzę.

Był tak pełen nienawiści, że przypominał mi, jak czasami może się skończyć miłość.

Jedna z kobiet opowiadała, że przez cały dzień żuła czosnek, żeby nikt nie wyczuł wódy w jej oddechu.

Najlepsze, co może ci się przydarzyć, to jeśli od czasu do czasu poczujesz się niekomfortowo.

Zapytałam mamę, czy mogę zajść w ciążę, jeśli połknę spermę Cletisa. Pobiegła do taty. Rozpętało się piekło. Tamtego wieczoru przyjechali tata i Rex i straszliwie zlali Cletisa. Trafił do szpitala ze złamanym obojczykiem i dwoma złamanymi zebrami. Mówili, że jest zboczeńcem i że wsadzą go do więzienia za sodomię i anulują nasze małżeństwo.

PS Tak, to w USA, a u nasz? Pani z Ukrainy, która opiekowała się moją śp. Mamą, opowiadała mi potem, jak ją traktują w innych domach. To nie tylko takie zachowania, jak u Berlin, ale z pewnym naddatkiem. Niemal wszędzie wyrażano wprost oczekiwanie skruchy za Wołyń... Także i ja tego nie rozumiem, ale ja generalnie coraz mniej już rozumiem swych rodaków.

Powalające opowiadania o tej gorszej (prawdziwszej?) stronie USA - nie z hollywoodzkich superprodukcji. Nic nie mają wspólnego z „amerykańskim snem” bo głównie o ludziach wykluczonych. To kawał społecznej historii Ameryki , ale i psychopatologii mieszkańców tego, w znacznej mierze, strasznego kraju.

Wartość książki Lucii Berlin – amerykańskiej „kobiety pracującej”, bo...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

„Rzeczywistość potrafi porażać swoją brzydotą i brutalnością, a jakże. Codzienność przytłacza, gdy ogranicza się tylko do wzajemnych oskarżeń, kłamstw, kłótni i niezgód” – o takim świecie pisze Waldemar Bawołek, który mimo wszystko najwyraźniej nie podziela opinii Rafała Wojaczka na temat małych miasteczek, bo lekko proustowskie klimaty tu wyczuwalne.

Autor po prostu opisuje Ciężkowice - swoje miejsce na ziemi. Chodzi po nim i słucha ludzi, głównie takich z obrzeży społeczeństwa (może innych tam nie ma?). Przedstawia nagie, miejscami fantasmagoryczne życie, zwłaszcza jego koniec. Nie pomija żadnych jego przejawów, także tych cielesnych, ukazanych tu bez ogródek, bo i nie tylko zwierzęcy seks, ale i molestowanie nieletnich.

Wielu mogą szokować i jak wynika z opinii, szokują mocne, a nawet brutalne opisy cielesności, od których cytowania się wstrzymuje, a które u niektórych wręcz budzą oburzenie – na Autora, czego akurat nie rozumiem („bo ma być stateczny sam poeta, rym czasem ujdzie i wszeteczny”). Wszak w miejscach bliższych naturze - Ciężkowice raz bywały wsią, raz miasteczkiem - sprawy biologii zawsze były dość naturalno-naturalistyczne.

Żadna z 13 żegnanych postaci nie jest tu opisana w pełni, ale tylko w autorskiej wycinkowej perspektywie i bardzo onirycznie, mimo pozorów realizmu. Bawołek nie wystawia nikomu żadnych cenzurek, nie ma też żadnych morałów czy pouczeń, bo nie o to tu chodzi. To tylko świadectwa ludzkich losów, niezależnie od ich ocen, bo wśród bohaterów i donosiciel, i cała czereda pijaków, damskich bokserów, a i zboczeńców nie brakuje.

Ale jest tu miejsce i na swoisty liryzm, np. „Nie mam dla kogo jeść kolacji. Nie mam dla kogo ścielić łóżka. Nie mam dla kogo zamykać drzwi. (…) Nie czuję się samotna. (…) Mogę wracać do domu pijana o piątej nad ranem. Z facetem. Spać tu z facetem. Z wszystkimi facetami świata. A wracam pijana o dwudziestej trzeciej. Bez faceta”.

Bardzo ciepły jest np. portret cioci Marysi („odeszła w wieku 45 lat”): „Zatrzymywała chwile, zamykając je pomiędzy radością życia a chichotem z niego”. Inne poruszające zdanie: „Babcia umarła i niczego po sobie nie pozostawiła”.

A nie przypadkiem były ormowiec i dawny wioskowy donosiciel „uważa rze” „Sejm i Senat są obsadzone przez Teutonów i Ruskich” a „w Polsce nie ma polskiej prasy ani telewizji”, wobec czego „trzeba zrobić wszystko, żeby do władzy dostali się prawdziwi patrioci”.

Najmocniej przemówiła do mnie nowelka „Szczepan Kruk” o takim bardziej zamożnym koledze Autora, który spędza czas przed telewizorem, a raczej „wideło”, gdzie albo ostra pornografia, albo piłka nożna. Nie wiadomo, co bardziej odstręcza narratora, te ciągłe jęki, czy te ciągłe mecze. Według mnie jednak to drugie, bo tam akcji towarzyszą dodatkowo debilne komentarze typu „źle ułożył stopę do podania”.

Tak czy inaczej, nie jest to lektura dla wrażliwszych czytających, bo sporo tu brudu życia i ludzi niezbyt pięknych wewnętrznie. Ale śmierć zrównuje ich wszystkich. I chyba o taki właśnie eschatologiczny wymiar egzystencji tu chodzi. O swoistą „pełnię”….

Dla mnie mocne „7”.

Nieco cytatów:

Niech będzie pochwalony buk zielony, piękność, świeżość zieloności i niebiańskości.

Nie zauważa, że czas przepłynął przez nią jak górski potok.

Przeszłość wlatuje w każdą szczelinę, w każdy zakamarek mnie i nie szuka wyjścia.

Nie trudziła się poszukiwaniami odpowiedzi na pytanie, skąd się wziął świat. Słowo „Bóg” zastępowało jej potrzebę znajomości praw fizyki, dzieł filozofów, wszystkiego.

Przecież wszyscy Polacy są katolikami, więc komu na co jakaś wolność wyznania, skoro mamy u nas pełną wolność wyznania dla katolików.

Odwiedzam go często i bez zapowiedzi, odwołując się do innych motywacji niż „sukces”, kariera”, ”majątek”, czy ”stabilizacja”. Już nie opuszcza mnie myśl, kogo tam zastanę, czego dotknę, gdzie usiądę.

Czuje się samotny wśród mnóstwa ludzi. Naprawdę, nie odczuwa już nic. Jego rozdział za prędko zamknięto. Zanim zdążył się zacząć.

- Skaleczyłeś się?
- Tak, duszę mam całą poranioną.

Mateusz jest jak zepsuty kocioł, do którego nie wolno dorzucać węgla, bo może wybuchnąć.

Przed sklepem ludzie wyglądają tak, jakby zasługiwali na to, aby żyć. W kolejce przy ladzie wyglądają zaś, jakby to, co najgorsze, mieli jeszcze przed sobą.

„Rzeczywistość potrafi porażać swoją brzydotą i brutalnością, a jakże. Codzienność przytłacza, gdy ogranicza się tylko do wzajemnych oskarżeń, kłamstw, kłótni i niezgód” – o takim świecie pisze Waldemar Bawołek, który mimo wszystko najwyraźniej nie podziela opinii Rafała Wojaczka na temat małych miasteczek, bo lekko proustowskie klimaty tu wyczuwalne.

Autor po prostu...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Świetna to komedia pomyłek, choć czarna a nawet tragikomiczna. Ale to i poważna rozprawka o niemożności porozumienia się ludzi o odmiennych sytuacjach życiowych, doświadczeniach i pozycji społecznej.

Major, goszczący na urlopie w domu podkomendnego (podczas gdy on.….), jest ewidentnie zaburzony, zapewne z racji swego udziału we froncie wschodnim – zresztą jako taki nie może być niewinny. Przypomnijmy: 2. Armia Węgierska brała udział w hitlerowskim Drang nach Osten i została rozbita w 1943 r. w zakolu Donu – straty: 100 tys. ludzi. Inne oddziały przez kilka miesięcy 1944-45 w braterskim przymierzu broni z Panami Niemcami bohatersko broniły przed hordami ze Wschodu Budapesztu, co uczyniło z niego kupę gruzu.

„Zaglądał na przykład podejrzliwie do wylotów rur ściekowych, przez które przed domami przepływała woda w rowach. Uwagę jego zaprzątnął kawałek sznurka, który się wił na betonie, a jego koniec ginął w przydrożnych zielskach. Ominął go ostrożnie i przykazał Tótom: - ostrożnie! Nie nastąpcie na to!

„- Kochana Pani Marisko, gdyby się zjawiła stara kobieta przebrana za popa i chciałaby wymienić plaster miodu na sól, to każcie ją na miejscu zastrzelić”.

„Śniło mi się, że partyzanci mnie porwali. Czułem, że mnie przepuszczają przez maszynkę i czułem, że trzeszczę w ich zębach”.

Major ma też kłopoty z komunikacją międzyludzką, na czym szczególnie cierpi gospodarz domu. Oficer źle bowiem rozumie słyszane słowa albo raczej źle słyszy po wybuchach na froncie.

Gdy np. poczciwy, terroryzowany przezeń gospodarz mówi: „miał pan major ochotę…”, tenże słyszy: „małpa major”.

„Zapadła cisza. Taka cisza, której nie sposób opisać. Taka cisza może panować tylko w grobie, w którym pochowany jest głuchoniemy. Nikt nie śmiał się odezwać, wiedząc że pogorszyłby tylko już i tak napiętą sytuację”.

Nie wolno też przy majorze spać – to kolejne patologiczne przyzwyczajenie frontowe. Dlatego cała rodzina udaje się na spoczynek dopiero gdy świta – z tym, że major cały boży dzień przesypia, jako jedyny oczywiście… .

Rodzina na wiele się godzi i wiele wytrzymuje, ale gospodarz hoduje w sobie gen sprzeciwu. Zakończenie zaskakuje, ale na pewno nie dziwi,

Inne cytaty:

Mówił zawsze to, co powiedziałby każdy, tyle że o sekundę wcześniej.

Natura zaszczepia dzieciom kolec ironii w stosunku do rodziców.

Milczenia nie można źle zrozumieć ani opacznie sobie wytłumaczyć. Są takie chwile (godziny, lata, epoki), kiedy tajemnica długiego życia jest milczenie.

Jest wojna i wszyscy żyjemy w strachu. A przecież walki toczą się bardzo daleko stąd, gazety dzień w dzień piszą o zwycięstwach naszych oddziałów, a mimo to czegoś się boimy.

PS Druga nowelka - do pominięcia.

Świetna to komedia pomyłek, choć czarna a nawet tragikomiczna. Ale to i poważna rozprawka o niemożności porozumienia się ludzi o odmiennych sytuacjach życiowych, doświadczeniach i pozycji społecznej.

Major, goszczący na urlopie w domu podkomendnego (podczas gdy on.….), jest ewidentnie zaburzony, zapewne z racji swego udziału we froncie wschodnim – zresztą jako taki nie...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Iście beckettowski koncept: miał przyjechać kościelny dostojnik - nie przyjechał, choć cała książeczka niemal poświęcona wyłącznie przygotowaniom do tego. Ale po co miałby wizytować, skoro i bez niego to wzorowa totalitarna rzeczywistość z elementami magii….

W tej mocno oniryczno-brutalistyczno-magicznej opowieści współcześni księża to dawni żołnierze rządzący wcześniej tym krajem, gdzieś na pograniczu Ukrainy, Węgier i Rumunii, którzy „zapuścili sobie teraz gęste brody, włożyli wysokie czapy i poprzebierali się w rozmaite księże kapoty”. Tylko metody sprawowania władzy się nie zmieniły – obozy formalnie są prewentoriami. Tylko nie wiadomo, na co umieszczani w nich ludzie chorują….

Raczej nie dla wszystkich ten gorzki obraz transformacji po 1989 r. - cóż, że przerysowany? - krajów byłego obozu komunistycznego, gdzie dawny system zastąpiła go mniej lub bardziej realna, a nie tylko symboliczna, władza kościołów (tu – greckokatolickiego, którego nie należy mylić z prawosławnym, za który niektórzy w opiniach mylnie go biorą).


Świat przedstawiony nie jest szczególnie przyjazny, zwłaszcza ludziom (za to ich wspaniałe nazwiska!).

”Koniec końców, w miejscu gdzie, gdzie wcześniej były siostry Senkowitz, zostały tylko dwie, czy trzy szufelki śmieci. W wypełnionej strzępami gałganów, wiórami i drzazgami parującej mięsnej miazdze trudno się było dopatrzyć nie tylko dwóch, ale nawet jednego trupa. Mewy niewiele zostawiły”.

”O odporności wikariusza Peripravy zaczęły już krążyć legendy, mówiono że jest jak jaszczurka – gdy obciąć jej ogon, odrośnie drugi – dlatego poćwiartowali go na drobne kawałki, by ochłapy, które z niego zostały, nigdy już nie mogły zrosnąć się do kupy”.

”Żołnierze przez długie tygodnie piekli na fortepianach poćwiartowane baranie tusze – szlachetne drewno dłużej trzyma żar – struny pękały jedna po drugiej z gorąca, a ich brzęk mieszał się z dymem, wzlatywał nad podwórzem i jeszcze przez wiele dni szybował nad dachami”.

”W mieście oczekiwano wizyty arcybiskupa Zilavy. Właśnie dlatego należało jak najszybciej pochwycić wszystkie niepożądane osoby, a przede wszystkim przebywających na wolności chorych”.

Są tu elementy znane z wcześniejszych książek Autora, tylko jeszcze bardziej….

”Nad dachami domów drżała galaretowata kopuła smrodu, od którego milkły nawet najbardziej zapalczywe mewy. Pośród murów unosiła się wprawiająca w odrętwienie cisza; słychać było jedynie bzyczenie much uderzających co i raz o szyby okien. Przenikało ono przez szyby i niczym czarne uderzenia bicza rozchodziło się echem po mrocznych pokojach”.

”Biskup Zelofan prowadził niegdyś zbiórkę pieniędzy, obiecywał 18 procent zysku tym, którzy powierzą mu swój majątek, a potem zwyczajnie zniknął z miasta. Można go było spotkać na iwano-frankiwskim rynku, gdzie co dzień paradował w astrachańskim futrze do ziemi, cały poobwieszany łańcuszkami, bransoletkami i srebrnymi kolczykami w uszach”.

”Z wnętrza samochodu dolatywała oszałamiająca woń – zapach miejsca, gdzie nie trzeba się liczyć z pieniędzmi. Niektórzy z bliżej stojących gapiów, czując go, po prostu wybuchali płaczem”.

”Żywili się sosnowymi szyszkami, żywicą, szarańczą i leśnym miodem, przede wszystkim zaś świeżym powietrzem”.

”Ulicami miasteczka parami lub trojkami błąkały się borsuki, jednorożce i rysie, które czasem pod osłoną nocy rzucały się dla hecy na przechodniów”.

”Trzymał teraz w dłoni połówkę granata, a w sączącym się do baraku świetle księżyca jego drobne pestki – rubinowe ziarna miłości – lśniły niczym drogie kamienie”.

To moja 4. książka Bodora i jednak mam poczucie pewnej wtórności przy braku nowych konceptów. Dlatego „tylko” 6, bo jednak nie tak znakomita jak tamte. Zwłaszcza ”Okręg Sinistra” – jednak niezapomniany!

Iście beckettowski koncept: miał przyjechać kościelny dostojnik - nie przyjechał, choć cała książeczka niemal poświęcona wyłącznie przygotowaniom do tego. Ale po co miałby wizytować, skoro i bez niego to wzorowa totalitarna rzeczywistość z elementami magii….

W tej mocno oniryczno-brutalistyczno-magicznej opowieści współcześni księża to dawni żołnierze rządzący wcześniej...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Co Mistrz to Mistrz! Od razu poznać go po satysfakcji z każdej frazy, gęstej narracji, idealnej konstrukcji zdań i elegancji formy. I tej splątanej sieci relacji międzyludzkich, z której nie mamy jak się wyplątać, ale też sami tego nie chcemy.

13 krótkich opowiadań, z których tylko „Przygoda męża i żony” jest naprawdę poświęcona miłości, a nie temu czemuś, co generalnie dzieje się między kobietą a mężczyzną - „co świtem znika i nie rani serc”.

Zresztą więcej tu, niż właśnie tego, niespełnienia, gry wyobraźni, spojrzeń, czasami dotyku. Bohaterowie częściej są raczej w trudnej czy przynajmniej niefortunnej sytuacji, czasem nawet pożałowania godni …

Na pierwszy rzut oka opowiadania wydają się dość proste, można nawet powiedzieć, że banalne, acz stanowią dla protagonistów esencję życia, którą są emocje. Każdy tekst aż od nich kipi, choć akurat nie od temperatury uczuć i niekoniecznie miłośnie.

Jakże wszystko tu zmysłowe pod palącym słońcem Południa, tej wymarzonej krainy, o której Paweł Muratow pisał:” Kto choć raz był we Włoszech, ten już nigdy nie będzie zupełnie nieszczęśliwy". I jesteśmy w pewnym sensie szczęśliwi, czytając te teksty Calvino. A jakaż tu kultura słowa – rzecz dziś nieczęsta w zalewie gadulstwa pisanego.

Otwierająca zbiór „Przygoda żołnierza” wysoko stawia poprzeczkę. Sołdat na przepustce zwraca uwagę na starszą od siebie pasażerkę w pociągu, notabene wdowę, i bezczelnie zaczyna….

„Kiedy wreszcie coś po raz pierwszy drgnęło w tkankach miękkich wdowy, jak gdyby tajnym podskórnym szlakiem następował przepływ odległych morskich prądów, żołnierz był tak zaskoczony – zupełnie jakby zakładał, że wdowa do tej pory niczego nie spostrzegła i naprawdę śpi – że w przestrachu cofnął rękę”.

„I żołnierz przypomniał sobie, co do tej pory wydarzyło się między nim a wdową, starając się odkryć w jej zachowaniu coś, co wskazywałoby na dalsze ustępstwa, i rozpamiętywał swoje ruchy raz jako mało znaczące przygodne muśnięcia i lekkie otarcia, to znów jako zobowiązujące akty poufałości, które nie pozwalałyby mu się wycofać”.

„To koniec, pomyślał piechur Tomagra, tej sekretnej hulanki; teraz, we wspomnieniu, wydała mu się marną namiastką, jakkolwiek w tamtej chwili chciwie ją wyolbrzymiał; była zaledwie niezdarną pieszczotą przez jedwabną tkaninę, czymś, czego nie sposób było mu odmówić, właśnie z uwagi na jego pożałowania godną kondycję żołnierza, i pani miłosiernie udzieliła mu tej łaski, nic nie dając po sobie poznać”.

Najlepsza w mojej ocenie „Przygoda czytelnika”, który przedkłada – ale do czasu, do czasu – rozkosze z lektury Stendhala, Dostojewskiego i Balzaka nad bardziej jednoznaczne przyjemności wynikające z obecności opalającej się niedaleko atrakcyjnej kobiety.

„Kąpiel we dwoje nużyła go bardziej niż kąpiel w pojedynkę, ale mimo wszystko różnica była niewielka.(…) Wszystko na próżno, nic nie mogło się równać ze smakiem życia zawartym w książkach”.

„Dotarł w lekturze powieści do momentu, w którym największe tajemnice postaci i ich otoczenia zostają wyjawione, poruszamy się w świecie już rozpoznanym, między autorem i czytelnikiem wytworzył się stan równości, dalsza wędrówka jest wspólna i szkoda, żeby dobiegła końca”.

„Zapisana strona otwierała przed nim prawdziwe życie, głębokie i pasjonujące, a kiedy unosił oczy, widział przygodne, lecz przyjemne zestawienie kolorów i wrażeń, świat drugorzędny i dekoracyjny, który do niczego nie mógł go zobowiązać. Opalona pani uśmiechnęła się do niego ze swojej maty”.

„Książka wylądowała tuż obok maty, otwarta, ale o kilka kartek dalej, i Amadeo, dając się wprawdzie ponieść gorącym uściskom, postarał się uwolnić jedną rękę, żeby włożyć zakładkę na właściwe miejsce; nie ma nic bardziej nieznośnego niż pospieszne kartkowanie książki, żeby odnaleźć urwany wątek”.

Straszliwa niepewność o swój związek gnębi narratora kolejnego wybitnego tekstu „Przygoda automobilisty”. Bardzo uniwersalna to przypowieść...

„Gdyby mi dano sposobność zastąpienia mojego obecnego stanu niepewności stanem pewności negatywnej, odmówiłbym takiej zamiany”.

„Nie potrafię już przyjąć innej sytuacji niż przeobrażenia nas w komunikaty”.

„Jeżeli chcę otrzymać komunikat, sam muszę zrezygnować z bycia komunikatem”.

„Nie możemy się już rozpoznać pośród wielu sygnałów, podążających tą samą drogą, każde z nas niesie swoje ukryte i nieodgadnione znaczenie, a na zewnątrz nie ma nikogo, kto byłby zdolny nas odczytać i zrozumieć”.

W „Przygodzie kąpiącej się” bohaterce spada w morzu dolna garderoba, co stawia ją nie tylko w nieprzyjemnej sytuacji egzystencjalnej wobec tłumu innych kąpiących, ale wręcz groźby śmierci….

„Pojęła wówczas, jak bardzo kobieta jest zdana na siebie, jaka rzadkością jest kobieca solidarna, spontaniczna dobroć (być może złamana przez ścisły pakt z mężczyzną), której w krytycznej chwili, niepojętej dla mężczyzny, wystarczyłby porozumiewawczy znak, żeby uprzedzić wołanie o pomoc. Kobiety nigdy nie przyjdą na ratunek; brakowało jej mężczyzny”.

Inne cytaty….

„Wystarczy, że powiecie o czymś: +Och, jakie to piękne, trzeba zrobić zdjęcie!+, a już jesteście po stronie tego, kto myśli, że wszystko, co nie zostało sfotografowane, jest utracone, jak gdyby nigdy nie istniało, zatem żeby naprawdę żyć, trzeba fotografować najczęściej jak to możliwe, należy żyć w sposób najbardziej godny fotografowania, albo za godną fotografowania uznać każdą chwilę swojego życia. Pierwsze rozwiązanie prowadzi do głupoty, drugie do szaleństwa”.

„Fotografia ma sens tylko wtedy, gdy wyczerpuje wszystkie możliwe obrazy”.

„Fotografował również zdjęcia w gazetach i nawiązywał pośrednią więź swojego obiektywu z obiektywem nieobecnych fotoreporterów. W dostarczaniu tych czarnych plam brała udział soczewka innych obiektywów, wymierzona w natarcia policji, zwęglone auta, biegnących lekkoatletów, ministrów, oskarżonych”.

„Szybko odkrył, że tygodniki nie obchodzą go ani trochę, zwykłe ślady działalności, powierzchni życia”.

„Szczęście było dla niego stanem niepewności, który należało przeżywać na wstrzymanym oddechu”.

„Może do nikogo nie czuł wrogości, może stał się dobrym człowiekiem”.

„Doskonałość tej przygody polegała na tym, że rozpoczęła się i zakończyła jednej nocy”.

„Nocna przygoda mogłaby zostawić jakiś ślad, zyskać ostateczną wartość, zamiast zniknąć jak piasek w morzu pustych i jednakowych dni”.

PS Wydaje mi się, że w rozdziale ”Przygoda żołnierza” jest pewna nielogiczność: najpierw wraz z nim dziwimy się, że pani usiadła obok niego, choć ”inne miejsca w przedziale nie były zajęte”, by dwie stronice dalej dowiedzieć się, że „naprzeciw siedziały inne osoby, które mogły zrobić chryję, patrząc na naganne zachowanie żołnierza i na milczenie kobiety”. No nic, ważne że wszystko dla obojga kończy się dobrze …..

Co Mistrz to Mistrz! Od razu poznać go po satysfakcji z każdej frazy, gęstej narracji, idealnej konstrukcji zdań i elegancji formy. I tej splątanej sieci relacji międzyludzkich, z której nie mamy jak się wyplątać, ale też sami tego nie chcemy.

13 krótkich opowiadań, z których tylko „Przygoda męża i żony” jest naprawdę poświęcona miłości, a nie temu czemuś, co generalnie...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Polską przestrzenią mityczną od dawna są Kresy Wschodnie (czy także dlatego, że 80 lat temu utracone)? Henryk Waniek od lat stara się, by stał się nią również Śląsk, który z jakichś powodów dotychczas nie zasłużył na to miano (czy także dlatego, że 80 lat temu odzyskany?).

Autor się temu dziwi, a ja razem z nim. Od dawna śledzę bowiem jego znakomitą eseistykę kulturowo-historyczną na tematy śląskie. Pobiegłem zatem szybko do biblioteki, gdy tylko usłyszałem o nowej jego książce. Niestety, okazało się, że w 90 proc. składa się ona ze znanych już, wybitnych notabene tekstów z innych książek Autora. Dobrze chociaż – pomyślałem – że scalono je w jednym tomie. Może o jotę coś to zmieni w stosunku Polaków do Śląska, najbardziej przecież kulturowo zasobnego regionu naszego kraju.

Wszak to tu w 13. wieku następuje – wyjątkowy na tle ówczesnych polskich ziem - wielki skok cywilizacyjno-kulturowo-społeczny. Powstały pierwsze miasta (w sensie prawnym), zaczęło się prawdziwe rzemiosło. No i to błogosławieństwo kolonizacji na tzw. prawie niemieckim, czyli - mówiąc dzisiejszym językiem - napływ mózgów, kapitałów i nowoczesnych technologii. Śląsk, a raczej – jak przypomina Waniek – Śląsko, za Henryka Brodatego, jednego z najwybitniejszych polskich książąt, staje się ziemią kwitnącą, miodem i mlekiem płynącą. Wtedy dopiero naprawdę wchodzimy do Europy….

Nie do pojęcia, jak można było, z górą po stu latach, taką ”Szwajcarię” czy „Kanadę” oddać Czechom (pośrednio Świętemu Cesarstwu Rzymskiemu), a samemu zwrócić się na – pardon me –dziki Wschód, gdzie wtedy jeszcze „niczego nie było”, jak mówi klasyk. Nigdy tego nie daruję Kazimierzowi, bezpodstawnie zwanemu Wielkim. Ostatnią szansą mógł być jeszcze wybór króla spośród Piastów śląskich, ale to kompletnie nie interesowało naszych ówczesnych elit, zaczadzonych ”Drang nach Osten” – byle dalej od Europy… .

„Gdy Korona Polski, niebawem złączona z Litwą, a przez to wciągnięta w serię awantur wschodnich, rosła ponad wytrzymałość własnej tuszy, to Śląsko odwrotnie. Kurczyło się, atomizowało, pogrążało w samorządności mikropaństewek i pojedynczych miast” - czytamy.

Wszystko to nadal jest poza powszechną świadomością, mimo wysiłków m.in. Autora, który pisze, że droga na Wschód, czyli pod Słońce, zawsze wiedzie na manowce.

Słusznie też Waniek żałuje (najwspanialszy w tym zbiorze, a mój ulubiony esej „Do ciemności”), że na nasze ziemie – najwybitniejszy cesarz Marek Aureliusz nie zdążył? - nie dotarły legiony rzymskie, bo w takich miejscach wszystko, czyli cywilizacja, jest jakby lepsze. Np. ludzie myją się tam już od wieków, bo łaźnie publiczne były w tym pakiecie - vide Węgry ….

Wiele tu niewygodnych pytań Autora, do nas samych przecież, np: „Błędem jest mniemanie, że Śląsk to obszar niepodzielnie polski. W wielkim godle narodowym Czech, na jednym z czterech heraldycznych pól, widzimy piastowskiego orła śląskiego. Ma to godło na lewym rękawie każdy czeski policjant. Dlaczego nie polski?”.

Ważne, że Henryk Waniek, ceniony plastyk i pisarz, urodził się w 1942 r. w Oświęcimiu i jak pisze – wdychał tamtejsze dymy”. „Z racji dzieciństwa jestem więc oswojony ze śląskim przetasowaniem Macierzy z Heimatem. I mam podstawy, by twierdzić, że takie małżeństwa są nie tylko możliwe, ale nawet bywają udane”.

„Przez co najmniej sześćset minionych lat Śląsk był buforem łagodzącym gwałtowność zderzenia orientalnej Polski z cywilizacją Zachodu. Przynajmniej w dziedzinie stosunków międzyludzkich”.

„Nie sądzę, by dzisiaj ktoś jeszcze tak mówił - Śląsko. Ostatni raz słyszałem to około roku 1965 nieopodal Rybnika. Powiedział tak człowiek stary. Już go pewnie nie ma wśród żywych. Może po nim nikt tak już nie mówi?”.

„Nawet słowo Niemiec jest naznaczone ironią. To przecież ten niemy, nie znający języka. Odwrotnie niż Słowianin, znający słowo, czyli potrafiący mówić”.

Bardzo mi się podoba bezlitosna ironia Autora, gdy np. pisze o płynącej przez Katowice rzeczce Rawie, która kojarzy mu się ze ściekiem. „Heraklit, ów filozof rzek, nie wszedłby do niej nawet po raz pierwszy”.

A czemu „wędrowiec śląski”? Według Autora to jasne: „Człowiek rozpoczyna się od stóp”.

Generalnie zachwyt odczuwam, czytając te „krajoznawcze”, a raczej „krajobrazowo-kulturoznawcze” peregrynacje Autora, który wydaje mi się polskim odpowiednikiem Roberta Macfarlane’a, który równie hipnotyzująco („Szlaki”!!!) pisze o wędrówce, by już nie wspominać klasyka gatunku Bruce’a Chatwina.

To moja 11. książka Autora – żadna nie zawiodła. Jego arcydziełem jest dla mnie „Finis Silesiae”, wyjątkowo empatyczna, mądra opowieść o końcu „tamtego” Śląska. Marzyłbym, aby tego rodzaju książkę o Galicji Wschodniej napisał jakiś pisarz ukraiński; jest wprawdzie zbliżona a znakomita „Felix Austria” Sofiji Andruchowycz, ale to jeszcze o czasach CK Monarchii...

Polską przestrzenią mityczną od dawna są Kresy Wschodnie (czy także dlatego, że 80 lat temu utracone)? Henryk Waniek od lat stara się, by stał się nią również Śląsk, który z jakichś powodów dotychczas nie zasłużył na to miano (czy także dlatego, że 80 lat temu odzyskany?).

Autor się temu dziwi, a ja razem z nim. Od dawna śledzę bowiem jego znakomitą eseistykę...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Przepiękna przypowieść o tym, że ludzka wola może wszystko – także sprawić, aby w 18. wieku w Portugalii wzbiła się w powietrze pierwsza maszyna latająca, właśnie nią napędzana….

Zarazem to pyszny obraz epoki, wspaniały fresk społeczny, nieco naturalistyczny i z elementami realizmu magicznego. Faktycznie noblowska to dla mnie literatura, a zarazem, co w niej bynajmniej nieczęste - progresywna.

„Opowiem, jak to wszystko się odbyło, o ile wpierw mnie ktoś też opowie, gdyż właśnie tylko w taki sposób, opowiadając sobie nawzajem, możemy dowiadywać się o rożnych rzeczach” – bardzo mi to zdanie przypadło do serca, to i jako pierwsze je cytuję, choć narrator na szczęście nie trzyma się niewolniczo tej zasady.

To książka wysokich lotów ku słońcu. Kto nie chce się wznieść, nie doświadcza poczucia odlotu – tak jak ja podczas lektury. A z reguły każdy wzlot odbywa się wbrew prawu i władzy – tu głównie Św. Inkwizycji, bo to ona tak naprawdę rządzi tamtym krajem, ku jego nieszczęściu…

„Jeśli zechcą się dowiedzieć, dzięki czemu maszyna szybuje w przestworzach, to przecież nie powiem im, że kule są wypełnione ludzką wolą, dla świętego Oficjum nie istnieje nic takiego jak wola, według nich istnieje tylko dusza, uznają więc, że więzimy chrześcijańskie dusze, uniemożliwiając im wstąpienie do raju” – i od razu wiemy, gdzie jesteśmy: w więzieniu i woli, i duszy.

Główni bohaterowie to Baltazar, bezręki dawny żołnierz, jego towarzyszka życia Blimunda, „czarownica” mająca wgląd w ludzkie dusze i ciała, oraz ksiądz-heretyk, który z ich pomocą buduje tę machinę. Jej napęd zbiera wśród ludzi właśnie Blimunda. A odnalezienie woli u człowieka wcale nie jest łatwe: „Gdzie jest ta wola, zupełnie jej nie widzę, same tylko żyły i kości, rozedrgana sieć nerwów, morze krwi, maziowate jedzenie w żołądku, ekskrementy”.

Znakomite są przejścia narracji od najwyższych sfer społecznych – wiele czasu spędzamy bowiem w komnatach króla Jana V, a nawet w jego głowie, czy królowej lub infantów. Częściej jednak częściej znajdujemy się, na szczęście, wśród tych maluczkich których jednym majątkiem jest to, co na własnym grzbiecie. Ci ostatni mają też tu głos częściej niż możni tego świata……

Niezwykły jest styl Autora – barokowo rozbuchany, niczym budowany wciąż latami przez Jana V monstrualny klasztor Mafra. Narracja jest ciągła, rozdzielona zazwyczaj tylko przecinkami, zdania wielokrotnie złożone, długie jak odległość do Portugalii, mowa zależna, niezależna i pozornie zależna całkowicie wymieszane, partie dialogowe niczym niewyodrębnione. Mózg uwielbia taka lekturę! Mój mozg..

W toku opowieści wszechwiedzący narratorzy zmieniają się – jeden z nich ma wiedzę całkiem dzisiejszą. Nie unika jednoznacznych ocen przeszłości i wykazuje spory progresywizm, np. „Upodobanie Portugalczyków do czerwieni i zieleni ma dawne tradycje i kiedy nastanie republika, taki właśnie będzie ich sztandar”.. Wiele tu także intertekstualnych „wrzutek”, niełatwych do odgadnięcia…

Szczególne wrażenie wywarły ma mnie częste, wybitnie opisane, dwoistości i przeciwieństwa, m.in. zestawienie sztucznego ptaka, który lekko niczym ludzka dusza wzbija się w przestworza z naszymi bohaterami na pokładzie z ciągniętym kilometrami wołami, końmi i ludźmi, ludźmi, końmi i wołami olbrzymim blokiem granitu, który ma uświetnić powstający klasztor – uniwersalne w swej wymowie dzieło pychy i megalomanii każdego niemal świeckiego czy duchownego władcy (wiecie dobrze, z którym to miejscem w Polsce mi się to od razu skojarzyło…)

Albo:

„Lizbona cuchnie, cuchnie zgnilizną, kadzidło nadaje jakiś sens temu smrodowi, zło tkwi w ciałach, nie w duszach, które są wonne”.

„Z ziemi unosi się cierpki zapach stokrotek, tak zapewne pachniał świat w pierwszym dniu istnienia, nim Bóg stworzył różę”.

Lub:

„Ciekawe, dlaczego starzy zawsze milkną w chwilach, kiedy powinni dalej mówić, dlatego właśnie młodzi muszą się uczyć wszystkiego od początku”.

„Może to i racja, że przez usta dziecka przemawia prawda, lecz żeby ją wypowiedzieć, musi najpierw dorosnąć, a wówczas już zaczyna kłamać”.

Albo też:

„Musisz wiedzieć, moja córko, że mężczyźni są zawsze brutalni pierwszej nocy, później zresztą też, lecz ta pierwsza jest najgorsza, wprawdzie zapewniają, że będą bardzo uważać i nic nie będzie bolało, ale później, niech Bóg broni, nie wiem, co się zaczyna z nimi dziać, ale sapią i warczą jak za przeproszeniem jakieś buldogi, a nam, niebogom, nie zostaje nic innego, jak znosić cierpliwie te ich ataki, póki nie dopną swego, zdarza się wszakże, że nie udaje się im za pierwszym razem, lecz nie należy się wówczas śmiać, gdyż poczytują to sobie za najgorszą obrazę, najlepiej udać, że się nic nie zauważyło, bo jeśli nie pierwszej, to na pewno drugiej lub trzeciej nocy im się uda, a więc tak czy inaczej ból nas nie ominie”.

„Znów jakiś mężczyzna stuka do drzwi, wchodzi, wszystko odbywa się bez słowa, cena jest znana, on rozpina spodnie, ona podnosi spódnicę, niebawem on jęknie z rozkoszy, ona nie musi udawać, są przecież ludźmi poważnymi”.

Generalnie zmysłowość bijąca z tej książki jest zupełnie niespotykana. Wspaniały np. jest opis procesji biczowników idących przez Lizbonę, prawidłowo rozszyfrowany jako typowa „czynność zastępcza”, także dla kobiet obserwujących przemarsz mężczyzn z okien: „Jeśli kobietom z ulicy bądź jej samej wyda się, że męskiemu ramieniu zabrakło wigoru albo że smagnięcie było z tych, co nie tną skóry i nie zostawiają krwawych pręg widocznych z okna, wówczas podnoszą chóralną wrzawę i krzycząc gorączkowo jak opętane, domagają się silniejszych chlaśnięć, chcą słyszeć trzask biczów i żeby popłynęła krew, tak jak płynęła z ran Zbawiciela, a jednocześnie całe pulsują pod spódnicami, rozchylając i zaciskając uda w rytm rosnącego podniecenia (…). Bóg nie ma z tym nic wspólnego , bo chodzi tu wyłącznie o akt płciowy i najprawdopodobniej obydwa spazmy rozkoszy - w oknie i na dole – następują w tym samym czasie„.

Całość daje zachwycający efekt, zwłaszcza w połączeniu ze wszechobecną ostrą ironią Autora. A także – autoironią, np.: „Co powiedzieć o (...) tym okazałym Mulacie z wyspy Caparica, który nazywa się Manuel Mateusz, ale nie jest żadnym krewnym Siedmiu Słońc, ma on przydomek Saramago, ale kto go tam wie, kim byli jego przodkowie, jest sławnym czarownikiem i właśnie za to został skazany”.

I jak to u Saramago, narrator, konkretnie jeden z nich, nieustannie wadzi się z Bogiem….

„Bóg przecież też nigdy się nie uśmiecha, już on tam wie dlaczego, niewykluczone że wstyd mu z powodu świata, który stworzył”.

„Ile wysiłku trzeba na to, by okiełznąć siły przyrody, bo gdyby to były siły boskie, wystarczyłoby zwrócić się do Pana Boga z prośbą, Daj spokój, przestań już dąć, wstrząsać, podpalać i zalewać, przestań zsyłać zarazy i bandytów na drogi, i jeśli to nie byłby bóg zła, z pewnością usłuchałby tych próśb”.

„Nie zapominajcie, że Piłat pytając Chrystusa o prawdę, nie oczekiwał bynajmniej odpowiedzi, a i Zbawiciel mu jej nie dał”.

„Tamto bowiem bezcielesne zapłodnienie, o którym się tyle mówi, zdarzyło się tylko raz, żeby ludzie się przekonali, że Bóg, jeśli zechce, może się obejść bez mężczyzn, choć nie bez kobiet”.

„Nigdzie, nikt tego nie napisał, ja twierdzę, że Bóg nie ma lewej ręki, gdyż po jego prawicy, po prawicy, zasiadają wybrańcy, a nigdy się nie wspomina o jego lewicy, ani Pismo Święte, ani Doktorowie Kościoła, po lewicy Boga nikt nie zasiada, jest tam pustka, nicość, nieobecność, a więc Bóg jest jednoręki. Ksiądz głęboko odetchnął i zakończył: Brak mu lewej ręki”.

„A jest to, proszę państwa, jedyny prawdziwy Święty Całun, jaki istnieje w chrześcijańskim świecie, podobnie jak wszystkie inne są prawdziwe (…), ale ponieważ jesteśmy w Portugalii, ten jest najprawdziwszy ze wszystkich i naprawdę jedyny”.

„Za wszelkie wybryki należy umartwiać duszę, aby ciało mogło udawać, że żałuje”.

„Inkwizycja przy każdej okazji zarzuca na świat sieci, które zawsze zapełniają, i w ten szczególny sposób stosuje się do nauki Chrystusa, który polecił Piotrowi, aby stał się rybakiem łowiącym ludzi”.

O królu i królowej czytamy rzeczy takie, jak się miały, a nie jak ględzą o nich w bajkach:

„Na dworze królewskim, tak w pałacu, jak i poza nim, zaczyna się już szeptać, że królowa jest bezpłodna, baczy się jednak pilnie, by podobne insynuacje nie dostały się do uszu i na języki donosicieli. Oczywiście nikomu nawet przez myśl nie przejdzie, że to może być wina króla, po pierwsze dlatego, że bezpłodność nie jest męską, lecz niewieścią dolegliwością, i z tego też powodu kobiety tak często są porzucane, a po wtóre, w razie potrzeby zawsze można przedstawić dowody rzeczowe, jako że w całym królestwie pełno jest spłodzonych przez króla bękartów, ot, choćby teraz cała ich procesja ciągnie przez plac”.

„Lecz ani wytrwałość króla, który dwa razy w tygodniu, jeżeli nie zaistnieją przeszkody natury religijnej lub fizjologicznej, z werwą spełnia swoją królewską i małżeńską powinność, ani też cierpliwość i pokora królowej, która nie ogranicza się do modłów, ale za każdym razem, gdy król opuszcza ją i małżeńskie łoże, skazuje się na całkowity bezruch, by nie uronić życiodajnych płynów, skąpych z jej strony, zarówno z braku czasu i bodźców, jak też z racji bogobojnej wstrzemięźliwości, natomiast obfitych ze strony króla, czego zresztą można się spodziewać po mężczyźnie, który nie skończył jeszcze dwudziestu dwu lat, jednak wszystko na nic, gdyż do dziś łono Jej Królewskiej Mości Marii Anny nie zdołało się zaokrąglić”.

„Zarówno król, jak i królowa mają na sobie długie, sięgające ziemi koszule, monarsza ledwie muska podłogę haftowanym rąbkiem, królowej zaś jest o dobrą piędź dłuższa, chodzi bowiem o to, żeby nawet czubek stopy nie wystawał, nawet najmniejszy palec, byłaby to doprawdy wielka nieprzyzwoitość”.

„W noce, kiedy przychodzi król, pluskwy zaczynają później dawać się we znaki, a to z powodu wstrząsów materaca, są to bowiem stworzenia lubiące spokój i ludzi pogrążonych we śnie. Tam, w łożu króla, też czekają na swoją porcję krwi, która dla nich nie jest ani lepsza, ani gorsza niż reszty lizbończyków, jest im obojętne, czy jest błękitna, czy też w kolorze naturalnym”.

„Król bardzo lubił być królem, królowa wszakże nie była całkiem pewna, czy lubi być tym, kim jest, gdyż została wychowana wyłącznie na królową, nie mogła zatem wybrać i powiedzieć, najbardziej podoba mi się być królową”.

„Od tylu lat zabijamy się nawzajem, może zatem dobrym wyjściem z sytuacji byłoby stale żenić naszych z tamtymi, wtedy mielibyśmy co najwyżej wojny małżeńskie, które są nie do uniknięcia”.

„A więc, jeśli umrze mój brat, pobierzemy się. (…) Oby umarł, chcę bowiem zostać królem i spać z Waszą Królewską Mością, już mi się znudziło być infantem. Mnie też już się znudziło być królową, a nie mogę być niczym innym, tak czy owak modlę się o zdrowie dla mojego męża i oby drugi nie był gorszy. A zatem Wasza Królewska Mość przypuszcza, że byłbym gorszym mężem niż mój brat. Wszyscy mężczyźni są źli, każdy na swój sposób, ta sceptyczna i mądra uwaga położyła kres rozmowie w pałacu, pierwszej z wielu”.

„W wypadku króla skromność należałoby poczytywać raczej za wadę”.

Przeciwstawione jest temu życie zwykłych ludzi, budowniczych Mafry.

„Zwykle co roku trochę ludzi umiera z tej przyczyny, że przez całe życie za dużo jedli (...) Ale nie brak i takich, którzy umierają z większą łatwością, a to dlatego że zawsze nie dojadali”.

„Człowiek musi umieć zarobić na chleb zawsze i wszędzie, ale jeśli ten chleb nie jest również strawą dla duszy, to zaspokaja tylko ciało, dusza zaś cierpi”.

„Wiedzieli bowiem dobrze, że dzisiejszy chleb nie zabije ani wczorajszego, ani tym bardziej jutrzejszego głodu”.

„Sto lat oczekiwania nie jest przecież nadmierną męką dla kogoś, kogo czeka życie wieczne”.

„Największa mądrość życiowa polega właśnie na obojętnym przyjmowaniu tego, co zsyłają niebiosa, słońce czy deszcz, byleby nie w nadmiarze, ale nawet i wtedy, bo przecież ani w czasie potopu nie zginęli wszyscy ludzie, ani nie było jeszcze takiej suszy, żeby nie przetrwała choćby jedna trawka lub nadzieja na jej odnalezienie”.

„Ludzie bowiem to anioły bez skrzydeł, i to jest właśnie takie piękne, urodzić się bez skrzydeł i wyhodować je sobie”.

„Trudno sobie wyobrazić, co by z nami było, gdyby nie sny”.

”Podczas procesów, skoro już nijak nie da się ich uniknąć, należy się uciekać do zwykle stosowanych metod, do matactw, oszukaństwa, apelacji, owijania w bawełnę, żeby jak najpóźniej wygrał ten, który po sprawiedliwości powinien wygrać od razu, i żeby jak najpóźniej przegrał ten, który powinien przegrać na samym początku”.

Rzecz oceniam tak samo wysoko, jak wybitne "Miasto ślepców". Lubie Autorów, którzy przystawiają ludzkości zwierciadło, dobrze jak czasem lekko krzywe.

PS I tylko ta okładka kompletnie pozbawiona związku z treścią tej poważnej książki i buduarowe romansidło sugerująca….

Przepiękna przypowieść o tym, że ludzka wola może wszystko – także sprawić, aby w 18. wieku w Portugalii wzbiła się w powietrze pierwsza maszyna latająca, właśnie nią napędzana….

Zarazem to pyszny obraz epoki, wspaniały fresk społeczny, nieco naturalistyczny i z elementami realizmu magicznego. Faktycznie noblowska to dla mnie literatura, a zarazem, co w niej bynajmniej...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Opowiadać - bez początku i bez końca. Tę najniezbędniejszą potrzebę człowieka Hrabal opanował w sposób perfekcyjny.

„Oto, jakie historie opowiadali sobie dawniej ludzie, kiedy sami sobie zastępowali radio albo i telewizję” – to najlepszy cytat z tej zachwycającej nowelki. Dodałbym tylko: „kiedy sami sobie zastępowali Internet….”.

Jakakolwiek próba opisania tego cudownego strumienia świadomości słynnego stryjaszka Pepika, do dziewcząt w czeskiej gospodzie kierowanego, byłaby z góry skazana na niepowodzenie, zresztą po co i na co byłaby komu potrzebna? Wystarczy czytać, z licznymi przerwami na wybuchu śmiechu.

Pełno tu ludowej rubaszności. To, co najniższe w człowieku, wygrywa z wyższym. Szarganie świętości na każdej stronicy – wszak jesteśmy w wolnych Czechach, a nie w napiętej Polszcze. Do tego ciągłe podważanie autorytetu władz wszelakich, już nie mówiąc o kompletnej niepoprawności politycznej.

Nota bene większość żartów dotyczących wiadomej sfery dziś czyta się już tylko z zażenowaniem. I nie chodzi jedynie o sztubackie zabawy dorosłych facetów w zawody typu „kto dalej doszczy” czy tłuste, dziś mocno dziaderskie, uwagi nt. kobiet i „tych spraw”, ale np. o wzmianki w tymże kontekście o „nieletnich dziewczynkach”. Taka to mizoginistyczna kultura….

W ogóle wiele realiów, oczywistych w tamtych czasach dziś już jest dla wielu całkowicie nieczytelnych, choćby gdy czytamy: „był arcyksięciem, nosił na szyi owieczkę” - i nie wiadomo, co chodzi. Aż się prosi o przypis, że o order domu Habsburgów - Złote Runo, którego jednym z elementów była owieczka.

Tylko skąd się wzięło narratorowi, że baronówna Vetsera zastrzeliła arcyksięcia Ferdynanda ? Ano zapewne z jego sklerozy ….

Wybrane cytaty:

„Tak szybko będzie się podróżować, że lepiej siedzieć w domu”.

„Niemały to honor, pracować u dostawcy dworu, to tak, jakby dzisiaj pracować z kawalerem orderu Sztandaru Pracy I Klasy”.

„Sokrates i Chrystus nie napisali ani jednej linijki i - proszę zwrócić uwagę - do dziś dnia ich nauka ma zastosowanie praktyczne, podczas gdy inni im więcej wydają książek, tym mniej są znani, oto ten wielki paradoks historii”.

„A tu generał Żeligowski (…) o, to była lepsza świnia, zeskakuje z konia i krzyczy: ach, cóż to za wojsko, same sraluchy, kurwy zasrane”.

„Chrystus Pan, kiedy go raz zaproszono na wesele i za dużo chlali, zamienił im wino w wodę, na tym polegał ten cud w Kanie Galilejskiej”.

„Oto los pięknego mężczyzny, który wyuczył się rzemiosła, umiał ciosać belki i deski i nagle wszystko porzucił, postanawiając nauczać ludzi, że czynna miłość bliźniego to nie znaczy tarzać się z dziewuchą po kanapie, ale bez zwłoki służyć pomocą temu, kto jej właśnie potrzebuje, ksiądz proboszcz na to, że wybornie opanowałem katechizm”.

„Dlatego porządna książka nie jest po to, aby czytelnik mógł łatwiej usnąć, ale żeby musiał wyskoczyć z łóżka i tak jak stoi, w bieliźnie, pobiec do pana literata i sprać go po pysku”.

„Prawdziwa poezja musi kaleczyć i ranić, tak jakbyś zapomniał w kieszeni żyletki i przy wycieraniu nosa skaleczył sobie o nią organ powonienia”.

„Jej córka to miała dziwne upodobania, robiła te rzeczy ze swoim mężem na podłodze, i to na oczach dzieci, które przyglądały się temu nie bez zainteresowania”.

„Najbardziej podobało mi się niebo mahometan, na każdym piętrze inna ślicznotka, ma się więc mahometanin czym radować, podczas gdy katolik może po prostu oszaleć, bo kiedy się do tego swojego nieba już dostanie, będzie musiał jakby nieustannie patrzeć w słońce”.

„Już Sokrates – powiedział – twierdził, że kurwiarstwo jest zajęciem ludzi nie mających innego zajęcia”.

„Wiadoma rzecz, kobiety są natrętne, mistrzyniami pod tym względem bywały Polki, w lazarecie usiadła mi jedna na łóżku i oberarzt krzyczał na nią: świnia!, bezwstydnica! na imię miała Jadwiga, chłopów lubiła bardziej niż żarcie”.

„To była ta austriacka galanteria, nawet zwykli ludzie zachowywali się tak, jakby ich życie nieustannie filmowano albo fotografowano”.

„Tak, tak, ten świat wciąż jest piękny, nie żeby był naprawdę, ale ja go tak widzę”.

Opowiadać - bez początku i bez końca. Tę najniezbędniejszą potrzebę człowieka Hrabal opanował w sposób perfekcyjny.

„Oto, jakie historie opowiadali sobie dawniej ludzie, kiedy sami sobie zastępowali radio albo i telewizję” – to najlepszy cytat z tej zachwycającej nowelki. Dodałbym tylko: „kiedy sami sobie zastępowali Internet….”.

Jakakolwiek próba opisania tego...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Przejmujący monolog kobiety doświadczonej przez życie i ludzi, która od najmłodszych lat tak zamknęła się na świat, że dopiero śmierć kochanka sprawiła, iż lekko uchyliła zamknięte drzwi do siebie – ale tylko w takim zakresie, na jaki sama zezwoliła.

A jednocześnie to wybitne studium patologicznej osobowości narratorki. Wyobraziłem sobie nawet dość odważnie, że jest ona metaforą samych Węgier , obrażonych na cały świat na wszystko, m.in. iż nie są już tą potęgą, co za Franciszka Józefa I, a ówczesne ich ziemie już nigdy do nich nie wrócą...? I z tej obrazy z Putinem żyć chcą dobrze – na złość wszystkim?

Kolejna świetna książka Magdy Szabó, na pewno najtrudniejsza spośród czterech dotychczas przeczytanych. Dorównująca im, choć do arcydzieła rangi „Zamkniętych drzwi” jednak nieco zabrakło...

Gęsta, mocno nasycona psychologia narracja, jak i w poprzednich książkach Autorki.

Nie jest to łatwa lektura także z powodu przemieszania planów czasowych i pojawiania się kolejnych postaci, które dopiero z czasem uzyskują wyrazistość. Ale też i nie byle jakim mistrzem słowa trzeba być, aby tak drobiazgowo zaplanować i napisać tę historię, która gdzieś w połowie objętości układa się już (a może – dopiero) w jasną całość.

Narratorka nie jest osobą, którą łatwo polubić, choć niektórym może imponować jej szaleńcze łamanie konwenansów (chyba za łagodne to określenie).

Owszem, miała ciężkie dzieciństwo. Ojciec adwokat, który – wyjątek w tym zawodzie? - nie chciał brać spraw, o których wiedział, że ich nie wygra. Matka z arystokracji - odrzucona za mezalians przez swą bogatą rodzinę. Stąd straszna bieda w domu, a na dodatek chore relacje rodzinne, potem śmierć ojca. W takim środowisku nie dało się pozostać całkowicie normalna.

A wszystko w życiu zawdzięczała sobie. Została aktorka, ale tak naprawdę różne role grała od wczesnego dzieciństwa.

Tytuł na pewno nie odnosi się do niej – jest raczej ironicznym kontrapunktem, skoro odnosi się do sarenki wiecznej od dzieciństwa konkurentki Angeli, której nie przypilnowała i przejechał ją (czyli biedne zwierzątko) pociąg.

Urodzona zazdrośnica, nie tylko wobec Angeli, współcześnie - żony jej kochanka: ”Gdy czasem, co prawda bardzo rzadko, przychodziła do mnie i nie mogłam się wymigać od poczęstowania czymś, po jej wyjściu rozbijałam filiżankę, z której piła”.

Po 1945 r. świetnie odnajduje się w nowej rzeczywistości, fałszując nieco swój życiorys; „Chwała Bogu, z naszego domu nie pozostał kamień na kamieniu, na jego miejscu wyrósł piętrowy budynek, ojciec i matka od dawna leżą w grobie, mojego życiorysu nikt nie może podać w wątpliwość”.

To naprawdę wyzwanie: zrobić centralną postać książki z takiej socjopatki.

Sporo tu mniej lub bardziej ukrytych epizodów historii niełatwej historii Węgier. Np. największa miłość narratorki siedzi w obozie - jasne że sowieckim, w czasie wojny przecież po stronie Niemców byli. Np. takie mocno „niepolityczne” dziś zdanie: „Gdy pomyślę, że Angela bała się Rosjan, specjalnie ich za to lubię” (w Polsce może tyle nie gwałcili, ale na w Węgrzech niemal jak w Niemczech).

Najlepsze cytaty:

„W dzieciństwie milczałam przez tak wiele lat, że później nigdy nie nauczyłam się mówić; umiem tylko kłamać lub milczeć”.

„Tak umiem kłamać, że mogłabym z tego wyżyć”.

„To, że mnie nikt nie kocha, było najbardziej naturalną rzeczą na świecie, nigdy się temu nie dziwiłam ani o to nie obrażałam”.

„Nie lubili mnie ani nauczyciele, ani koleżanki, nie byłam ani miła, ani łatwa do przyjaźni”.

„Byłam złą koleżanką, ponurą, drażliwą i zawistną. Nigdy nie podpowiadałam, nigdy nikomu nie pomagałam”.

„Od razu wyczuwałam, że ojciec za darmo udzieli porady prawnej, a potem odeśle łagodnie z tym, że i tak by nie wygrał procesu, więc nie warto go wszczynać”.

„Byliśmy pośmiewiskiem całego świata. Kiedy okazało się, że ojciec nie może nas utrzymać, matka wywiesiła kartkę w oknie, że udziela dzieciom lekcji gry na fortepianie”.

„Po pół roku matka uczyła gry na fortepianie wszystkie dzieci naszych krewnych, dużo taniej, niżby to robił ktokolwiek obcy”.

„Zawsze byłam podejrzliwa w stosunku do dobrych ludzi. Nigdy, nawet w dzieciństwie, nie wierzyłam, że dobroć jest naturalnym stanem”.

„Przeprowadzka oznaczała wielką hańbę, w ślad za jakimiś ciosami, przepuszczonym majątkiem, rozwodem czy skandalem toczył się zawsze wóz meblowy”.

„Ja nie mam twarzy, nie mam rysów, jeśli się nie umaluję, wszystko się u mnie zlewa; mam tylko maski, nie mam także głowy. Inna jestem rano, inna w południe, a inna w nocy”.

„W teatrze istnieją jakieś tajemnicze więzy pokrewieństwa. Trochę kochamy się i trochę nienawidzimy, to należy do naszego zawodu, te uczucia nie są jednoznaczne, ale silne i zespalające”.

„Wszyscy śpiewacy co do jednego orzekli, że noszenie gruzu czy kopanie szkodzi ich głosom”.

„Gdybyś był choć troszkę podejrzliwy, gdyby choć raz przyszło ci do głowy baczniej mi się przyjrzeć, tak jak zwykłeś obserwować moje ciało, które znałeś lepiej niż ja, może zauważyłbyś, ile mimo woli sprawiasz mi cierpień, spostrzegłbyś, że szamoczę się i miotam w jakichś jałowych, nieujarzmionych męczarniach, które wywołujesz różnymi pamiątkami i wspomnieniami, nazwami obcych potraw i pokazywaniem pięter domów, w których bywałeś jako młody małżonek”.

„Ja zaś całowałam cię, uprzednio przemyślawszy pocałunek jak rolę, dyktowałam sobie z góry; teraz ugną mi się kolana, zmięknę w krzyżu, teraz zupełnie omdleję i całym ciężarem opadnę w twoje ramiona; tylko w ten sposób mogłam znieść wstręt, jaki odczuwałam w twojej obecności”.

„Wtedy znowu czułam, że cię nienawidzę, chciałam, żebyś umarł, naprawdę umarł, zginął marnie, żebyś cierpiał do ostatniego tchnienia”.

„Gdy wczoraj zobaczyłam cię w trumnie, o mało nie wrzasnęłam, tak mi ulżyło”.

„Wieńce zaniosłam do śmietnika”.

PS Dość sporo błędów językowych w wydaniu „Czytelnika” z 1961, np. ”przerywałam się od pracy” (?) czy „dekolt odsłaniał solniczki” (?).

Przejmujący monolog kobiety doświadczonej przez życie i ludzi, która od najmłodszych lat tak zamknęła się na świat, że dopiero śmierć kochanka sprawiła, iż lekko uchyliła zamknięte drzwi do siebie – ale tylko w takim zakresie, na jaki sama zezwoliła.

A jednocześnie to wybitne studium patologicznej osobowości narratorki. Wyobraziłem sobie nawet dość odważnie, że jest ona...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Kolejne wybitne - po "Szatańskim pomiocie" - literackie świadectwo sowieckich rządów w zajętych krajach, tym razem w Besarabii, która pod wieloma względami jest nam równie daleka niczym Nowa Zelandia. A jednak mechanizmy znane nam aż za dobrze…

U ich podstawy leży podstawowa zasada stalinowskiego imperium : „Zapamiętajcie raz na zawsze. Władza radziecka rządzi się prostymi prawami: kto nie z nami, ten przeciwko nam”.

Choć trzeba uczciwie powiedzieć, że w tym przypadku nie dotrzymano słowa. W świecie przedstawionym szybko nadszedł taki czas, że nie liczyło się już, kto „za” a kto „przeciw”. Zresztą od początku zamiarem okupantów była - żeby rzecz określić eufemistycznie - zmiana struktury społecznej nowo zdobytego terytorium.

Można to było wywnioskować zwłaszcza wtedy, gdy najważniejsza osoba wśród najeźdźców stwierdziła: ”Jednak niełatwo człowiekowi radzieckiemu w waszych stronach – westchnął – oj, niełatwo. (…) Człowiek radziecki ma w oczach entuzjazm i pragnienie wyczynów. A ty? (…) Musimy skręcić kark tej chorej psychologii!”

Szybko okazuje się, co było najważniejszą winą wieloetnicznej społeczności Besarabii – oddanej Sowietom na mocy traktatu Ribbentrop Mołotow: „Wy tu - dodał – nie wiecie, co to bieda. Żadnej niedoli nie zaznaliście. Za dobrze się wam powodzi… Ale nic to. Przyjdzie dyrektywa, to w minutę wasze gniazdo kułackie skasuję”.

No i dyrektywa przyszła… Zbrodniczy zamiar najlepiej dało się zrealizować, celowo doprowadzając ludzi głodem i niedostatkiem do zerwania więzi społecznych i do wybuchu, na który odpowiedź była stukrotna. Sam pogrom szczęśliwie nie jest opisany szczegółowo, a Autor wiele tu pozostawił domyślności.

Najistotniejszy wydaje mi się zaś fakt, że główny bohater, cierpiący wszak jak i inni, umiał zachować człowieczeństwo nawet w tak strasznej chwili wobec kogoś z najeźdźców…..

Poruszająca lektura. Szczególnie dla mnie ważna – skoro liczy się jak”, a nie tylko czy może nawet nie przede wszystkim: „co” - z powodu użytego przez tłumacza Aleksander Horodeckiego genialnie lekko archaicznego języka, przełamanego sowiecką nowomową. No bo jak oddać po polsku nieistniejący już besarabski dialekt rosyjskiego….

I takie cytaty:

„Ludzie to nie piasek, różnią się. W jednym tylko są podobni. Każdy lubi siebie samego. A dokładniej mówiąc - swoje odbicie w lustrze”.

„Jedno mnie zawsze dziwiło. Zacznie mówić, i po chwili wydaje ci się, że nie tuż obok stoi, tylko zza czerwonego pudła słowa z gazety odczytuje”.

„Drzwiami trzasnął - niczym z karabinu strzelił”.

„Rozmowami swoje dusze rozgrzewali. Maj był na dworze. Ale przez żołądki nierozgrzane i tak wszystkim zimno było”.

„Mgła, ciężka surowa mgła, gęsty, w jedno ciało splątany tłum ludzi przykrywała. Nie widać było drzew ani chat. Ziemia dudniła pod nogami: jedne w butach, inne w postołach, jeszcze inne na bosaka. W oczach aż się ćmiło od tego pędu gorącego”.

„W nocy nie zmrużyliśmy oka. Światła samochodu sunęły miastem bez chwili wytchnienia z jednego końca na drugi. Strzały słyszeliśmy. Całą noc strzelali, do rana”.

„Puchli ludzie z głodu, nie trzeba było nawet amunicji na nich tracić. Ale tracili. Wedle paragrafu”.

PS I znów znakomite wydanie Claroscuro - oficyny, która obdarzyła nas m.in. Siergiejem Lebiediewem, najważniejszym chyba autorem Posowiecji.

Kolejne wybitne - po "Szatańskim pomiocie" - literackie świadectwo sowieckich rządów w zajętych krajach, tym razem w Besarabii, która pod wieloma względami jest nam równie daleka niczym Nowa Zelandia. A jednak mechanizmy znane nam aż za dobrze…

U ich podstawy leży podstawowa zasada stalinowskiego imperium : „Zapamiętajcie raz na zawsze. Władza radziecka rządzi się...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Wstrząsający monolog węgierskiej chłopki z zajętej przez Sowietów Rusi Zakarpackiej, zgwałconej przez sołdatów, która dostaje też swoje od mieszkańców własnej wsi. Uniwersalna to przypowieść o równie złej reakcji na zło ze strony wioskowej społeczności.

A rzecz jest bardzo oryginalna stylistycznie. Czytamy bowiem jedno zdanie, długie na 174 stronice. Ten swoisty tren to wręcz proza poetycka, nieprzesadnie stylizowana na wiejską gwarę. Na szczęście język nie odstrasza tu czytelnika. Wielkie brawa dla tłumacza Daniela Warmuzy.

Na traumę dziewczyny, która rodzi tytułowe dziecko (BTW: z tym szatanem to przesada - to ludzie krzywdzą innych od wieków po kres wieków, żaden „szatan” nie ma nic do roboty na tej ziemi), nakłada się wiejska stugębna plotka, że „sama poszła do żołnierzy”.

Nie ma tu prawie żadnej solidarności z ofiarą żołdackiej przemocy, czego ona, jak każda, bardzo potrzebuje („moje życie nie ma sensu, jest zepsute, na grób tylko zasługuje”). Prym w obmowie wiedzie niedoszła świekra narratorki („nie broń ty swej córki, sama dała się wychędożyć, haha, żadna sztuka wziąć w tany kogoś, komu nogi same rwą się do muzyki”), a jej syn... cóż, charakteru mu nieco brakuje…

Jednym z nielicznych wyjątków jest ojciec Eszter, człowiek prosty a prawy i sprawiedliwy („spotkała cię krzywda, wstyd pali ci czoło, aleś przed Bogiem niewinna”), czego o jego żonie nie da się powiedzieć…

Całą opowieść postrzegam wręcz w wymiarze greckiej tragedii: cokolwiek złego się dzieje – a tu dzieje się tego sporo - trzeba siać, orać, zbierać. Odwieczny bieg obumierania i wzrastania na nowo musi się wypełnić – aż do chwili, gdy we wsi nastanie kołchoz (nie przypadkiem to słowo w polszczyźnie od początku ma tylko i wyłącznie negatywną konotację ….)

Nieco cytatów

…matka mnie namawiała, biegnij, ukryj się, dokąd matulu, załamywałam ręce, gdzie mam się skryć na tym wielkim świecie, skoro w domu rodzinnym nie mogę zaznać spokoju…

….urodzona z ciebie starowinka, ino zmarszczek brakuje ci na czole, roześmiałam się, zmarszczki, skąd przecież one, ledwiem skończyła osiemnaście wiosen, byłam ładna, miałam czym oddychać, na zabawach nie siałam pietruszki, chłopcy wyrywali mnie sobie z rąk…

… jakaś obca, potworna siła wkradła się niebacznie w nasze życie, chciała je zniszczyć, a my mogliśmy tylko przyrznąć się słowem, pasem, w niemądry sposób dręczyć się nawzajem, by później wypłakiwać żale….

….bezgłośnie, już tylko drobnymi łzami, godząc się z myślą, że już nie będę, być nie mogę, tamtą roześmianą wniebogłosy Eszter Toth, którą niegdyś byłam, coś w mej duszy pękło, rozłupało się, już nieodwracalnie….

....powoli docierało do mnie, że w żadnym z nas nie było winy...

… w środku kwietnia, pewnej bezsennej nocy, poruszył się we mnie moskali bękart. …

… wielki Związek Sowiecki, co do cholery, od tysiąca lat ta ziemia do Węgrów należy, granica rosyjska to coś nowego, chyba nie maja zamiaru się tu zadomowić, jakim prawem…

… żołnierze zabrali ich na stracenie, żołnierze stanęli przede mną przy bramie, żołnierze zrujnowali mi życie, żołnierz jest ojcem mojego dziecka….

… no dobrze (…) twoja wola, weź za żonę tę żołnierską szmatę, ale przyjmij też do wiadomości, że cię wydziedziczam, wykreślam cię z mojego życia….

… czułam się zdradzona jak ostatnia sierota. …

….możliwe, że między krajami jest jak wśród ludzi, większemu zawsze mało, dlatego zabiera słabszemu…

…..Czech czy Niemiec, Rusek czy Anglik, jeden pies, wszyscy chcą tę ziemię, rozrywana to okolica, każdy ma na nią chrapkę, zakrztusiliby się nią raz a porządnie…

….mrocznej rzeczywistości nie dało się spisać na białym papierze….

Wstrząsający monolog węgierskiej chłopki z zajętej przez Sowietów Rusi Zakarpackiej, zgwałconej przez sołdatów, która dostaje też swoje od mieszkańców własnej wsi. Uniwersalna to przypowieść o równie złej reakcji na zło ze strony wioskowej społeczności.

A rzecz jest bardzo oryginalna stylistycznie. Czytamy bowiem jedno zdanie, długie na 174 stronice. Ten swoisty tren to...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Ta „antyfrancuska” rzecz musiała zdrowo zaboleć urodzonych mieszczan – bo przecież potworna kamienica to tylko lekko przejaskrawiony obraz „słodkiej Francji”. Inna rzecz, że w tak wrogim środowisku obsesje biednego Trelkovskyego rozkwitają jak najsmrodliwszy kwiat. Finał dość łatwy do przewidzenia…

To zarazem i ostra satyra na ten kraj, i jednocześnie studium szaleństwa biednego imigranta (z rodziców, bo urodził się już we Francji – jak Autor). Ale związek przyczynowo-skutkowy między jednym a drugim z pewnością zachodzi. Kolejna to moja książka, gdzie turpizm dominuje nad resztą przekazu.

Najbardziej w upadku bohatera przeraziło mnie jego zachowanie, gdy inna walcząca z kamieniczną społecznością kobieta z zemsty „narobiła” na schodach i pod wszystkimi drzwiami, z wyjątkiem Trelkovskyego. Ten, przerażony, że posądzą o ten czyn właśnie jego – wszak nie kala się własnego gniazda – w nocy przenosi część ekskrementów pod własne drzwi. Oto co z człowieka potrafi zrobić terror zbiorowości – zdaje się mówić Topor, przypomnijmy, syn polskich Żydów, który musiał we Francji doświadczać podobnych sytuacji, jak jego bohater .

I czy przypadkiem to nie narrator, ale sam Topor taką beznadziejną apostrofę kieruje do Francuzów: „Będzie musiał powiedzieć mniej więcej tak: Nie zasłużyłem na waszą nienawiść, proszę na mnie spojrzeć, jestem tylko nieodpowiedzialnym, które nie potrafi stłumić odgłosów swojego gnicia, czyli swojego życia, nie traćcie wiec na mnie czasu, nie brudźcie sobie pięści, tłukąc mnie na kwaśne jabłko, pozwólcie mi istnieć”. A i Polański – jego film kongenialny - zapewne coś niecoś wiedział o antysemityzmie, BTW - nie tylko francuskim….

Niemało tu mocnych, zapewne dla niektórych za mocnych, naturalistycznych scen i takichże opisów, np. ”Jego własne śmieci były najbrudniejsze z całej kamienicy. Odrażające i ohydne. W niczym nie przypominały uczciwych gospodarskich śmieci innych lokatorów. (…) Posuwał się nawet do tego, że grzebał w kuble i mieszał swoje śmieci z innymi”.

Inna piękna metafora: „Śmieciarze intelektualiści grzebali bez odrazy w śmieciach, w poszukiwaniu strawy duchowej. Gdy ją znajdowali, rzucali się na nią z wypisanym na twarzy wyrazem zwierzęcej zachłanności”.

Rozpad osobowości Trelkovskyego zarazem i fascynuje, i przeraża.

….Ujrzał swoje odbicie w witrynie. Nie był inny. Taki sam, dokładnie taki sam jak te potwory….

….Swój szczery ból wyrażał za pomocą zdań zaczerpniętych z tanich powieści.

….Nie należało myśleć, była to zbyt niebezpieczna czynność….

….Co różniło go od innych? Co było jego punktem odniesienia, jego etykietką? Co pozwalało mu powiedzieć: to ja, albo: to nie ja. Na próżno się zastanawiał: nie wiedział.….

….Czuł, że jego widok ich podnieca. Ponieważ widzieli w nim ofiarę, mogli stać się katami….

….Jego obsesją było dbanie o to, by opierając głowę w pewien sposób na poduszce, nie słyszeć bicia własnego serca. (...) Nie mógł bowiem znieść tego potwornego dźwięku, świadczącego o kruchości jego istnienia…..

….Odniósł wrażenie, że pokój, w którym się znajduje, zmniejsza się i przybiera dokładnie rozmiary jego ciała…..

…Kamienica była pułapką i ta pułapka funkcjonowała….

….Sąsiedzi powoli przekształcali go w Simone Choule…..

….Celem opracowanego przez nich widowiska, zrozumiał to szybko, było przyprawienie go o obłęd…..

….Trelkovsky odczuwał dziwną przyjemność, patrząc na ten płacz. Miał wrażenie, że ktoś płacze zamiast niego….

…..- Też sobie wybrał chwilę, żeby chcieć żyć! Jak się chce żyć, to się nie wyskakuje przez okno….

PS I jeszcze „modowa” wpadka redakcyjna: ”Oprócz Chanela, wszystko wydawało się jej okropne”. Nikt w „Czytelniku” w 1980 nie znał odmiany nazwiska najsłynniejszej modystki….?

Ta „antyfrancuska” rzecz musiała zdrowo zaboleć urodzonych mieszczan – bo przecież potworna kamienica to tylko lekko przejaskrawiony obraz „słodkiej Francji”. Inna rzecz, że w tak wrogim środowisku obsesje biednego Trelkovskyego rozkwitają jak najsmrodliwszy kwiat. Finał dość łatwy do przewidzenia…

To zarazem i ostra satyra na ten kraj, i jednocześnie studium szaleństwa...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Co było prawdą – tego się nie dowiemy. To tylko jeden z powodów olbrzymiej satysfakcji po lekturze tej znakomitej książki. Drugą jest to, że Gesualdo Boufalino jest/był obdarzony nadzwyczajną umiejętnością opowiadania. Trzecią: pewność, że „niczego nie ma, każdy fakt jest zerem i zawsze będzie zerem”.

Wyjątkowo smakowita opowieść, nawiązująca nieco do „Rękopisu znalezionego w Saragossie” czy dawnych powieści łotrzykowskich. To intelektualna rozgrywka między komendantem wiezienia w Królestwie Obojga Sycylii w połowie 19. wieku a czwórką karbonariuszy, którzy o świcie mają być ścięci za próbę zabójstwa króla. Ale mogą ocaleć – jeśli ujawnią, kto stał na czele spisku.

I rusza fascynująca gra, chodzi wszak o życie. „Nie żądam od was, rozumie się, zdrady idei, a tylko nazwiska człowieka. Co więcej, w taki sposób, że imienia tego, kto zdradził, nie będą znać nie tylko inni, ale nawet ja, i nie będzie musiał się wstydzić, chyba ze sam za siebie, w tajemnicy. A jest to wstyd, którym - o ile znam się na ludzkim sercu – łatwo zapomnieć” – kusi ich komendant.

I zarzuca im: „Ukryliście w ziemi bombę, która gdy raz wybuchnie, zburzy starożytne modele, precedensy waszego doświadczenia, prawa i akta wszelkich zgromadzeń i senatów… Bombę , która nazywa się „prawa człowieka”. Brzmi to dość aktualnie.

A potem coś na całą noc „Niech każdy opowie, co uważa za najlepsze, by innym i samemu sobie pokazać prawdę, lub rzekomą prawdę, o sobie. W tej sytuacji wybór jest niewielki. Wiec opowiedzmy, albo chociaż wymyślmy, taką chwilę w naszym życiu, która najbardziej godna jest pamięci”.

Płyną zatem opowieści pełne przygód - ale czy i prawdy? - niczym w klasycznej XIX-wiecznej powieści, powiedziałbym nawet: w stylu „Dekameronu”. Tylko że tu mają one pomóc w wyborze ostatecznym, o czym stale przypominają dochodzące z więziennego dziedzińca odgłosy stawiania szafotu.

Powiedzieć, że napięcie rośnie z każdą chwilą, to nie powiedzieć niczego. A do tego jeszcze przepiękny, leciutko stylizowany, styl Autora, np.

….Kochałem, jak się kocha w wieku dziewiętnastu lat, i we Włoszech. …

…. – Kto może mnie chociaż zapewnić, że gdy umrze tyran, będziemy mieli szczęśliwszy świat?. …

….My natomiast – powiedział dumnie baron - uważamy, że garstka ludzi, byleby potrafili umrzeć z podniesioną głową, wystarczy aby poderwać wszystkich…..

….Poczułem nienawiść tak pełną i doskonałą, że można ją było wziąć za miłość.

….Nie skarżę się: ciekaw życia, jestem równie ciekawy śmierci….

….Obawiam się, że tutaj stają przed sobą, patrząc na siebie spod oka, cztery, nie wyłączając mojego, przykłady tchórzostwa….

….- Ja napisałem tylko merde – powiedział spokojnie baron. – Co zresztą było plagiatem…..

Poznamy tylko efekt decyzji skazańców. Roznieciwszy ciekawość czytelników, Bufalino mistrzowsko ukryje przed nami odpowiedź na o wiele ważniejsze pytanie. Zostawi nas np. z takimi przemyśleniami:

….Obawiam się, że to nie ja ich okpiłem, a oni mnie i że przebrałem się za lisa, żeby skończyć w norze morderczych kun. Czyżby się spostrzegli od początku, do czego zmierzam i kim jestem? ….

….Teraz, gdy mam już swoje lata, śmierć mi nie straszna. Ale straszna mi myśl, że jestem igraszką na wietrze historii, której nie rozumiem….

….My wszyscy jesteśmy apokryfami, ale apokryfem jest także ten, kto nam popuszcza lub ukróca cugle, kto nas łączy lub dzieli; metafizyczne zera, my i on, przemieszane bez ładu i składu przez pomyłkę, która wciąż się powtarza.….

….Czyżbyśmy my, zrodzeni na tym padole łez, byli tym właśnie? Bohomazami jakiejś malującej małpy? Czy też kukiełkami stojącymi pośrodku pokoju i powielanymi przez dwa ustawione naprzeciw siebie lustra….?

….Czyżby mi się to wszystko przyśniło? Czyżbym śnił nadal? (…) Będę to wiedział za chwilę i w tej samej chwili nie będę już wiedział, że wiem…..

To książka absolutnie uniwersalna, a nie tylko rzecz o paru rewolucjonistach i ich prześladowcy. Wiele razy bowiem było, i zawsze będzie zadawane, pytanie jednego z bohaterów: ”Czy w galimatiasie, jakim było moje życie, byłem dyrygentem czy dyrygowanym; i czy pod maską męczennika nie kryje się we mnie plugawy i fanatyczny barbarzyńca…”.

W pełni zasłużona „10”, którymi wszak nie szafuję....!

Co było prawdą – tego się nie dowiemy. To tylko jeden z powodów olbrzymiej satysfakcji po lekturze tej znakomitej książki. Drugą jest to, że Gesualdo Boufalino jest/był obdarzony nadzwyczajną umiejętnością opowiadania. Trzecią: pewność, że „niczego nie ma, każdy fakt jest zerem i zawsze będzie zerem”.

Wyjątkowo smakowita opowieść, nawiązująca nieco do „Rękopisu...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Swój pierwszy kontakt z Robertem Walserem uważam za bardzo udany. Do sięgnięcia po tego szwajcarskiego pisarza (1878-1956), skłonił mnie gdzieś przeczytany jego cytat: „Z zasady uwielbiam wszelki przymus, bo dzięki temu można się z góry cieszyć na wykroczenia”. I już wiedziałem, że muszę go poczytać….

W tych wybitnie wartościowych opowiadaniach jest wszystko to, co lubię, czyli wyrafinowanie stylu i wstrzemięźliwość w przedstawieniach oraz ciepła ironia wobec świata. Służy temu wyszukany język, kunsztownie złożone zdania, brak dialogów i wyraźnej fabuły. No i ten przekład Małgorzaty Łukasiewicz…

Są tu głównie refleksje artysty na temat relacji „ja i świat”, w których w miarę lektury Autor, początkowo zafascynowany tym, co wkoło – acz nigdy nie był ”człowiekiem sukcesu” - coraz silniej odczuwa swą osobność, potem inność, następnie rozgoryczenie. Doprowadzi go to do zamilknięcia a potem do zakładu zamkniętego, gdzie dokona żywota. Dziś uchodziłby za tzw. „przegrywa”.

Ktoś mógłby uznać, że to opowiadania „o niczym”, bo mocno skupione na jednostkowym losie. Nie traktują bynajmniej o jakichś wielkich ideach, są raczej wycofujące, próbują eksplorować międzyludzkie relacje i kontemplować świat, z marzeniami niemającymi szans na realizacje.

Wiele miejsca zajmuje tu piesza wędrówka (także jako coś więcej niż sam spacer ) - rzecz już zupełnie zanikła, a niegdyś tak bardzo emblematyczna dla dawnego niemieckojęzycznego świata. Ktoś trafnie napisał, że Walser trafnie opisuje rzeczywistość, acz - ku konsternacji czytelnika - jednocześnie się z niej wycofuje.

Reprezentacyjne dla Autora wydaje mi się opowiadanie „Chłopak na wędrówce”, w którym zamożna dama gości młodego wędrowca w swej górskiej willi i nawet chce go usynowić. A on na to: „Muszę odejść, muszę iść w świat, muszę się zmagać ze światem. Młody człowiek nie może się dać rozpieszczać, nie może mu się nigdy tak dobrze powodzić (...) . Tak mówił i na nic zdały się perswazje. Wesoło, tak jak tu przybył, następnego ranka odszedł i wkrótce zniknął".

Spotykamy tu także, niezwykle dla mnie miłe, polonicum: „Czy ta wybujała, obwieszona gracjami, nie do wiary szlachetnie poruszająca się gęś, nie pasowałaby do jakiejś powieści Sinkievicza”.

Jest jeszcze inny wątek z naszą literaturą związany, gdy pewna dama tłumaczy opowiadanie z polskiego. „Polski produkt wydał mi się nazbyt sentymentalny i ponury. W ogromnej noweli roiło się i furkotało przytłaczająco, miażdżąco, skrzecząco i okropnie od czarnych, czarnych i jeszcze raz czarnych kruków oraz od łez, łez i jeszcze raz łez”.

Pytanie, o który tekst chodzi (acz konkurs uważam za otwarty), jest tu drugorzędne wobec oburzenia tłumaczki co do „nadto jawnego, nieprzezornego braku poszanowania i zrozumienia dla Polski”.

Szczególnie wyróżniłbym trzy opowiadania:

„Robotnik”: „Żył sobie cicho, jak żołnierz, nie tyle dla siebie, ile dla czegoś innego, nie wiedział dokładnie, co to jest, ale wystarczało mu poczucie, ze to co coś łagodnie dźwiga go wzwyż”.

„Nikt tam nikomu nie staje na drodze. Nikt nad nikim nie triumfuje (…). Nikt tam nad nikim nie panuje, panuje tylko każdy nad sobą”.

„Nikt nie może być tam szczęśliwy, gdy wszyscy nie są szczęśliwi”.

„Nie znajdzie się tam nikt, kto życzyłby dobrze tylko samemu sobie i chciałby dobrobytu tylko dla własnej zony i własnych dzieci. Chce, żeby żona i dzieci kogoś innego też dobrze się czuły”.

”Wstydzą się cieszyć z cudzego nieszczęścia, wolą sami być poszkodowani, niż przyglądać się z uciechą, jak kto inny doznaje szkody”.

„Hölderlin”: "Jestem pewien, że Hölderlin w ostatnich trzydziestu latach swego życia wcale nie był tak nieszczęśliwy, jak to odmalowują profesorowie literatury. Móc oddawać się marzeniom w skromnym kącie bez konieczności ciągłego spełniania czyichś roszczeń to bynajmniej żadne męczeństwo. Tylko ludzie tak chcą to widzieć".

„Znalazł się teraz w schludnej mieszczańskiej klatce zamożnego domu i wziął na siebie straszliwy dla swych nieposkromionych sił obowiązek zachowywania się przyzwoicie, zręcznie i układnie”.

„Czuł zgrozę. Miał się za zgubionego, straconego i tak też było”.

”Życie poety”: „Poecie przystoi smukła sylwetka, niechaj robi wrażenie na wskroś uduchowione. Już z daleka powinno być po nim poznać, że stosunkowo bardziej zaprząta go całodzienne myślenie niż wielogodzinne uciechy materialne. Zażywni poeci to coś jakby niepodobieństwo”).

„Wiersze zaś wychodzą mu i udają się na delikatnej, skromnej i ubogiej diecie stanowczo lepiej niż na jakiejkolwiek innej”.

„W centralnym biurze pośrednictwa pracy obiekt naszego zainteresowania, o ile się nie mylimy, był postacią aż nadto znaną. Jego zjawienie się oraz jego ewentualnie nieco dziwaczna osobowość wywoływały tam regularnie coś w rodzaju ironicznego uśmiechu”.

Cytować można byłoby pół książki:

„Przed paru laty przedsięwziąłem, a było to w lecie, pierwszą dłuższą wędrówkę, w czasie której, o ile sobie przypominam, widziałem różne dziwne i piękne rzeczy. Mój rynsztunek składał się z jasnego, taniego ubrania na ciele, granatowego kapelusza na głowie i wędrownego toboła w ręce”.

„Ludzie, którzy regularnie otrzymują spadające im z nieba miesięczne i roczne pobory, co bez wątpienia jest bardzo miłe, nie potrafią wyrobić sobie należytego pojęcia o niebezpieczeństwach niezależnie tworzącego artysty”.

„Kurt był prostakiem, przynajmniej za takiego go uważano. Poprawił się i został snobem. Jako snob był bardziej prostacki niż jako prostak”.

„Na sofie w stylu drugiego cesarstwa siedziała kobieta, która byłaby piękniejsza, gdyby mniej troszczyła się o swoja urodę”.

„Ludzie traktują nas czasem szorstko, bo nas szanują, a nie chcą się do tego przyznać”.

„Niepokoje innych ludzi działają na mnie kojąco, cudze waśnie zapewniają mi spokój ducha”.

„Jak mdło wyglądają radosne twarze, a jak wesoło poważne!”.

„Cierpliwość jest poniżej twojej godności, ale niecierpliwość cię rozszarpuje”.

„Od ojca przejął źdźbło i porcję ironii, która się go trzymała i biegła za nim jak psiak podążający za panem lub panią wiernie i posłusznie, choć czasem dostają mu się baty”.

„Potrafił zdobywać się na uległość i cierpliwość, jak również miał cichy dar ironii, dzięki czemu osiągał lepsze rezultaty niż niejeden impetyk, owładnięty tak zwaną wolą mocy”.

”W trosce o dalszy pomyślny rozkwit jego wybitnych rzadkich zdolności, byliśmy zmuszeni błagać go, aby nas opuścił. Prosząc go grzecznie i usilnie, by łaskawie poszedł sobie, gdzie oczy poniosą, życzyliśmy mu wszystkiego najlepszego na dalszej niełatwej drodze życia, a skoro gotów jest się z nami rozstać, trudno nam wprost wyrazić, jak bardzo jesteśmy z niego zadowoleni”.

„Wieczorem jestem usposobiony służalczo, wczesnym rankiem władczo, a mimo to w ciągu dnia dochodzę do ładu ze sobą i otoczeniem”.

„Po ciemku nasze myśli są spokojne jak małe dzieci, gdy śpią”.

„Tęsknił za dzieciństwem i aby ponownie przyjść na świat i znów być małym chłopcem, pragnął umrzeć”.

„Pisarze nie powinni uważać się za wielkich tylko dlatego, że lgną do wielkości, powinni raczej dochodzić do znaczenia przez drobiazgi”.

„Ludzie zawsze będą ubóstwiali tego, kto umie ich zadurzyć. Jakże często okazywało się, że istnego żałosnego bałwana ślepo podziwiano, otaczano uwielbieniem i czczono jako wielkość pierwszej wody. Tępota jest dla nich jako smakowity kąsek”.

„Niejednej dziewczynie, która nie wyróżniała się ani specjalnie dobrą opinią, ani majątkiem, szacunkiem, pozycją czy sławnym nazwiskiem, zgotował chwile rozkoszy i szczerego uniesienia, przez co ostatecznie uszczęśliwiał tylko sam siebie. Cóż może nas bardziej uszczęśliwić niż szczęście, którym obdarzamy innych?”.

„Głośni potrafią narobić hałasu już samym wyglądem”.

„Gdy głośni nie mogą wydawać głosu, są nieszczęśliwi, podobnie jak cisi, gdy nie mogą oddawać się cichości”.

Swój pierwszy kontakt z Robertem Walserem uważam za bardzo udany. Do sięgnięcia po tego szwajcarskiego pisarza (1878-1956), skłonił mnie gdzieś przeczytany jego cytat: „Z zasady uwielbiam wszelki przymus, bo dzięki temu można się z góry cieszyć na wykroczenia”. I już wiedziałem, że muszę go poczytać….

W tych wybitnie wartościowych opowiadaniach jest wszystko to, co lubię,...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Ta książka „chodziła za mną” ponad 40 lat (przymierzałem się do niej w stanie wojennym - normalne wtedy u młodziaka), a teraz żałuję straconego czasu. Bo relatywnie mniej się zestarzała przez ten czas niż ja. Znakomita to rzecz, choć czytelna agitka za piłsudczykowskim PPS - za to j a k napisana! W mojej opinii Strug niewiele ustępuje Żeromskiemu – co ja piszę: przewyższa nudziarza!

Mamy tu wspaniałą panoramę rewolucji, niby z 1905 roku, tej najbardziej dziś zapomnianej, by nie powiedzieć: pogardzanej – ale i uniwersalnej. To soczysty obraz jej piękna i brzydoty, nieodłącznych dla każdej z nich mechanizmów heroizmu, manipulacji, zdrady.

Strug był wybitnym stylistą. Jego język jest łagodnie archaiczny, co według mnie tylko dodaje mu uroku – najważniejsze jest, że jak to kiedyś mówiono, „czyta się”.

Autor mocno akcentuje cenę zaangażowania. A nie chodzi tylko o tych straconych na Cytadeli czy poległych w akcjach. Kama zapłaci jeszcze bardziej, bo zdrowiem psychicznym („Na stopach Kamy leżały w świetnym przepychu gałęzie kwiatu mimozy. Spoczęły, jak u nóg męczennicy, zadręczonej nareszcie na śmierć przez ludzi i już wyzwolonej na wieki. Żywy, mocny zapach, pełen rozkoszy i upojenia, okrył jak całunem jej umarłe ciało”).

I tu pojawia się wątek manipulacji ludźmi przez przywódcę rewolty. Leon, ewidentnie stylizowany na Piłsudskiego, wie, że nie ma ceny, jakiej nie zapłaci za skuteczność działań.

Równie imponująco opisany jest schyłek rewolucji, gdy energia społeczna wyczerpuje się, a na powierzchnie wychodzą szuje. I staczanie się wielu zasłużonych bojowców nie tylko w samozwańczych sędziów i katów w jednym, ale i w zwykłą bandyterkę. Coś podobnego działo się po II wojnie z zasłużonymi żołnierzami podziemia, ale o tym pisać dziś nie wolno, bo to ‘szarganie świętości’ bandytów typu ‘Ogień’ czy ‘Bury’.

Pokazuje to, jakim uczciwym człowiekiem był Autor, który nie krył tej negatywnej ewolucji rewolucjonistów, choć z pewnością prorosyjska endecka propaganda - która nb. już wtedy grała antysemityzmem - z tego korzystała (przypominam że toczyła się wtedy regularna podziemna wojna domowa między nimi). Ale Strugowi prawda była najdroższa (jak wiele lat później Józefowi Mackiewiczowi, choć z socjalistami nie miał on przecież niczego wspólnego.

A symbolem wyczerpania się rewolucyjnej energii jest los samego ‘pocisku’ (faktycznie @Aguirre, przez te lata polszczyzna ograniczyła sens tego pojęcia wyłącznie do naboju, a nie bomby, jak wówczas). Świetna jest ta „wędrówka” bomby z rąk do rąk, aż trafia w ręce…..

Najlepsze cytaty

Energia więzi społecznej wyładowywała się gwałtownie, między anodem a katodem [sic!] przebiegały wartkie prądy — a pośrodku zostawały trupy i trupy.

Gdy go kto ciśnie o ziemie, rozerwie wszystko dookoła z jednakową energią — czy to będą carscy siepacze, czy bojownicy rewolucji, czy przechodnie na ulicy, ludzie starzy, młodzi, źli, dobrzy, głupi czy mądrzy, potrzebni czy niepotrzebni. Będą leciały z okien szyby, będzie ogólne przerażenie.

Kiedy okiem pamięci spogląda na ongiś królewski zamek, staje mu w oczach natrętne widmo. Jak upiór zza grobu sięga nieobeschłym jeszcze ze zgnilizny piszczelem po żywego człowieka. A człowiek chce żyć. Człowiek lubi żyć spokojnie. Nauczył się Polak odpędzać upartą, wyłażącą zewsząd zmorę. Już potrafi Polak nie pamiętać, nie dostrzegać, wymijać. Już może nareszcie nie wzdychać. Dużo, dużo umie już Polak. Niechże tak będzie.

Tutaj, o tej wieczornej porze chodził po swoim gabinecie i rozmyślał człowiek w generalskim mundurze. Pies psów carskich, sługa sług, niewolnik, bijący czołem w przedpokojach ministra, a w Polsce pan samowładny i prokonsul, opiekun, dozorca i kat, generał i gubernator. Mieszka na zamku królewskim, jak król, i ma władzę, jakiej nie miał żaden król polski.

Kraj był ściśnięty w kleszczach stanu wojennego, więzienia były pełne, wieszano bez litości, po ulicach chodziły patrole wojskowe, mrowie szpiclów obciążało budżet, a jednak w biały dzień działy się rzeczy niesłychane. Uzbrojone bandy grasowały po kraju, nikt z dygnitarzy nie był pewny życia. Robotnicy po fabrykach rządzili się, jak chcieli, pisma rewolucyjne wychodziły codziennie i były sprzedawane zupełnie otwarcie na ulicach miasta. Ruszyli się nawet śpiący od wieków chłopi polscy i urządzili olbrzymi strajk rolny.

— To wszystko minie, jaśnie panie! Przejdzie, tylko patrzeć! Polacy nigdy nie wytrzymają długo! Tyle razy były u nas rewolucje i, Bogu dziękować, jakoś idzie — a tu przecie nie to, co rok sześćdziesiąty trzeci, kiedy w powstaniu była szlachta, księża i co porządniejszego. Przecież to sama hołota, kanalia i Żydy.

Generał zaczął się upijać. Pił samotnie, wieczorami. Pokrzepiał się, jak mógł — mógł przynajmniej spać twardo do rana. Inaczej nie mógłby zasnąć — bo do szaleństwa doprowadzała go myśl, że ginie Rosja.

Poznała z przerażeniem, jak straszną rzeczą jest pożegnać życie i pozostać. Wiedziała, że już nic ją nie zajmie i nie przywiąże do siebie naprawdę. Obudziła się, jak inny, drugi człowiek. Tamten umarł; znikł. Jakże teraz będzie w niej żył ten drugi człowiek?

Ja już nic nie zrobię! Nie chcę żyć. Nie mogę. Rozumiecie?! Już jestem nauczona, wytresowana, sprawna, doświadczona! Już mi można powierzyć ważną, trudną rzecz. A ja nie zrobię już żadnej, nawet najgłupszej. Rozumiecie? Człowiek nie jest maszyną, którą można kręcić za korbę. Coś się we mnie popsuło. Ot i dosyć! Ja was błagałam, żeby nie było prób, komedii, oszukiwania! Mówiłam wam, że ze mną prób nie potrzeba i przysięgałam, że zrobię dobrze. Raz, ale dobrze — a teraz…

— To jest wpieranie. To jest szpiclowanie cudzej duszy. Niegodziwość!
— Owszem. Takie właśnie szpiclowanie jest moim obowiązkiem. Ja jestem szpicel rewolucji i jej kat.
— Szpiclujcie wroga — nie wolno wam katować swoich.
— Ja wiem, co mi wolno.
— Włazicie mi w duszę.

Teraz, słysząc, co mówił ten niezłomny i niedostępny dla ludzkich wzruszeń człowiek, wzdrygnęła się, jak gdyby się zbudziła ze snu, poczuła się opasaną przez oślizgłe zwoje zimnego gada. Ponuro, strasznie, jak czarne cienie na tle purpurowej łuny ukazały się jej znane i ukochane postacie towarzyszów walki.

Zahuczały, zaklekotały maszyny, kręcą się duże koła, małe koła, latają bez końca rzemienne pasy, ciągną się bez końca cienkie nici, wywłóczą się, skręcają się, omotują duszę, jak ten pająk piszczącą muchę. Idzie, idzie bez końca ten dzień roboczy… Nie daje maszyna spocząć, nie daje odetchnąć. Ani oka spuścić, ani pleców rozprostować, ani ręki odjąć od roboty. Ejże, patrz, ejże, pilnuj się!…

Bała się mała wszystkiego, a najbardziej strasznych, dymiących kominów, które sterczały wszędzie, gdzie było spojrzeć, i podpierały niebo. Przerażały ją swoim ogromem i tą cudownością, że się nie przewracały, i dymem, i krwawą, czerwoną barwą. Kiedy na nie patrzyła, przypominały jej się najstraszniejsze miejsca z bajek o złych duchach i to, co o piekle opowiadał ksiądz proboszcz dla zastraszenia grzesznych ludzi wiejskich.

Można podziwiać siły żywotne rasy proletariackiej — niepodobna wynaleźć, skąd ona te siły bierze. Można pogardzać tłumem, który znosi to wszystko i nie morduje bogatych, nie puszcza z dymem całej kultury. Wszystko można, tylko zrozumieć tych rzeczy nie można. Tą tajemnicą stoi świat.

Któż mógł podejrzewać o podobne rzeczy starych dziadów i schorowane babska z przytułku, lub też siostry miłosierdzia, które tam rządziły. Babina trzymała pocisk zwyczajnie w głowach łóżka pod siennikiem. Trudno to wyjaśnić, dlaczego zgodziła się ona przyjąć rzecz tak niebezpieczną. Dość, że wzięła i była z tego dumną. Tak dumną, że musiała pochwalić się tym przed sąsiadkami z lewej i z prawej strony. Nowina, szeptana po nocach, szła od baby do baby, przedostała się na oddział męski, a raczej dziadowski. Wiedziała o niej służba, kucharki — wszyscy. Ale tajemnica pozostała tajemnicą i nie wyszła poza obrąb przytułku.

Wniebogłosy lamentował stary świat, bali się ci, co byli mocni, ośmielili się ci, co nigdy nic nie śmieli. Poszło wszystko na wywrót, ginął ład, porządek, podeptane były prawo, obyczaj, powaga. Jedni mówili, że to koniec świata, inni, że dopiero początek. Nikt nic nie rozumiał, każdy czekał jutra. Nie wiedzieli co pisać publicyści, nie wiedzieli do czego się gotować wodzowie narodu.

Było dobrze, bo rząd tracił powagę i siłę, było źle — bo zbyt podnosiła głowę hołota. Było dobrze, bo musi się stać jakaś odmiana, było źle — bo ta odmiana mogła pójść za daleko. Dobre były demonstracje robotnicze, dobre były odezwy przeciwrządowe, dobre były zamachy — złe były strajki, drożyzna, upadek przemysłu i handlu. Dobrze robili socjaliści, szarpiąc rząd, złe było, że rząd nie wzywa czynników miarodajnych do uspokojenia kraju. Dobrze było, że był niepokój — źle było, że nie ma spokoju. Serca i umysły spodziewały się dobrego, oczy widziało samo zło.

— Dobrze, synku, dobrze, Stasiek! Jednego ja ci, głupia, nie powiedziała, co trza było rzec od razu: dawaj to mnie i tylko mnie na samo miejsce doprowadź, pokaż tylko palcem i zaraz uciekaj, a ja zaraz cisnę, w kogo będzie trzeba. Ja potrafię! Na mnie starą żaden szpicel nie spojrzy! Starych trza na taką robotę wyprawiać. Niech starzy ciskają, a młodych przecie szkoda! Dla tej partii ich szkoda! Dobrze mówię, każdy mi przyzna!

Rozdrażnienie wzrastało. Tłumili je, ale wydobywała się na wierzch sama gorycz. Nieprzeparta była ich chęć mówienia sobie prawdy.
— Mówi się u was, że my — to „same Żydy” (ja na szczęście byłem ochrzczony, a nie obrzezany), którzy nie czują po polsku…
— A wy macie nas za narodowców, którzy socjalizmu używają tylko na przynętę, a między sobą się z tego śmieją…

Zaczęliśmy wielką, ciężką, krwawą walkę. I po miastach, i po wsiach. Panowie, księża, kupcy, fabrykanci, wszystko, co bogate i zamożne, co z tej ludzkiej pracy żyje, odstąpili się od walki i zostaliśmy sami: robotnicy i chłopi. Zawarli my razem związek na śmierć i na życie, podali my sobie ręce i musi to być, czego my chcemy.

Co dzień od paru lat chwiał się carat, codziennie od paru lat leciał z niego gruz na głowy szturmujących tłumów, ale runąć jakoś nie chciał. Tedy jaki taki wziął i odstąpił. Inny powiedział sobie: poczekam, popatrzę. Jeszcze inny plunął i zaklął: „oszukano mnie”! Inny powiedział sobie filozoficznie: „klapa”. Jedni mówili, że za dużo było strajków, inni, że jeszcze, niestety, za mało. Jedni mówili, że za mało było bomb i brauningów, inni, że, niestety, za dużo. Jedni wołali: „dość ofiar”, inni wzywali w tym samym czasie: „unurzajmy się we krwi”!

A na morze ludowe zeszła godzina odpływu. Próżne były wysiłki ludzi mocnych. Odchodziło morze od brzegu, poniechało zajadłej swojej pracy, wracało do dawnej granicy. Kiedyś powróci — znowu o swojej godzinie, w nowym jakimś pokoleniu.

Trzeba uchronić od zatracenia olbrzymie, głębokie i bezcenne przeobrażenia duchowe, które zaszły w masach. Kiedy się ogłosi i umotywuje, że „przedstawienie skończone” — wszystko powróci do dawnego spania, liżąc rany, przeklinając cały ruch i płaszcząc się przed wrogiem. A teraz jeszcze żyje wola i nienawiść. Już nie ma wiary w zwycięstwo, ale jeszcze żyje żądza zemsty. Jeszcze nie pogodziła się podła dusza tłumu ze starym batem, jeszcze hardym jest zbuntowany, zbity i okuty niewolnik.

— A „Robotnik” wychodzi? Sprzedają na ulicy, jak dawniej?
— Teraz wychodzą aż dwa „Robotniki”, ale jeden rzadziej od drugiego i już ich nikt prawie nie ciekawy. Przychodzi tu chłopczyna, co sprzedaje, powiada, że żadnego obrotu nie ma, choć tę bibułę teraz za darmo dostaje. Nie ma kto kupować!
— Cóż się takiego stało? Ja nic jeszcze nie rozumiem…
— Co się stało? Ludzi zabrakło. Co było najporządniejszego, to już dawno wybrane. Nie miał kto rządzić, a za łeb trzymać, a do kupy zganiać. To się i rozlazło wszystko, a teraz i tych biorą — aż całą Warszawę przeniosą do Wiatki albo do tego Narzymskiego kraju. Ty się dziwisz, co się stało, bo ci się nie chce wierzyć, że rewolucja już się skończyła.

— Za co płacą?
— Za ochronę od bandytów, czyli od nas samych, prawdę powiedziawszy. Ale przy nas na gościńcach jest spokój. Żadnego my chłopa ani ubogiego nie ukrzywdzili. Bogatych my podbieramy, bo takie mamy przekonanie, a krwi ludzkiej na nas ani też na moich rękach przez całe życie nie było.

— Ani ja panu nie towarzysz, ani ja jakich partyjnych znam. Dużo tu bywało wieców, ale się już dawno, Bogu dziękować, skończyły. Tu w fabryce nikogo pan nie znajdziesz — tu ludzie pracują, tu nie ma żadnego z partii.
— Co? Cała ta fabryka była nasza!
— Była, była, czego tam nie było… Rządził, kto chciał, a teraz znów porządek nastał. Nic ja panu nie pomogę…

Dla pocieszenia w strapieniach, a niejako jak gdyby za pokutę, strzelał po nocy do stójkowych, do żandarmów, do samotnie spotykanych oficerów. Prócz tego czynił na ulicy porządek: kiedy widział, że alfons szarpie się z kobietą, walił do niego, nie pytając, o co idzie. Raz zranił jakiegoś porządnego pana, prześladującego po nocy samotną panienkę. Jeżeli w swoich wędrówkach po mieście trafił na dwu bijących się andrusów, czekał spokojnie, aż jeden drugiego powali, i strzelał do tego, który był na wierzchu. Po knajpach robił znajomości i podejmował się różnych niebezpiecznych spraw. Podstrzeliwał nieludzkich majstrów, na których skarżyli się pijani robociarze, śledził podejrzanych o szpiclowanie nieszczęśników, z których niejeden padł z jego ręki.

Towarzysz w wymownych słowach obrzydził mu bandycki proceder. Namawiał go, żeby się nareszcie ustatkował, żeby przystał do jego kompanii na pomocnika. Za każdą pewną informację obiecywał mu trzy ruble, za wydanie robociarza z dowodami — rubla, za inteligenta partyjnego — pięć, a za kogokolwiek z bojówki — piętnaście. Rewilak był dobrze pijany i przystał. Towarzysz postawił jeszcze gorącego krupniku, wypili i wyszli na ulicę.

— Ty, głupi, może jeszcze myślisz, że rząd chce źle dla robotników? Nieprawda — będzie robotnikowi dobrze i jeszcze jak, tylko porządek trza zaprowadzić, jak się patrzy. W żadnej partii nie ma prawdy. W każdej partii są Żydy, co tylko na swoją korzyść tym ciemnym robotnikiem obracają. Ja ci, Kazik, powiem, jak jestem katolik…Tu runął na ziemię z rozsadzonym łbem, a Rewilak poszedł dalej, zataczając się, i z wielkim trudem rozmyślał nad tym, czy to wszystko prawda, czy sen, czy się co stało, czy nie?

Weszycki był wzruszony, że ujrzy towarzyszy z Centralnego Komitetu. Wszystko się dobrze składało. Na ulicy towarzysz kazał dorożkarzowi podnieść budę, wsiedli i pojechali. Wjechali w jakiś wielki gmach — w podwórze, i dryndziarz stanął. Na schodach Weszycki zaczął się dziwić, potem stanął, potem krzyknął, ale już go wzięło między siebie dwu drabów i wciągnęło go na pierwsze piętro do jakiejś poczekalni. Stali tam żandarmi, stójkowi i jakiś mizerny, jak cień, człeczyna, w kajdanach na nogach pod strażą dwu żołnierzy.

Wyczerpała się cierpliwość martwego narzędzia. Nie obliczyli tego żyjący ludzie. Nie wiedział Tomasz Baćka o kolejach pocisku, nie wiedział jego starym tułactwie. Broniła go od zimna, od wilgoci gruba żelazna skorupa, broniła go od wstrząśnienia zapobiegliwa ostrożność ludzka. Chowali go, chronili, by nie wpadł we wrogie ręce. Robili, co mogli. (…) Skruszyło całą moc pocisku tajemnicze życie sił natury, które szło swoją koleją, aż dokonało swego. Szły swoją koleją losy ludzkie, pożerając czas, trawiąc dusze, niszcząc życie, rodząc życie. Konała rewolucja, konała w pocisku siła. Omdlewała moc w duszach, wysuwała się z ręki broń. Oto wszystko.

Ta książka „chodziła za mną” ponad 40 lat (przymierzałem się do niej w stanie wojennym - normalne wtedy u młodziaka), a teraz żałuję straconego czasu. Bo relatywnie mniej się zestarzała przez ten czas niż ja. Znakomita to rzecz, choć czytelna agitka za piłsudczykowskim PPS - za to j a k napisana! W mojej opinii Strug niewiele ustępuje Żeromskiemu – co ja piszę: przewyższa...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to